Serialowe hity i kity — nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
13 stycznia 2019, 21:02
"Sex Education" (Fot. Netflix)
W tym tygodniu doceniamy netfliksowe "Sex Education", cieszymy się z powrotu "Brooklyn 9-9" i oczywiście nie mamy nic przeciwko byciu cztery oreo od nieba. Z kolei w kitach mamy kosmitów i kolejny rodzinny sitcom.
W tym tygodniu doceniamy netfliksowe "Sex Education", cieszymy się z powrotu "Brooklyn 9-9" i oczywiście nie mamy nic przeciwko byciu cztery oreo od nieba. Z kolei w kitach mamy kosmitów i kolejny rodzinny sitcom.
HIT TYGODNIA: "Brooklyn 9-9" zmieniło stację i wróciło w świetnej formie
To po prostu musiało się udać. Przejęcie "Brooklyn 9-9" przez NBC od samego początku wyglądało jak powrót policyjnego sitcomu do swojego prawdziwego domu i po pierwszym odcinku 6. sezonu możemy powiedzieć, że chyba rzeczywiście tak jest. Jake Peralta i reszta ekipy nie stracili bowiem na tych przenosinach ani grama ze swojego uroku, zyskując jednocześnie pokłady nowej energii (i widowni).
W "Honeymoon" były one bardzo wyraźnie widoczne, nawet pomimo tego, że odcinek w dużej mierze skupiał się na zwalczaniu depresji kapitana Holta. Ten, nie otrzymawszy upragnionej pozycji komisarza, zatopił się bowiem w rozpaczy w meksykańskim hotelu – pech chciał, że tym samym, gdzie swój miesiąc miodowy zaplanowali Jake i Amy. A to oznaczało, że zanim tych dwoje mogło spokojnie poświęcić się swoim przedziwnym seksualnym fantazjom, musieli najpierw postawić na nogi przełożonego.
Dzięki temu mogliśmy podziwiać kilka absolutnie niezapomnianych widoków, jakie stanowił Holt w kolorowych podkoszulkach, a także zostać świadkami niesamowitej kłótni, w której Amy wyrzuciła kapitanowi, co jej leżało na wątrobie. A gdy tak z niedowierzaniem słuchaliśmy, jak Santiago strofuje własnego szefa, byliśmy już w stu procentach pewni, że ponowne spotkanie tej ekipy to najlepsze, co mogło się nam przydarzyć.
Teraz zostaje więc już tylko z entuzjazmem wyglądać kolejnych odcinków, w których szykuje się wojna 99. posterunku z całą nowojorską policją. Jeśli serial utrzyma przy niej taki poziom jak w premierze (a twórcy będą używać wypikanych wulgaryzmów z równie dużym wdziękiem co Jake i Amy), to czeka nas naprawdę świetny sezon i nie chce nam się wierzyć, by miał on być ostatnim. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Sex Education", czyli Netflix pokazuje, jak to się robi
Serial młodzieżowy, jaki mogli zrobić tylko Brytyjczycy, bo Amerykanie pewnie by się nie odważyli. "Sex Education" to komediodramat, opowiadający o problemach dojrzewania, na czele z seksem bądź też jego brakiem. Pretekstem jest nieoficjalna "klinika terapii seksualnej", którą zakłada dwójka uczniów liceum z małego angielskiego miasteczka.
On, Otis Milburn (absolutnie rewelacyjny Asa Butterfield), wychował się w domu wypełnionym seksem, bo jego matka (również fantastyczna Gillian Anderson) to uznana seksuolożka. Choć sam jest prawiczkiem i bliższych relacji wyraźnie się boi, posiada tak rozległą wiedzę teoretyczną, że bez problemu może doradzać innym. Co zauważa Maeve (Emma Mackey), przedsiębiorcza "niegrzeczna dziewczynka", która potrzebuje kasy. W duecie zaczynają udzielać kolegom i koleżankom porad na mniej i bardziej typowe tematy.
Ale seks i związany z nim "biznes" dwójki nastolatków to jedynie pretekst to pokazania w lekki, ale niegłupi sposób problemów dojrzewania. "Sex Education" jest opowieścią o nastoletnich miłościach, przyjaźniach, dyskomfortowym poszukiwaniu samego siebie i odkrywaniu swoich możliwości w różnych dziedzinach. Bohaterowie z odcinka na odcinek stają się coraz bardziej wielowarstwowi, problemy społeczne coraz poważniejsze, a żarty coraz bardziej wyrafinowane (mój ulubiony to ten ze Spartakusem z końcówki 5. odcinka).
