Serialowe hity wracają — nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
6 stycznia 2019, 22:02
"Seria niefortunnych zdarzeń" (Fot. Netflix)
Nowy rok, nowe hity. Na początek doceniamy m.in. "Serię niefortunnych zdarzeń", "Outlandera" i finał "Ucieczki z Dannemory". "Luther" został oszczędzony, choć niewiele zabrakło do kitu.
Nowy rok, nowe hity. Na początek doceniamy m.in. "Serię niefortunnych zdarzeń", "Outlandera" i finał "Ucieczki z Dannemory". "Luther" został oszczędzony, choć niewiele zabrakło do kitu.
HIT TYGODNIA: Rodzinne spotkanie w "Outlanderze"
Kiedy hity i kity miały świąteczną przerwę, "Outlander" zaliczył serię świetnych odcinków, w których pierwsze skrzypce grali Brianna (Sophie Skelton) i Roger (Richard Rankin). W ich relacji od początku iskrzyło zarówno w dobrym, jak i złym sensie tego słowa, kiedy więc ona udała się do XVIII-wiecznej Szkocji, a następnie do Ameryki, on zaś podążył za nią, wiadomo było, że będzie się działo. I rzeczywiście, mieliśmy szybkie zaślubiny, seks, kłótnię, spotkanie z Bonnetem i gwałt, a teraz jeszcze niechcianą ciążę. Jak u Shondy Rhimes za najlepszych czasów.
Żarty jednak na bok, bo zarówno dwa poprzednie odcinki, jak i najnowszy, "The Birds & The Bees", oglądało mi się świetnie. Rodzinne spotkanie Fraserów zaczęło się od zabawnego momentu (mam na myśli tę jakże przyziemną sytuację, w której Bree spotkała swojego prawdziwego ojca), by przemienić się w emocjonalną petardę i melodramat z kilkoma twistami.
Brianna nie od początku, ale jednak złapała kontakt z Jamiem. Na jaw wyszła prawda o jej ciąży. Dowiedzieliśmy się, że Frank — facet, który zawsze obrywał od życia, choć niczym nie zawinił — znał prawdę o powrocie Claire do Jamiego. Okazało się też, że córka do teraz wini się za jego śmierć, bo być może mogła w pewnym momencie postąpić inaczej i tym samym zmienić bieg zdarzeń.
A jakby tych atrakcji było mało, na koniec jeszcze Rogerowi spuszczono porządny łomot za coś, czego nie zrobił (choć raz czy dwa sama bym go spoliczkowała za paskudne, seksistowskie traktowanie Bree), i nie wiemy w jakim jest stanie. Takie rodzinne spotkania możliwe są tylko w przypadku Fraserów. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Seria niefortunnych zdarzeń" każe odwrócić wzrok po raz ostatni
Ci, którzy posłuchali próśb Lemony'ego Snicketa o to, aby perypetie rodzeństwa Baudelaire'ów jak najszybciej przestać oglądać, muszą uwierzyć na słowo, że przegapili jeden z najbardziej pomysłowych i zabawnych seriali przygodowych ostatnich lat.
"Seria niefortunnych zdarzeń" wielokrotnie pokazywała, z jaką wprawą jest w stanie serwować inteligentną rozrywkę, która choć przeznaczona jest głównie dla młodszych odbiorców, równie mocno usatysfakcjonuje także starszych widzów. Trzymający poziom poprzedników finałowy sezon, który Netflix wypuścił w sam raz na (nie)miły początek nowego roku, to długo oczekiwane i mocno emocjonalne pożegnanie z tą wyjątkową historią.
Tym razem Baudelaire'owie próbują wyrwać się z łap hrabiego Olafa i rozwiązać sekret tajemniczej organizacji WZS, przemierzając mroźne, niebezpieczne góry, odmęty oceanu, hotel, w którym zjawiają się ich dawni znajomi, oraz odgrodzoną od reszty cywilizacji wyspę. Jeśli już wcześniej przeszkadzała wam pewna powtarzalność w "Serii niefortunnych zdarzeń", to ostatni sezon nie zaoferuje niczego radykalnie odmiennego, choć trzeba docenić sposoby, w jakie nowe odcinki komplikują losy i dylematy rodzeństwa. Pozornie zepsute do szpiku kości postaci zyskują więcej odcieni szarości, a Baudelaire'owie muszą zmierzyć się z własnymi moralnymi rozterkami i zastanowić się jak bardzo w próbach pokonania Olafa zbliżyli się do jego nikczemnych taktyk.
