Nowe otwarcie "Brooklyn 9-9" w NBC. Recenzja premiery 6. sezonu
Mateusz Piesowicz
12 stycznia 2019, 20:03
"Brooklyn 9-9" (Fot. NBC)
Najważniejszy wniosek po powrocie "Brooklyn 9-9" jest taki, że w serialu nie doszło do zbędnej rewolucji. Jest za to mnóstwo nowej energii, co jeszcze lepiej wróży mu na przyszłość. Spoilery.
Najważniejszy wniosek po powrocie "Brooklyn 9-9" jest taki, że w serialu nie doszło do zbędnej rewolucji. Jest za to mnóstwo nowej energii, co jeszcze lepiej wróży mu na przyszłość. Spoilery.
Skasowanie przez FOX-a. Dokładnie dzień później przejęcie przez NBC. Przesunięcie premiery kolejnego sezonu na midseason. Zwiększenie zamówienia z 13 do 18 odcinków. Trzeba przyznać, że ostatnie miesiące to dla fanów "Brooklyn 9-9" istny rollercoaster, od którego wszystkim należało się trochę wytchnienia. Najlepiej w postaci świetnego sezonu, a wszystko wskazuje na to, że właśnie taki przed nami.
Tak przynajmniej można wnioskować po jego premierze, bo "Honeymoon" jest wszystkim, czego należało się po tym powrocie spodziewać. Czyli bezpośrednią kontynuacją trwającej już przez pięć sezonów historii i zgrabnym początkiem jej zupełnie nowego rozdziału. Z oczywistych względów innego od poprzednich, ale nieodcinającego się od nich grubą kreską. A właściwie to w ogóle się nieodcinającego, bo największą zaletą tego odcinka jest fakt, że otwierając kolejną erę w "Brooklyn 9-9", zachował wszystkie jego doskonale znane i bardzo mocne punkty.
Jak zawsze mieliśmy więc wiodącą historię, tym razem w postaci zakłóconej podróży poślubnej Jake'a (Andy Samberg) i Amy (Melissa Fumero), oraz towarzyszące jej pomniejsze wątki. W każdym zaś znalazło się miejsce na tonę żartów, spod których ostatecznie wyłaniał się obraz komedii skupionej nie na kolejnych gagach, lecz swoich postaciach i ich relacjach. Czyli w gruncie rzeczy dostaliśmy "Brooklyn 9-9" w pigułce, mogąc sobie błyskawicznie przypomnieć, z jak sympatyczną ekipą mamy tu do czynienia.
A zaczęło się od rozwiązania cliffhangera z poprzedniego sezonu i rozczarowaniu kapitana Holta (Andre Braugher), który ostatecznie nie został komisarzem nowojorskiej policji. I choć wydaje się, że twórcy mogliby znaleźć jakiś sposób, by zatrzymać go blisko 99. posterunku pomimo awansu, pozbawienie go tego zaszczytu jest jednak rozsądniejszą decyzją, która w dłuższej perspektywie powinna wyjść całemu serialowi na dobre. Bo co do tego, że Holt swój cel w końcu osiągnie, nie mam najmniejszych wątpliwości, ale zrobienie tego po wojence z aktualnym komisarzem brzmi znacznie bardziej ekscytująco.
Wygląda to więc na bardzo dobry punkt wyjścia tego sezonu, w którym dostrzegam jednak pewną wadę – nie będzie nam dane spędzić więcej czasu z Raymondem Holtem w depresji. A że widok to niezapomniany, na pewno nie muszę przekonywać nikogo, komu było dane ujrzeć poważnego kapitana w całym zestawie barwnych podkoszulków. Sam nie mogę się zdecydować, czy wolę różowy z napisem "What's up beaches?" czy żółty z ananasem. W każdym razie wszystkie były idealnym odzwierciedleniem stanu ducha zrezygnowanego bohatera, którego naprowadzenie z powrotem na właściwe tory było koniecznym warunkiem, by uratować meksykański urlop Jake'a i Amy.
