"The Umbrella Academy" to typowy netfliksowy średniak — recenzja nowego serialu o superbohaterach
Marta Wawrzyn
14 lutego 2019, 22:02
"The Umbrella Academy" (Fot. Netflix)
Popaprana rodzina superbohaterów w wersji uśrednionej, wygładzonej i sprowadzonej do najniższego wspólnego mianownika. Tak prezentuje się "The Umbrella Academy" Netfliksa.
Popaprana rodzina superbohaterów w wersji uśrednionej, wygładzonej i sprowadzonej do najniższego wspólnego mianownika. Tak prezentuje się "The Umbrella Academy" Netfliksa.
Wyobraźcie sobie, że urodziliście się w dziwnych okolicznościach i wkrótce po narodzinach zostaliście adoptowani/kupieni przez ekscentrycznego miliardera z Ameryki. Zamieszkaliście w wielkim domiszczu z szóstką podobnych wyrzutków, z którymi łączy was ta sama data urodzenia oraz to, że posiadacie jakieś tajemnicze moce. Wasza nowa mama jest robotem w typie Betty Draper, lokaj to gadająca małpa, a tata… no cóż, tata, zamiast powtarzać, jak bardzo was kocha, zmusza was do morderczych treningów, żebyście mogli zostać superbohaterami i ratować świat. Mając takie dzieciństwo, raczej nie bylibyście normalni w dorosłym życiu, prawda?
Tak mniej więcej wygląda punkt wyjściowy "The Umbrella Academy" — komiksu Gerarda Waya i Gabriela Bá określanego przez fanów jako genialny i serialu, którego tym przymiotnikiem nijak nie da się opisać. Wszystko zostało tu bowiem uśrednione i dopasowane do wymogów masowej widowni. Tej samej, która połknęła w jeden weekend "Altered Carbon", "Zagubionych w kosmosie" i inne nijakie blockbustery Netfliksa, nie przejmując się negatywnymi opiniami krytyków.
Serialowa historia zaczyna się obiecująco, bo od nietypowych narodzin 43 dzieci tego samego październikowego dnia 1989 roku. Wszystkie je łączy to, że jeszcze rano ich matki nie były w ciąży. Odjechana akcja z porodem gdzieś w Rosji i pierwsze wejście ekscentrycznego Sir Reginalda Hargreevesa (Colm Feore), który postanowił adoptować — w niejasnym celu — tyle niezwykłych dzieci, ile się dało, sugerują, że szykuje się niezła symfonia absurdu. Szybko jednak przeskakujemy do czasów współczesnych i zostajemy przygnieceni niezbyt wyrafinowaną ekspozycją.
Serial po kolei przedstawia prawie 30-letnie już dzieciaki, niegdyś stanowiące tytułową The Umbrella Academy, z których każde definiowane jest przez lęki i traumy pochodzące z dzieciństwa. Nietypowe rodzeństwo jakiś czas temu rozeszło się każde w swoim kierunku, a teraz spotyka się ponownie po latach, kiedy umiera ich przybrany ojciec. Połączy ich chęć wyjaśnienia, co się z nim stało, a także wiadomość o zbliżającej się apokalipsie.
Numer Jeden/Luther (Tom Hopper), Numer Dwa/Diego (David Castañeda), Numer Trzy/Allison (Emmy Raver-Lampman), Numer Cztery/Klaus (Robert Sheehan), Numer Pięć (Aidan Gallagher) i Numer Siedem/Vanya (Ellen Page) będą musieli pokonać wszystko to, co ich dzieli, i wspólnymi siłami uratować ten cholerny świat, przy okazji zaliczając wiele rodzinnych sesji psychoterapii. Co z Numerem Sześć? Sami zobaczycie. Na drugim biegunie mamy "tych złych" — przerysowany duet zabójców, Cha-Chę (Mary J. Blige) i Hazela (Cameron Britton) oraz ich bezwzględną szefową (Kate Walsh).
10 odcinków serialu (widziałam już całość) to bezustanna gonitwa za nawarstwiającymi się tajemnicami. Gonitwa sprawnie napisana przez Jeremy'ego Slatera ("Egzorcysta"), ale niespecjalnie ekscytująca i przede wszystkim straszliwie przewidywalna. Rozwiązania bardzo rzadko należą do satysfakcjonujących, bo serial boi się zmusić widza do ruszenia szarych komórek, podrzucając zbyt oczywiste wskazówki w zbyt dużej ilości.