Przy tak złożonych motywach, jakie porusza trzeci sezon, ostateczny finał może przynieść lekki zawód, kiedy za szybko i być może zbyt dosłownie domyka sagę o Baudelaire'ach. Jednak nawet jeśli oczekiwalibyście, że "Koniec końców" będzie bardziej wierny książkowemu pierwowzorowi, nie da się zignorować jego emocjonalnej siły, która bez wątpienia pozostawi wielu widzów ze łzami w oczach.
25 odcinków "Serii niefortunnych zdarzeń", zachwycających swoją wyśmienitą realizacją, przekomicznymi aktorskimi kreacjami i tonami mniej lub bardziej zawiłych odniesień, to podręcznikowy przykład jak adaptować książkowe cykle na język serialu. Na przekór zaleceniom Snicketa, do tej historii zdecydowanie warto będzie wracać. [Michał Paszkowski]
HIT TYGODNIA: "Les Misérables" na nowo, ale klasycznie
"Nędznicy" bez doskonale znanych musicalowych kawałków, za to z historią wiernie odtwarzającą książkowe wydarzenia? Brzmiało jak coś, co nie może się udać, ale chyba nie doceniliśmy brytyjskich twórców telewizyjnych. Ci, na czele ze specjalistą od adaptowania klasycznej literatury, scenarzystą Andrew Daviesem, przypomnieli bowiem, że powieść Victora Hugo wcale nie musi być wyśpiewywana, by robić odpowiednie wrażenie.
Przeciwnie, losy Jeana Valjeana, Fantyny, Javerta i reszty są wystarczająco dramatyczne i bez oprawy muzycznej, czego nowa adaptacja jest najlepszym dowodem. Jej premierowa odsłona pokazała, że skondensowanie ogromnej powieści w sześcioodcinkowym formacie to zadanie nie tylko wykonalne, ale i banalnie proste. A przynajmniej wyglądało na takie na ekranie, gdy przeskakiwaliśmy zgrabnie pomiędzy poszczególnymi wątkami, poznawaliśmy bohaterów, z którymi już zdążyliśmy się emocjonalnie związać i mogliśmy dostrzec zapowiedzi tego, które dopiero przed nami.
Póki co jednak skupialiśmy się głównie na smakującym bardzo gorzkiej wolności więźniu numer 24601 oraz naiwnie wierzącej w wielką miłość młodej dziewczynie z Paryża. I choć z obojgiem spędziliśmy w gruncie rzeczy niewiele czasu, to wystarczyło, by się w ich historie zaangażować, a nawet dobrze zrozumieć ich wewnętrzne rozterki. Z jednej strony zasługa to oczywiście uniwersalnego charakteru słynnych postaci, z drugiej trudno nie docenić świetnej pracy wykonawców, bo Lily Collins i zwłaszcza Dominic West obsadzeni zostali idealnie.
Podobnie zresztą jak wielu innych, bo kostiumowa ekranizacja od BBC oznacza rzecz jasna szereg znanych nazwisk w obsadzie. Póki co przez ekran przewinęli się m.in. David Oyelowo, Adeel Akhtar, Johnny Flynn, David Bradley i Derek Jacobi, a to przecież nie koniec, bo wkrótce zobaczymy jeszcze choćby Olivię Colman. Dodajcie do tego bogatą, ale nie przykrywającą treści oprawę, a otrzymacie telewizyjną ucztę w najlepszym brytyjskim wydaniu. Smacznego! [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Ucieczka z Dannemory" i jej ponury koniec
Twórcom "Ucieczki z Dannemory" trzeba przyznać, że doskonale zaplanowali w całości odcinek 6. Zobaczyliśmy w nim, jak główni bohaterowie postępowali w przeszłości i czemu znaleźli się w punkcie, w którym ich poznaliśmy. O ile Tilly stała się przez to jakimś cudem jeszcze bardziej antypatyczna, to po niezwykle brutalnych scenach morderstw inaczej patrzy się na Matta i Sweata. Nie da się już udawać, że to w sumie całkiem fajni ludzie, którym może warto dać szansę rozpoczęcia wszystkiego od nowa.
Ta zmiana perspektywy mocno wpływa na odbiór dwóch ostatnich odcinków. Wracamy do bieżących wydarzeń związanych z ucieczką, ale już z innym nastawieniem, raczej czekając, aż więźniów ktoś wreszcie złapie, zamiast kibicować, by udało im się jak najdłużej wymykać. Jednak to poczucie sprawiedliwości nie jest raczej u widza równo podzielone między obu uciekinierów, bo twórcy zadbali o bardziej zniuansowany obraz.