Netfliksowy serial jednym przypomni "Freaks and Geeks", innym skojarzy się z "The Inbetweeners" czy "The End of the F***ing World". Korzystając z motywów, które już znamy, tworzy jednak nową jakość. Historię, która bywa absurdalna czy też żartobliwie przegięta, ale i wie, kiedy spoważnieć, pokazać skomplikowanie współczesnego świata i z komedii o seksie przemienić się w słodko-gorzką opowieść o dorastaniu. To strzał w dziesiątce, także dzięki świetnej obsadzie, która nie boi się niczego. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "You're the Worst" składa hołd klasycznym komediom romantycznym
Tęskniliśmy za komedią Stephena Falka, ale jednak podchodziliśmy do premiery 5. serii nie bez obaw. Poprzedni sezon rozdzielił Gretchen i Jimmy'ego, co spowodowało, że serial stracił swój największy atut. Od początku wszak wciągał nas przede wszystkim przewrotną miłosną historią dwojga dość okropnych ludzi, którzy razem wprawdzie nadal są okropni, ale za to ogląda się ich fantastycznie. Towarzyszenie im w indywidualnych przygodach to już po prostu nie było to.
Twórcy "You're the Worst" chyba też doszli do takiego wniosku, bo po eksperymentach z pokazywaniem nam bohaterów osobno w najnowszym odcinku eksperymentują już tylko formą, bez znęcania się nad emocjami głównej pary oraz kibicujących jej fanów. Dostaliśmy to, co w Gretchen i Jimmym tak wyjątkowe. Znęcanie się nad postronnymi ludźmi, skrajny egocentryzm oraz niestawianie sobie żadnych granic. I wszystko to wspólnie!
Mimo że już oswoiliśmy się z dziwnymi odcinkami, w których, przynajmniej na początku, w ogóle nie ma znanych widzom bohaterów, to "You're the Worst" udało się zaproponować w tej kwestii coś świeżego. Historia Jake'a i Gemmy, chociaż okazała się elementem fantazji Gretchen i Jimmy'ego, angażowała widza sama w sobie. A towarzyszący i jej, i późniejszym wariantom romantycznych rojeń element parodiowania popkultury przełomu wieków to dla fanów na przykład "Notting Hill" doskonały dodatek.
Przede wszystkim cieszy, że po chaosie 4. sezonu w "The Intransigence of Love" serial przypomniał sobie i nam, że wie, czym jest. Pokręconą (anty)romantyczną komedią, w której to, co najlepsze, dzieje się pomiędzy bojącymi się zobowiązań i paskudnymi wobec świata ludźmi, którzy ku własnemu zdziwieniu nie potrafią już żyć osobno. A że do tego podstawowego założenia dorzucono w tym tygodniu jeszcze księżną Dianę i kozę, więc jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "Les Misérables" rośnie w oczach, opowiadając tragiczną historię Fantyny
Serialowa ekranizacja "Nędzników" nie przestaje nas zadziwiać. Po bardzo obiecującym premierowym odcinku dostaliśmy jeszcze lepszy, w którym w gruncie rzeczy zagrało wszystko. Zaliczyliśmy więc kilkuletni przeskok w czasie, spotykając Jeana Valjeana (Dominic West) już jako świeżo mianowanego burmistrza Montreuil, pełnego podejrzeń Javerta (David Oyelowo) jako szefa tamtejszej policji, a także robiącą wszystko dla dobra swojej córki Fantynę (Lily Collins).
I choć starcie byłego więźnia z inspektorem trzymało w odpowiednim napięciu (wspólne sceny Westa i Oyelowo to prawdziwy popis), zdecydowanie najbardziej w pamięć zapadła ta ostatnia, bardzo wyraziście portretując szybką drogę swojej bohaterki na samo dno. Dzięki niej kibicowanie Fantynie i przeżywanie jej kolejnych upadków przychodziło naturalnie, a oglądanie takich scen jak sprzedaż włosów i zębów (brr…) czy bycie upokarzaną na ulicy, musiało robić wrażenie, mimo znajomości nieuchronnego losu bohaterki. Po raz kolejny przekonaliśmy się więc, że ograne historie wciąż mogą świetnie działać, o ile tylko zostaną odpowiednio opakowane.
A tu bez wątpienia zostały, bo przecież poza świetnymi kreacjami już wymienionych, tym razem otrzymaliśmy również fantastyczny duet Olivii Colman i Adeela Akhtara w rolach Thenardierów. Chciałoby się ich oczywiście więcej, ale wiadomo, że kondensacja historii wymaga pośpiechu. Póki co jednak twórcom "Les Misérables" udaje się w znakomitym stylu pogodzić tempo wydarzeń z ich rangą, dzięki czemu całości nie można odmówić ani odpowiedniego dramatyzmu, ani autentycznych emocji. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "The Good Place" cztery oreo od nieba
Odcinek następujący po rewelacyjnym "Janet(s)" miał utrudnione zadanie. I chociaż "The Book of Dougs" nie mogło dorównać poprzednikowi pod względem rozmachu, to okazało się świetnym powrotem po zimowej przerwie, skupiając się na historiach poszczególnych bohaterów i na rozwoju wydarzeń w kwestii kryteriów Dobrego Miejsca.