Bo choć wszyscy wiemy, że wielu ludzi wyjeżdża w podróż poślubną z własnym szefem, można było zrozumieć lekki dyskomfort nowożeńców, gdy kapitan towarzyszył im w zajęciach dla par albo wkraczał w erotyczną fantazję rodem ze "Szklanej pułapki". Swoją drogą, Amy jako Holly Gennero i Jake jako Melville Dewey to bez wątpienia najdziwniejszy erotyczny cosplay, o jakim nigdy bym nie pomyślał. Ale wracając do meritum, obecność przełożonego okazała się na tyle dużym problemem, że nie rekompensowały go ani drinki z kokosów, ani nawet winogrona na zawołanie. Coś więc trzeba było z tym fantem zrobić, zwłaszcza że Holt był już gotów, by rzucić służbę.
Odciągnięcie go od tego pomysłu przyszło jednak w niespodziewany i przewrotny sposób. Gdy wzruszająca przemowa Jake'a nie przyniosła efektów, poczułem się nieco zaskoczony, no bo jak to? Słowa o tym, że Holt uczynił go lepszym gliniarzem i człowiekiem nie podziałały? Były "niewiarygodnie egoistyczne"? Muszę przyznać, że tego się nie spodziewałem. Ale jeszcze bardziej szokująca była reakcja Amy – ostatniej osoby, która byłaby w stanie podnieść głos na swojego kapitana, a tutaj rugającej go jak rozkapryszonego dzieciaka.
Abstrahując od komediowego charakteru sytuacji, zwróćcie uwagę, jak świetnie zagrała ona na poziomie emocjonalnym. Bohaterowie, którzy w ciągu kilku lat zdążyli się do siebie bardzo zbliżyć, nie muszą już obchodzić się ze sobą nawzajem jak z jajkiem czy uciekać w oczywistości. Wręcz przeciwnie, cała scena działała tak doskonale głównie dlatego, że było w niej tyle życia. Wściekłość to przecież naturalna reakcja, a fakt, że na wybuch pozwoliła sobie Amy, świadczy o drodze, jaką przebyli bohaterowie i my razem z nimi. A że wszystko zostało świetnie zagrane przez całą trójkę (tak, na twarzy Holta widać było szok!), to gdy już zrozumiałem, do czego doszło, ręce same składały się do oklasków.
Gdy spojrzycie na pozostałe wątki odcinka, czyli Terry'ego (Terry Crews) zmagającego się z trudnymi obowiązkami przełożonego oraz Charlesa (Joe Lo Truglio) przeżywającego rozstanie swojego ojca i matki Giny (Chelsea Peretti), to łatwo zauważyć, że i tam obowiązywał podobny schemat. Problem, seria żartów i sięgające do prostych emocji rozwiązanie to równanie, które działa praktycznie zawsze, o ile oczywiście potrafi się je odpowiednio zastosować. W "Brooklyn 9-9" dopracowano je już do perfekcji, więc nie ma większego znaczenia, że obydwie poboczne historie mogłyby być lepiej dopracowane. Skutek przyniosły wszak dokładnie taki, jaki powinny.
Bo powiedzcie, że nie wzruszyliście się choć odrobinę, gdy Gina znów okazała się przyzwoitym człowiekiem (mimo łobuzerskości), a Terry odzyskał wiarę w siebie po zaufaniu okazanym mu przez kapitana. Jasne, prowadził do tego szereg dziwnych scen, w których było sporo szczekania, jeden rozwalony laptop, absolutnie koszmarna maska Giny i pokaz wyjątkowej niekompetencji Scully'ego (Joel McKinnon Miller), lecz w efekcie raz jeszcze przekonaliśmy się, że policjanci z 99. posterunku to ekipa, jakich we współczesnych komediach nie ma wiele. Taka, której przerysowanie wcale nie przeszkadza w byciu prawdziwymi ludźmi, do których bardzo łatwo się przywiązać.
To wszystko złożyło się na 20 minut, które wcale nie było jakimś wyjątkowym odcinkiem w historii "Brooklyn 9-9". Ot, gdyby wypadł gdzieś wcześniej, uznalibyśmy go za sympatyczny i pewnie szybko o nim zapomnieli. Po przygodach, jakie przeszedł serial, trudno jednak wyjątkowo nie cieszyć się zarówno samym powrotem, jak i zmianą stacji, która tchnęła w ekipę świeże siły i stworzyła nowe możliwości. Choćby w zakresie wulgaryzmów, wprawdzie wciąż wypikanych, ale jakich uroczych!