Ciekawe okazuje się odwrócenie ról. Matt, w więzieniu charyzmatyczny przywódca i mózg całej operacji, na wolności szybko wpada w sidła złych nawyków i autodestrukcji. To cichy, realizujący wcześniej polecenia Sweat musi holować kolegę przez las w stronę granicy. Gdy starszy więzień popełnia błąd za błędem, już wiemy, że sprowadzi na siebie zagładę. Jego krwawy koniec nie zaskakuje, ale Benicio del Toro potrafi świetnie pokazać upadek pewnego siebie zabójcy.
Sweat, chociaż zbyt późno, uświadamia sobie, że musi odejść, jeśli chce się uratować. I zabrakło mu niewiele. Na dodatek przeżył, wprawdzie nierozsądnie próbując uciekać, ale nie używając broni przeciwko policji. Okazał się tym, który uczy się na błędach, więc współczuje mu się bardziej niż Mattowi. Wpływa na to też subtelna kreacja Paula Dano, budząca w odbiorcy opiekuńcze uczucia częściej niż wściekłość na uczynki Sweata.
A Tilly… Cóż, Tilly dopadła karma. Sama weszła w policyjną sieć, a stanowa inspektor generalna, Catherine Leahy Scott (Bonnie Hunt), bezbłędnie rozegrała sprawę. Trochę żal, że tych przesłuchań nie było więcej, bo i w pilocie, i w finale obecność kogoś, kto dobitnie pokazał Tilly, że przeceniła swoje możliwości manipulacji, okazała się satysfakcjonująca. Podobnie jak przewrotna końcówka, w której Tilly spotyka strażnika mającego podobnie jak ona lekkie podejście do związków z osadzonymi. O tym, że Patricia Arquette jest w roli Tilly fenomenalna, przypominamy tylko dla formalności.
Finałowe odsłony nie miały może tak spektakularnych pojedynczych sekwencji jak początek odcinka 5. i nie zmieniały emocji widzów jak 6. odcinek, ale bardzo solidnie zamykały miniserial, który dzięki fantastycznym aktorom, skupieniu się na motywacjach bohaterów oraz formalnych eksperymentach nie był typową sensacyjną opowieścią o ucieczce z więzienia, ale czymś znacznie ciekawszym psychologicznie i technicznie. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Rodzinne emocje i Dalek w noworocznym "Doktorze Who"
Po kompletnie nijakim zimowym finale zaczęłam tracić wiarę w nowego "Doktora Who" i przede wszystkim w Chrisa Chibnalla jako głównego scenarzystę serialu. Jasne, cieszę się, że Doktor jest kobietą, a produkcja BBC próbuje uwrażliwiać widzów na problemy społeczne. Ale jednak brakowało i spójnego scenariusza, i świeżych pomysłów na nowe historie, i przede wszystkim lekkości, poczucia, że to wszystko jest fajną zabawą. 45-minutowe odcinki ciągnęły mi się w nieskończoność.
Noworoczny, choć nie idealny, okazał się na tle sezonu świetną niespodzianką. W "Resolution" udało się połączyć to, co "Doktor Who" zawsze łączyć potrafił: przygodę, niebezpieczeństwo i emocje związane z tym, że bohaterowie są nam bliscy. W centrum uwagi znalazł się Ryan (Tosin Cole), o którym do tej pory wiedzieliśmy tylko, że wychowała go babcia. Teraz wrócił jego ojciec, Aaron, i z lepszym bądź gorszym skutkiem ("I wish I was better at life" to zdecydowanie jeden z najlepszych tekstów tygodnia) próbował wyjaśnić synowi swoje zachowanie. Obaj panowie dostarczyli nam najbardziej emocjonalnych, ludzkich momentów od początku tej serii.
A że ich osobista historia przeplatała się ze śmiertelnym zagrożeniem ze strony sprytnego Daleka (kto powiedział, że potrzebujemy nowych potworów, kiedy są Dalekowie?), akcją, twistami i niewymuszenie zabawnymi momentami (niedziałający internet w wolny dzień w całej Wielkiej Brytanii!), oglądało się to naprawdę super. Nawet szalik Doktora stanowił miły akcent, który cieszył oczy.
I jasne, że nie był to najlepszy odcinek "Doktora Who" w historii. Ale w tym tygodniu "Resolution" zdecydowanie było jedną z tych rzeczy, które sprawiły mi dużo frajdy. [Marta Wawrzyn]