Serialowe hity i kity — nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
20 stycznia 2019, 22:02
"Detektyw" (Fot. HBO)
W tym tygodniu wrócił po długiej przerwie "Detektyw", "Brooklyn 9-9" zaserwował wyczekiwany odcinek o Hitchcocku i Scullym, a "Star Trek: Discovery" śmiało podążył ku nowej przygodzie. Po drugiej stronie mamy zaś m.in. reboot "Roswell".
W tym tygodniu wrócił po długiej przerwie "Detektyw", "Brooklyn 9-9" zaserwował wyczekiwany odcinek o Hitchcocku i Scullym, a "Star Trek: Discovery" śmiało podążył ku nowej przygodzie. Po drugiej stronie mamy zaś m.in. reboot "Roswell".
HIT TYGODNIA: "Moscow Noir" zaprasza do Rosji z lat 90.
Skandynawski kryminał w nieco innej scenerii niż zwykle? Nie, w przypadku "Moscow Noir" to zbyt duże uproszczenie. Wprawdzie międzynarodowa produkcja Canal+ jest adaptacją powieści szwedzkiego duetu (Camilli Grebe i Paula Leandera-Engströma, z którym mieliśmy okazję porozmawiać) i wyraźnie czuć w niej skandynawskiego ducha, ale na tym podobieństwa się kończą.
Zamiast kolejnej historii o detektywach dostajemy tu bowiem opowieść osadzoną w świecie wielkiej finansjery – tym ciekawszą, że rozgrywającą się w Moskwie pod koniec ubiegłego wieku. A jak specyficzne i niebezpieczne było to miejsce, widać już po pierwszych odcinkach, które zaczynając się jeszcze dość typowo, stopniowo skręcają w coraz bardziej zaskakującą stronę. Z Moskwy możemy się więc udać na rosyjską prowincję, korporacyjne gabinety zamienić na ociekającą bogactwem imprezę, a w międzyczasie podyskutować o poezji i zostać świadkami morderstwa.
A wszystko to w towarzystwie niejakiego Toma Blixena (Adam Pålsson), szwedzkiego bankiera inwestycyjnego, który dla ratowania swojej kariery musi zagłębić się w bardzo mroczne zakamarki rosyjskiego rynku. Takie, w których zasady zdrowego kapitalizmu nie obowiązują, a robienie interesów może się bardzo źle skończyć. Dokąd go to zaprowadzi, dopiero zobaczymy, ale rozkręcające się z odcinka na odcinek "Moscow Noir" wygląda naprawdę obiecująco, oferując coś innego, niż większość podobnych produkcji. Czekamy na więcej. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Detektyw" wraca i udowadnia, że czas jest płaskim kręgiem
"Czas jest płaskim kręgiem" — powtarzał dokładnie pięć lat temu detektyw Rust Cohle, wielki zwolennik filozofii Nietzschego. Wayne Hays, jego następca z 3. sezonu serialu HBO, tyle nie filozofuje, ale wszystko inne się zgadza. Twórca serialu, Nic Pizzolatto, powraca do miejsca, które zna najlepiej, czyli na amerykańskie Południe, i udowadnia, że wciąż potrafi niespiesznie snuć mroczne historie na kilku płaszczyznach czasowych jednocześnie.
Matthew McConaugheya zastąpił równie fantastyczny Mahershala Ali w roli gliniarza z PTSD po Wietnamie, a towarzyszy mu Stephen Dorff, wyciskający bardzo dużo z mniej interesującej roli jego partnera. Sprawa zaginionych dzieci sama w sobie aż tak wyjątkowa nie jest, ale "Detektyw" zawsze był i wciąż pozostaje filmową opowieścią napędzaną klimatem oraz rozwojem postaci, zwłaszcza tej jednej, tytułowej. W dwóch pierwszych odcinkach — "The Great War and Modern Memory" i "Kiss Tomorrow Goodbye" — Ali błądzi po lesie w młodszej wersji i po własnym umyśle w starszej, w międzyczasie prezentując mnóstwo oblicz swojego bohatera, ściganego przez różnego rodzaju mary. I nie da się oderwać od niego wzroku.