W nadrzędnym wątku mieliśmy mnóstwo cudownych elementów. Od entuzjastycznej i skrajnie niepodejrzliwej Gwendolyn (Nicole Byer), która ugościła uciekinierów w swojej pocztowej kwaterze, przez komisję złożoną z "tych dobrych", którzy "nie mogą tak po prostu działać", po odkrycie, że to postępujące skomplikowanie świata odpowiada za sytuację ludzi po śmierci trafiających automatycznie do Złego Miejsca. A do tego jeszcze Michael obsypywany komplementami!
To wszystko było oczywiście bardzo istotne i czekamy na dalszy rozwój wydarzeń, ale nic nie mogło przyćmić bardziej prywatnych wątków. Zwłaszcza fantastycznej randki Eleanor i Chidiego, którzy postanowili wykorzystać to, że są zakochani i "cztery oreo od nieba". Okazuje się, że kiedy Chidi wreszcie podejmie jakąś decyzję, to przy niej trwa. I jest partnerem idealnym!
Dzieje się sporo też w wątku Janet i Jasona, a do tego Janet i Tahani miały cudowną scenę dotyczącą przyjaźni, której żadne damsko-męskie dramaty nie mogą zaszkodzić. Nasz cudowna grupka, bliska sobie jak nigdy, jest więc gotowa na starcie z Sędzią. Czekamy w napięciu, martwiąc się jedynie tym, że przed nami już tylko dwa odcinki serii. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Powrót brytyjsko-amerykańskiego tandemu w "Catastrophe"
O ile w przypadku "You're the Worst" byliśmy zachwyceni i samym faktem powrotu, i jego jakością, o tyle "Catastrophe" ucieszyło nas przede wszystkim tym, że wreszcie, po prawie dwóch latach, trafiło na ekran. Sam odcinek był dobry, choć nie rewelacyjny. Ale i tak warto docenić jego zalety. Zwłaszcza że to ostatnie tygodnie tej cudownej brytyjskiej wariacji na temat romansu i założenia rodziny.
Twórcy już na początku 4. serii rozliczyli się szybko z dramatycznymi wydarzeniami z poprzedniego sezonu. Wprawdzie Sharon, świadoma wreszcie skali problemów Roba, postanowiła go pilnować, a on sam musi w ramach prac społecznych znosić dziwaczną rzeczywistość charytatywnego sklepiku, ale w gruncie rzeczy wróciliśmy do sytuacji, w której największy problem to codzienne niedogodności, małe frustracje i zajęte huśtawki na placu zabaw.
Zabawną konsekwencją wypadku z finału poprzedniej serii była tu na szczęście Amanda, świetnie zagrana przez Julie Hesmondhalgh. Postać kobiety, która próbuje wyłudzić różne przysługi, nie tylko zapewniła odcinkowi pożądaną dawkę humoru i zrównoważyła ponure kradzieże Sharon w sklepach, ale sprawdziła się jako wspólny wróg, który zjednoczył głównych bohaterów.
"Catastrophe" najlepsze jest bowiem przy wspólnych scenach Sharon i Roba, słownych przepychankach i nietypowych dowodach uczuć. W premierze 4. sezonu dostaliśmy kilka takich fragmentów, ale chciałoby się więcej. Podobnie jak fenomenalnych gagów nawiązujących do wcześniejszych serii. Jak fakt, że w telefonie Roba Sharon to po tylu latach nadal "Sharon London Sex". I właściwie już za tę jedną absolutnie cudowną rzecz należy się serialowi hit. [Kamila Czaja]
KIT TYGODNIA: "Project Blue Book", czyli rozczarowujące polowanie na UFO
"Project Blue Book" od stacji History na papierze (i w zapowiedzi) wyglądał naprawdę nieźle. Osadzona w latach 50. i inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia tytułowego projektu sponsorowanego przez Armię Stanów Zjednoczonych, a dotyczącego badań przypadków obecności UFO, zapowiadała się na swego rodzaju "Z Archiwum X" z epoki. Miało więc być przede wszystkim bardzo klimatycznie, tajemniczo i oczywiście z nutą niepewności, czy przedstawione w serialu wydarzenia to tylko wymysł ludzkiej wyobraźni. A jak wyszło?
