"Unbreakable Kimmy Schmidt" w przezabawnym kręgu życia – recenzja finałowych odcinków
Kamila Czaja
26 stycznia 2019, 22:04
"Unbreakable Kimmy Schmidt" (Fot. Netflix)
Nadszedł czas pożegnania z "Unbreakable Kimmy Schmidt". Będziemy tęsknić, damn it! Recenzujemy z małymi spoilerami sezon 4B.
Nadszedł czas pożegnania z "Unbreakable Kimmy Schmidt". Będziemy tęsknić, damn it! Recenzujemy z małymi spoilerami sezon 4B.
Doczekaliśmy się wreszcie. A było to czekanie nie tylko długie, ale i podszyte smutkiem, skoro wiedzieliśmy, że styczniowa dawka Kimmy Schmidt to już ostatnie spotkanie z szaloną opowieścią Tiny Fey i Roberta Carlocka. Sześć odcinków, w tym jeden podwójny. A potem już nic. Bez "Unbreakable Kimmy Schmidt" serialowy krajobraz to po prostu już nie będzie to samo.
A jak wypadło ostatnie spotkanie? Powiedziałabym, że nie jest idealne, ale pewne niekoniecznie trafne wybory twórcy z nawiązką nadrabiają tym, co w Kimmy najwspanialsze: humorem, optymizmem i odwagą, nawet gdy świat zdaje się nie podzielać tych wartości.
Jak słyszymy w jednym z odcinków: "2019 is a mess". I jeśli spojrzeć na charakterystyczne dla "Unbreakable Kimmy Schmidt", pokazane w absurdalnej formie wątki związane z seksizmem i rasizmem, to trudno się nie zgodzić. Żeby za dużo nie zdradzać, powiem tylko, że wraca Mr. Frumpus, czyli molestująca aktorów marionetka, a sprawę rozwikłać próbuje nieustraszony dziennikarz… Ronan Farrow, którego gra… Ronan Farrow.
Takie detale sprawiają, że przy całej pozornej niepowadze podejścia do kwestii społecznych zawsze wiemy, po której stronie stoją twórcy. Nawet wtedy, gdy tak przewrotnie litują się nad tymi biednymi mężczyznami z pokolenia milenialsów, którzy boją się odzywać do rówieśniczek, bo nagle nie wolno molestować kobiet.
Walka z seksizmem nie jest tu tak wyraźnie na pierwszym planie jak w pierwszej części sezonu. Tak jakby twórcy uświadomili sobie, że mają czas albo na kontynuowanie zmagań Kimmy z Dickiem, albo na satysfakcjonujące domknięcie wątków postaci, które widzowie pokochali. Nie zapomniano o książce Kimmy, a kwestie feministyczne wciąż się przebijają, ale fabularnie dzieje się dużo na innych polach.
Chwilami miałam wrażenie, że dzieje się aż za dużo, jakby scenarzystom szkoda było pomysłów, których później nie będzie już kiedy wykorzystać. W jakimś wcześniejszym sezonie wątek fascynacji Kimmy rodzicami jej chwilowego chłopaka, Josha (Dan Byrd, "Cougar Town"), byłby zabawną, nieco oderwaną od reszty opowieścią, ale tu sprawia wrażenie, że dałoby się z tak niewieloma odcinkami pozostałymi do finału zrobić coś bardziej znaczącego. Podobnie dziwi wybór odcinka przedostatniego, który mógłby lepiej budować atmosferę pod finał, a jest śmieszną, ale trochę za słabo powiązaną z resztą historyjką.
Sprawdza się natomiast godzina inspirowana filmem "Przypadkowa dziewczyna" ("Sliding Doors") z 1998 roku. Z pomysłem poprowadzona wariacja na temat tego, co mogłoby się stać, gdyby Kimmy nie została porwana, to właśnie coś, co dobrze pasuje do ostatnich odcinków. Dotyczy wszak pytań towarzyszących "Unbreakable Kimmy Schmidt" zawsze: jak ludzie wpływają na siebie nawzajem? Co decyduje o życiu – świadomy wybór czy los?
A odcinek jest równocześnie przezabawny. Wystarczy zdradzić, że Jacqueline kończy z gromadką dzieci o wdzięcznych imionach Lexus, Padora i Rolex, a w telewizji Dick Wayne wygrywa "The Apprentice". Chociaż przyznam, że akurat żarty z Trumpa wydały się tu niepotrzebne, mało wyszukane. Za to Ellie Kemper mogła w "Sliding Van Doors" pokazać zupełnie inne oblicze, a moje zdziwienie, że potrafi grać tak naturalnie dość zwyczajną postać, tylko dowodzi, jak niesamowicie ta aktorka potrafiła wejść w rolę zupełnie niezwyczajnej Kimmy, jaką widzimy na co dzień.
Ostatnim odcinkom towarzyszy jeszcze inne pytanie: czy ludzie się zmieniają? Nie chcę zdradzać, jakie konkretne rozwiązania prezentują twórcy, ale mam wrażenie, że skupiając się na ogólnych zasadach, które rządzą światem Kimmy, trochę zapomnieli skoncentrować się na rozwoju najważniejszych postaci, co w finałowych odsłonach wydawałoby się kluczowe. Najlepiej wypada chyba Jacqueline, której dojrzewanie poprowadzono od kilku sezonów konsekwentnie. Reszta trochę się miota w chaotycznie rozrzuconych wątkach.
A jednak jako całość kupuję takie zamknięcie serialu. Jest zabawnie, w finale są odpowiednie emocje i widz wychodzi z tego ostatniego spotkania naładowany pozytywną energią i wiarą, że można zmienić rzeczywistość. Tylko trzeba, jak Kimmy Schmidt, nie wiedzieć, że się nie da. I wciąż mówić światu: "I'm alive, damn it!".
Trochę tak jest z całym "Unbreakable Kimmy Schmidt". To się nie miało prawa udać. Sitcom o kobiecie uratowanej z bunkra, w którym psychopata robił jej i jej koleżankom straszne rzeczy? Kolorowa opowieść o niemierzalnej traumie i budowaniu życia na nowo w towarzystwie przerysowanych przyjaciół, z których każdy myśli, że jest gwiazdą własnego serialu? Brzmi jak senny majak, ewentualnie odrzucony na etapie pilota. A dostaliśmy cztery sezony jednej z najzabawniejszych i najodważniejszych opowieści o świecie, który wprawdzie "is a mess", ale wcale taki być nie musi.
Wszystkie sezony "Unbreakable Kimmy Schmidt" dostępne są na Netfliksie.