Prowincjonalne Arkansas pod pewnymi względami przypomina Luizjanę z 1. sezonu — to też jest kraina biednych ludzi, braku perspektyw i miejsc, które z powodzeniem mogą grać w horrorach. Powracają piękne kadry, charakterystyczne rozmowy w aucie, dobrze dopasowana muzyka i ta charakterystyczna, hipnotyzująca powolność. "Detektyw" postawił na powtarzalność i bardzo dobrze zrobił, bo choć w nowym sezonie nie ma za wiele świeżości czy oryginalności, ogląda się go świetnie. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Kolejne godziny zabawy z "Grace i Frankie"
Chociaż przyznajemy, że widzieliśmy już bardziej wzruszające i przemyślane sezony "Grace i Frankie" niż ten, który Netflix dał nam w tym tygodniu, to i tak piątą odsłonę przygód dwóch osiemdziesięcioletnich przyjaciółek i ich nietradycyjnych rodzin ogląda się błyskawicznie. Serial z Jane Fondą i Lily Tomlin nawet w nieco uproszczonym wydaniu zapewnia bowiem dużo zabawy i ciepła.
Ponownie największa zasługa tkwi w głównych postaciach i grających je aktorkach. Nawet jeśli 5. sezon sprawia czasem wrażenie wtórnego, gdy bohaterki powracają do wcześniejszych konfliktów oraz dylematów, jak pogodzić tę zaskakującą przyjaźń z innymi planami na życie, to i tak łatwo znów zaangażować się w kibicowanie, by relacja Grace i Frankie przetrwała. Ale trudno też nie trzymać kciuków za Nicka, który w uroczym i bezczelnym wydaniu Petera Gallaghera patrzy na Grace tak, że trudno nie ulec.
W tle mamy pozostałych członków klanów Hansonsów i Bergsteinów. Tradycyjnie z różnym efektem. Na szczęście w życiu Sola i Roberta nieco stonowano konflikty, przez które trudno było uwierzyć w sukces tego małżeństwa, a problemy opierają się teraz na codziennych kwestiach. Nie jest może bardzo ciekawie, ale chyba jest bardziej realistycznie. Brianna jak zwykle potrafi wygrać scenę jednym zdaniem. Mallory zaczyna wyrastać na wyraźną postać, a nie tylko opiekunkę swoich dzieci. Dla Buda i Coyote'a chyba nadal nie znaleziono w tym serialu miejsca, ale też za bardzo się za nimi nie tęskni.
Dopóki na ekranie są Grace i Frankie, czy w ośrodku duchowej odnowy, czy podczas "śledztwa" w domu opieki, czy – chyba najlepsza opcja – w swoim odzyskanym azylu domku przy plaży, można oglądać ten serial bez końca, nawet gdy wraca do swoich sitcomowych korzeni i żongluje wątkami, które szybko wypadają z pamięci. Póki co obiecano już 6. sezon. I znowu rok czekania! [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "Star Trek: Discovery" śmiało podąża ku nowej przygodzie
Bez mrocznej wojennej atmosfery, za to z wyraźną nutą awanturniczej przygody – w takim stylu zaczął się 2. sezon "Star Trek: Discovery", którego premierowy odcinek nie zmarnował ani chwili na zbędne wprowadzenia. Od razu zostaliśmy wrzuceni w sam środek wydarzeń, gdy dowodzenie na tytułowym okręcie przejął kapitan Christopher Pike (bardzo łatwo dający się lubić Anson Mount), a to w związku z tajemniczymi sygnałami z różnych zakątków kosmosu.
Co dokładnie oznaczają czerwone wybuchy, możemy na razie tylko zgadywać. Wiemy za to, że w jakiś sposób łączą się z Michael Burnham (Sonequa Martin-Green) i jej przyszywanym bratem. Spock, choć na razie go nie zobaczyliśmy, ma pełnić w tym sezonie znaczącą rolę, a jego relacja z siostrą już teraz wybija się na jeden z najważniejszych wątków. Ten i pozostałe ukłony w stronę miłośników kanonu "Star Treka" są tu oczywiście mile widziane, ale mam nadzieję, że nie przysłonią ogólnej historii.
