"Czarny poniedziałek" to "Wilk z Wall Street" w oparach absurdu — recenzja nowego serialu Showtime
Marta Wawrzyn
20 stycznia 2019, 20:03
"Czarny poniedziałek" (Fot. Showtime)
Rewelacyjna obsada, ekipa "Happy Endings" za sterami i atrakcyjny temat, przedstawiony w najbardziej krzywym ze zwierciadeł. "Czarny poniedziałek" ma potencjał, ale czy go wykorzysta?
Rewelacyjna obsada, ekipa "Happy Endings" za sterami i atrakcyjny temat, przedstawiony w najbardziej krzywym ze zwierciadeł. "Czarny poniedziałek" ma potencjał, ale czy go wykorzysta?
Czarny poniedziałek to 19 października 1987 roku — najgorszy dzień w historii Wall Street. Na temat przyczyn krachu ekonomiści spierają się do dziś, a nowy serial telewizji Showtime bynajmniej nie zamierza dokumentować tego, co stało się naprawdę. To komedia, przedstawiająca własną wersję wydarzeń — pokręconą, odjechaną i wypakowaną po brzegi mocnym humorem. W pierwszych trzech odcinkach, które już widziałam, twórcy, David Caspe ("Happy Endings") i Jordan Cahan ("Marry Me"), oraz producenci, Seth Rogen i Evan Goldberg ("Preacher"), udowadniają, że nie znają żadnych świętości.
Serial, którego pilot możecie już oglądać na HBO GO, zaczyna się w dniu tytułowego krachu. Wall Street przypomina obraz nędzy i rozpaczy — wszędzie walają się papiery, faceci z jajami płaczą na chodnikach jak małe dziewczynki, a na dodatek na czerwoną limuzynę Lamborghini (tak, to dziwny wynalazek) spada ciało w garniturze, z charakterystycznym zegarkiem i cenną błyskotką wpiętą w krawat. Ważne wskazówki co do tożsamości ofiary? Tak się wydaje na pierwszy rzut oka. Ale zaraz potem cofamy się dokładnie o rok, a kontrolę przejmuje chaos.
"Czarny poniedziałek" ma trójkę głównych bohaterów: wyszczekanego, napędzanego kokainą maklera Maurice'a Monroego, zwanego Mo (Don Cheadle, "House of Lies"), jego współpracownicę Dawn Towner (Regina Hall, "Niepewne") i zaczynającego karierę w tym biznesie Blaira Pfaffa (Andrew Rannells, "Dziewczyny"), świeżo upieczonego absolwenta uczelni, wierzącego w swój algorytm, amerykański sen w klasycznym wydaniu i w to, że wkrótce będzie mógł zacząć w pełni dorosłe życie ze swoją dziewczyną Tiff (Casey Wilson, "Happy Endings").
Pierwsze trzy odcinki bardziej skupiają się na zapoznaniu widza z postaciami, niż popychaniu fabuły do przodu, aczkolwiek twist z końcówki pilota niewątpliwie ma swój urok. Zostajemy wrzuceni w sam środek czystego szaleństwa w wersji retro. Na naszych oczach rozgrywa się zabójczy wyścig szczurów, tyleż patologiczny, co energetyczny i fascynujący. A przede wszystkim zabawny jak diabli, bo "Czarny poniedziałek" nie boi się żadnych żartów, pokazując świat okropnych ludzi w sposób najbardziej przerysowany z możliwych.
Zapomnijcie o "Wilku z Wall Street" i "Big Short". David Caspe i spółka wzięli to, co jest nam znajome, wrzucili do blendera, dodali końską dawkę kiczu, kokainy, lakieru do włosów, kultowych gadżetów, starych komputerów itp., itd., by otrzymać mieszankę tyleż fascynującą, co niestrawną. Na całość idzie zwłaszcza pilot, w którym Cheadle oszałamia na tysiąc sposobów naraz, genialne wejścia mają Andrew Rannells i grająca mniejszą rolę Casey Wilson, a do tego ten klimat, ten styl, ta muzyka, ta dekadencja…! I ta szalona energia, której, jak sądziłam, nie będę w stanie się oprzeć.