Niestety w najlepszym razie tylko przeciętnie, bo "Project Blue Book" okazał się ni mniej, ni więcej tylko zbudowanym na prościutkich kliszach proceduralem w klimacie retro. Głównym bohaterem jest Josef Allen Hynek (Aidan Gillen z "Gry o tron"), astrofizyk zwerbowany przez Air Force, by wspólnie z kapitanem Michaelem Quinnem (Michael Malarkey z "Pamiętników wampirów") znaleźć racjonalne wyjaśnienia dla niezrozumiałych zjawisk i tym samym uspokoić coraz większą w tamtych czasach w USA zbiorową histerię. W tle mamy jeszcze rządowe spiski i zimnowojenny klimat, czyli w teorii wszystkie elementy są na swoich miejscach.
W praktyce jest jednak nudno i do bólu schematycznie, a zdecydowanie najlepsze w premierowym odcinku są jego efektowne początkowe fragmenty z odrzutowcem zaatakowanym przez tajemniczy obiekt na niebie. Potem wkraczamy już w całą paletę banałów, począwszy od płytkich postaci (najbardziej rozczarowuje sam Hynek, który choć miał być ekscentrykiem, jest nudziarzem), poprzez niezbyt porywające śledztwo, aż do mało oryginalnego zakończenia. Ekscytować się tu zwyczajnie nie ma czym, chyba że robią na was wrażenie tajemnicze postaci w kapeluszach.
Nie wykluczam oczywiście, że całość jeszcze się rozkręci, ale nie wróży serialowi dobrze, jeśli ma problem już z takimi podstawami, jak choćby zbudowanie dynamicznej relacji między bohaterami. Hynek i Quinn absolutnie nie są Mulderem i Scully i nawet nie chodzi o to, że obydwaj są raczej sceptykami. To dałoby się obejść, gdyby nie byli tak potwornie wtórni i papierowi. Zresztą podobnie jak cała reszta, bo wypatrzeć tu kogoś ciekawego to wyzwanie ponad siły.
Efektem jest nieźle wyglądający (choć ani przez moment nie mogłem się pozbyć uczucia sztuczności), lecz pozbawiony grama życia i emocji serial, który zainteresować może tylko miłośników UFO czy teorii spiskowych. Jakieś minimum przyzwoitości więc osiągnięto, ale chyba wszyscy liczyliśmy na coś więcej. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Fam", czyli kolejny niepotrzebny sitcom
Na dźwięk słów "nowy sitcom CBS" uciekamy już jak najdalej, coraz częściej całkowicie rezygnując ze sprawdzania, co to w ogóle za "dzieło". W tym przypadku nie dało się tego nie sprawdzić, bo w "Fam" gra i Nina Dobrev, i Tone Bell (bardzo pechowy aktor, jeśli chodzi o nowe komedie), i chociażby Gary Cole. Wszyscy w strasznych, skleconych ze stereotypów rolach, zmuszeni do wygłaszania sucharów, którym towarzyszy obowiązkowy rechot z puszki w dziwnych momentach.
A to nie jest tak, że "Fam" nie ma potencjału. To sitcom rodzinny, ale o tyle nietypowy, że w centrum uwagi mamy parę narzeczonych. Nick (Bell) pochodzi z idealnej rodziny, pracuje na uczelni i jest synonimem porządnego faceta. Clem (Dobrev) to jego przeciwieństwo — niegrzeczna dziewczynka, która przez lata popełniła wiele błędów, ale w końcu dała radę wspiąć się po drabinie społecznej, jednocześnie odcinając się od własnej rodziny. Razem tworzą bardzo ładną parę, szkoda tylko, że w ich związku są kłamstwa. Np. takie, że jej ojciec nie żyje.
Wszystko stanie na głowie, kiedy w ich nowojorskim mieszkaniu pojawi się Shannon (Odessa Adlon), jej nastoletnia siostra przyrodnia, która uciekła z domu. Dwa światy zderzą się ze sobą, martwy ojciec nagle ożyje, a na Clem i Nicka spadnie szereg konsekwencji. Włącznie z tym, że Shannon z nimi zamieszka.
Z tego opisu, owszem, przebijają stereotypy, ale widać też potencjał na coś więcej niż festiwal totalnych banałów. Można by to zapewnić np. za pomocą zniuansowania postaci czy wprowadzenia trochę bardziej skomplikowanych żartów. W "Fam" — to skrócona wersja "family", jak nam mówi Shannon — niczego takiego nie ma. Dominują kalki z innych sitcomów, zmiksowane z prościutkimi, mainstreamowymi gagami (haha, młodsza siostra zobaczyła półnagiego Nicka).
Nie ma mowy o choćby odrobinie kreatywności. Między Clem a Nickiem brakuje choćby odrobiny chemii. Doświadczonej starszej obsady zwyczajnie szkoda na coś takiego. Itp., itd. — ot, kolejny sitcom CBS, którego tytułu za rok nie będziemy pamiętać. [Marta Wawrzyn]