O tej póki co trudno jednak coś więcej powiedzieć. Wprowadzenie wypadło zachęcająco, pokazując, że mieszanka efektownej akcji, odrobiny napięcia, emocji i humoru może być dobrym kierunkiem dla serialu, ale z większymi wnioskami należy poczekać. Na razie więc cieszymy się, że "Discovery" i jego załoga (Tilly!) znów z nami są i wciąż potrafią zapewnić zabawę na bardzo wysokim poziomie. Tylko czekać, dokąd tym razem nas ona zaprowadzi. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Origin story Hitchcocka i Scully'ego w "Brooklyn 9-9"
Hitchcock (Dirk Blocker) i Scully (Joel McKinnon Miller) w 6. sezonie doczekali się odcinka, na jaki zasługiwali od dawna. I nie chodzi tylko o to, że uzyskaliśmy odpowiedź na powtarzane przez Jake'a Peraltę pytanie: "co tam poszło nie tak!?". "Hitchcock & Scully" idzie na całość pod każdym możliwym względem, opowiadając absolutnie cudowną origin story duetu zaprzysięgłych leniwców, który nawet na 99. posterunku jest jednym wielkim żartem, i dodając do niej nutkę niepewności co do ich intencji.
Nie zapominajmy też o tonie żartów, które bawiły do łez, tylko czasem balansując na granicy dobrego smaku (wizja połączenia gigantycznej dawki sera z nietolerancją laktozy jeszcze długo będzie mi się śnić po nocach). "Brooklyn 9-9" po przenosinach do NBC nabrał wiatru w żagle także dlatego, że przed twórcami otworzyły się nowe możliwości. Wypikane przekleństwa wprowadzają nieco świeżości, scenarzystom nie brakuje pomysłów, zaś obsada pokazuje, że im więcej absurdu, tym lepiej (ach, mina Andy'ego Samberga, kiedy dokonuje odkrycia, że "jesteśmy bobrami!").
A sama historia Hitchcocka i Scully'ego to coś więcej niż komediowa perełka. Gdzieś pomiędzy wygłupami znalazło się miejsce na emocje, odrobinę suspensu i parę słodko-gorzkich refleksji. Alan Ritchson i Wyatt Nash dali radę w rolach młodszych wersji naszych herosów, do tego stopnia, że chciało się krzyczeć "nieee!", kiedy wybrzmiało finałowe "Take My Breath Away".
O ile premiera sezonu była raczej odcinkiem sympatycznym niż wybitnym, "Hitchcock & Scully" zapisze się w annałach jako jedna z najlepszych rzeczy, jakie "Brooklyn 9-9" kiedykolwiek zrobiło. Jak dobrze mieć ich z powrotem! [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "You're the Worst" w sukni ślubnej
Do ślubu Gretchen i Jimmy'ego zostało jeszcze sporo czasu, ale najnowszy odcinek "You're the Worst" dał nam przedsmak atrakcji, które czekają nas w związku z weselnymi planami bohaterów. I pokazał, że funkcjonując w ramach ograniczonego popkulturowo repertuaru wątków związanych z przygotowaniami do ślubu, nasza ulubiona wredna para potrafi znaleźć wśród schematów własną ścieżkę.
Dość przewidywalny efekt końcowy, czyli decyzja o hucznym weselu zamiast planowanej wcześniej ucieczki do urzędu, osiągnięty został oryginalnymi środkami, bardzo w stylu Jimmy'ego i Gretchen. Trudno sobie wyobrazić inną parę, która nie dotarłaby na własny ślub, bo jedno zajęte było erotyczną przygodą z japońską toaletą, a drugie za bardzo zaangażowało się w snucie w barze narracji o tym, jak miałoby wyglądać wesele idealne.