Na dłuższą metę sprawy mają się jednak mniej różowo. "Czarny poniedziałek" wydaje się zawierać wszystkie składniki potrzebne do sukcesu: wyśmienitych wykonawców, błyskotliwy humor, klimat lat 80., gigantyczne stawki, potencjalne morderstwo… Problemy zaczynają się po spędzeniu z serialem półtorej godziny, kiedy znika pierwszy nie tyle może nawet zachwyt, co lekki szok, i pojawia się pytanie: no dobrze, ale czy to już wszystko? Czy w tym naprawdę nie ma nic więcej?
Nie zrozumcie mnie źle, na poziomie czysto satyrycznym Mo, Blair i reszta ekipy to mistrzowie. Ale to też ich największa wada — wszyscy są tak karykaturalni, przegięci i niemożliwi do polubienia, że trudno sobie wyobrazić kilka sezonów w tym towarzystwie. W 2. odcinku pojawia się Paul Rust — Gus z "Love" w roli Gusa z "Love", scenarzysty potencjalnego filmu o Mo. Facet ma ich dość po jednym dniu i trudno mu się dziwić. "Czarny poniedziałek" jest jak skecz w rozmiarze XXL — świeży i ożywczy na początku, ale na dłuższą metę potwornie męczący.
Wszystkie postacie wydają się dość płaskie, stereotypowe, złożone z dwóch cech na krzyż (plus burzy włosów) i oderwane od rzeczywistości. Aktorzy drugoplanowi pojawiają się trochę na tej zasadzie co gościnni gospodarze w "Saturday Night Live" — wchodzą na scenę, by zabawić publikę przez pięć minut i przejść do następnego punktu programu. Tak jest np. z Kenem Marino w ociekającej absurdem podwójnej roli braci Lehman. Podobnie rzecz ma się z żoną jednego z maklerów graną przez Melissę Rauch, która zamienia piskliwy głos Bernadette na akcent z New Jersey. Jej występ to świetny epizod, ale to z jej mężem, wyjątkowo paskudnym Keithem (Paul Scheer), utkniemy na dłużej.
Być może gdybyśmy dostali więcej odcinków do recenzji, okazałoby się, że w "Czarnym poniedziałku" jest coś więcej. Na razie jednak serial sprawia wrażenie bardzo długiego skeczu, który poświęca takie drobiazgi jak wciągająca fabuła i złożeni bohaterowie na rzecz komediowej jazdy bez trzymanki. O ile jeszcze po pilocie byłam raczej na "tak", potem mój zapał ostygł. W kolejnych odcinkach twórcy próbują nadać większej ilości wymiarów Mo, Down, Blairowi i innym osobom, jednocześnie sugerując, że relacje są tu bardziej skomplikowane, niż wyglądają. I tu natrafiają na minę w postaci schematów i banałów.
Nowy serial Showtime potrafi szczerze bawić, zachwycać klimatem i przyciągać rewelacyjnymi kreacjami aktorskimi, ale emocji nie wywołuje żadnych. Bohaterowie, choć działają jako przegięte do granic możliwości parodie finansistów, do jakich popkultura nas przyzwyczaiła, mają problem z byciem tak po prostu ludźmi. A kiedy już próbują, okazują się w najlepszym razie średnio interesujący. Pomiędzy odważnymi żartami i aktorskimi popisami gubi się też historia. A przecież to na niej, a nie na ciągu gagów, powinien opierać się serial, który ma ambicje przedstawić swoją wersję wydarzeń prowadzących do najgorszego dnia w historii Wall Street.
Ponieważ mam w pamięci "Happy Endings" i "Marry Me" — poprzednie seriale Davida Caspe, bardzo różne od tego — dam "Czarnemu poniedziałkowi" szansę. Być może pójdzie ich drogą i też rozwinie się w coś, czego w tym momencie nawet sobie nie wyobrażamy. Potencjał zdecydowanie jest, zwłaszcza że Caspe ma materiał z pierwszej ręki, bo jego ojciec był handlowcem w tamtych czasach. Ale na razie w serialu brakuje czegokolwiek, co by sugerowało, że ma większe ambicje niż bycie sitcomową wersją "Wilka z Wall Street" z dodatkiem przeciętnej jakości dramatu.
Pilot "Czarnego poniedziałku" jest dostępny w HBO GO. Nowe odcinki w kolejne poniedziałki w HBO i HBO GO.