Do tego charakterystyczne dla serialu Stephena Falka detale. Jak fakt, że Gretchen posypała się w zeznaniach, bo nigdy sama nie płaci mandatów, a lepsze biuro zdobyła, oskarżając kogoś fałszywie o molestowanie, nie wiedząc, że mówi prawdę i przypadkiem pomaga prześladowanym koleżankom. W efekcie nie był to może odcinek wybitny, ale i tak okazał się jedną z najlepszych, najodważniejszych, najbardziej konsekwentnych rzeczy, jakie widzieliśmy w tym tygodniu. [Kamila Czaja]
KIT TYGODNIA: "Szkoła zabójców", czyli nudne nastolatki w morderczym wydaniu
Jak opowiedzieć oryginalną historię o nastolatkach? Dzięki "Szkole zabójców" wiemy już, że rozwiązaniem nie jest zrobienie z nieletnich morderców w szkolnych mundurkach. Ekranizacja komiksu Ricka Remendera (który jest też współtwórcą serialu) porusza się po bardzo grząskim terenie i niestety robi to w marnym stylu, nie bardzo wiedząc, czym właściwie chce być.
Z jednej strony mamy tu więc historię Marcusa (Benjamin Wadsworth), osieroconego i bezdomnego nastolatka, który trafia do tytułowej szkoły, gdzie dzieci przestępców uczone są zabójczego fachu. Ten nie do końca tam pasuje, ma swoje rozterki i jakiś tam kodeks moralny, które jednak twórcy szybko zbywają. Bo z drugiej strony "Szkoła zabójców" to po prostu efekciarska historyjka, która próbuje zachęcić tanim szokowaniem, ale tak naprawdę nie ma nic do powiedzenia.
Pod ekstremalną otoczką kryją się tu bowiem do bólu wtórne schematy serialu młodzieżowego, które znamy już na pamięć i widzieliśmy w o wiele lepszych wydaniach. I to właśnie je lepiej sobie przypomnieć, niż oglądać nastoletnie romanse, przyjaźnie i konflikty w morderczej wersji. A próby nadania temu wszystkiemu głębi? Owszem, jakieś są, ale tak nieprzekonujące, że chyba nawet sami twórcy im nie wierzą. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Roswell w Nowym Meksyku" — kolejny niepotrzebny reboot
Jesienią telewizja CW zepsuła nam "Czarodziejki", zimą przyszła kolej na "Roswell". Serial z tej samej epoki — oba startowały pod sam koniec lat 90. — wspominany przez to samo pokolenie z taką samą nostalgią. Dla wielu widzów wręcz wzór, jak robić młodzieżowe science fiction, miksujące melodramat, tajemnicę i rozmaite nastoletnie niepokoje.
"Roswell w Nowym Meksyku" w dużym stopniu tamtą historię przepisuje — czyli mamy dziewczynę, która zakochuje się w kosmicie. Parę zaczyna łączyć skomplikowana więź, a świat dookoła pełen jest pułapek i niebezpieczeństw. W oryginale była w tym jakaś subtelność. Reboot to niezbyt wyrafinowany miks łopatologii i plastiku, który z jednej strony prezentuje się anachronicznie, a z drugiej, nachalnie próbuje pokazać, jaki to jest "na czasie", poświęcając bardzo dużo czasu kwestii niechęci Amerykanów do imigrantów.
Bohaterowie z jakiegoś powodu są o dziesięć lat starsi (choć zachowują się jak nastolatkowie), a przy tym doskonale nijacy, jak cały ten serial. Pilot bardziej przypomina spin-off spin-offu "Pamiętników wampirów" — czyli "Legacies" — niż "Roswell", które znałam i lubiłam. Nie wiem, po co powstał ten reboot, bo dawni fani zadowoleni z pewnością nie będą. Z kolei "ta dzisiejsza młodzież" naprawdę ma z czego wybierać i nie potrzebuje plastikowych wersji seriali, które oglądali ich rodzice. [Marta Wawrzyn]