Bezkształtne, obowiązkowo niemal godzinne odcinki tak naprawdę odcinkami wcale nie są. Są częścią bezlitośnie długiego filmu, który spokojnie można by zamknąć w dwóch godzinach. Każda godzina, oprócz standardowego popychania fabuły do przodu i rodzinnego rozdrapywania ran, zawiera obowiązkową przestylizowaną rozwałkę w rytm znanego przeboju, niby po to, żeby puścić oko do widowni. Rzadko jednak te, w zamierzeniu świeże i ironiczne, sekwencje trafiają w punkt. Częściej przedłużają agonię widza. Nie ma mowy o maestrii znanej na przykład z tanecznych pojedynków w "Legionie". "The Umbrella Academy", nawet kiedy próbuje zaszaleć, celuje kilka oczek niżej i dokładnie tam trafia.
To szaleństwo kontrolowane, okiełznane, sprowadzone do najniższego wspólnego mianownika. Surrealizm, absurd i wszystko to, co czyni tę historię niezwykłą i wyjątkową, zostało rozwodnione. A kilka świetnych momentów za nic nie chce złożyć się na wybitną całość. Bo niby chcemy być dziwni i surrealistyczni, ale, broń Boże, nie za bardzo. Niby chcemy odlatywać, ale nie w rejony, za którymi wszyscy widzowie nie nadążą. Niby chcemy poszaleć, ale przecież muszą być jakieś granice.
Najlepiej serial wypada, kiedy zagłębia się w swoich bohaterów. Każde z nich to outsider, wyrzutek, dzieciak, który miał powody, żeby z tego przeklętego domu uciec — i dokładnie to zrobił. A następnie stał się potłuczonym przez życie dorosłym, który albo izoluje się od wszystkiego i wszystkich, albo próbuje iść jak burza przez życie, zapominając o traumach z dzieciństwa. Te jednak powracają z pełną siłą, kiedy rodzeństwu przyjdzie się spotkać po latach.
Jednych polubicie mniej, innych bardziej, ale na pewno da się powiedzieć jedno: aktorzy wycisnęli, ile się dało, z przeciętnie napisanego scenariusza. Dzieci, którym ojciec nadał numery zamiast imion, ożywają na ekranie w całej swojej popapranej krasie, ze wszystkimi demonami — dosłownymi i metaforycznymi.
W barwnym towarzystwie wyróżnia się Numer Pięć, który z powodów dokładnie w serialu wyjaśnionych utknął w ciele chłopca, ale w środku wcale chłopcem nie jest. Aidan Gallagher cudownie przenosi ten oksymoron na ekran, grając doświadczonego przez życie mężczyznę w średnim wieku, ukrytego za dziecięcą twarzyczką. Sporo okazji, żeby podokazywać, ma także Robert Sheehan — Nathan z "Misfits" w kolejnej już roli Nathana z "Misfits".
Jak zawsze z przyjemnością patrzy się na Ellen Page, tym razem w roli rodzinnej czarny owcy, dziewczyny, którą wykluczano z rodzinnych treningów, powtarzając jej przez lata, że jest zwyczajna, a więc gorsza. W efekcie Vanya wyrosła na samotną, wystraszoną osobę, która może i chciałaby wyciągnąć rękę do rodzeństwa, ale już sama nie wie jak. W zamian robi więc wszystko, żeby odizolować się jeszcze bardziej. I tak lata mijają, a ona żyje we własnym świecie, wypełnionym muzyką.
Depresje, dziwactwa, lęki, rodzinne zadry i autentyczne traumy z dzieciństwa to esencja "The Umbrella Academy". To powód, dla którego serial warto mimo wszystko obejrzeć, nawet jeśli podobnych superbohaterów już znacie (ot, choćby X-Menów). Każdy w tej ekipie jest wystarczająco skomplikowany, wyjątkowy i po prostu ludzki, żeby czas spędzany w jego towarzystwie nie był całkowicie stracony.
Problem w tym, że bardzo szybko dowiadujemy się o nich wszystkiego co istotne i serial za nic nie chce wyjść poza próbę scharakteryzowania każdego za pomocą kilku przymiotników. W efekcie zawodzi nawet jako studium wykluczenia i opowieść o tym, jak to jest być dziwadłem, powtarzając w kółko te same informacje i unikając wniknięcia głębiej w problemy swoich bohaterów. Na szczęście aktorzy robią wiele, żeby scenariuszowe braki zamaskować, i są w tym całkiem skuteczni.
Ale obsada, którą z miejsca się lubi, i z początku atrakcyjne dla oka przestylizowanie to za mało, abyśmy pozbyli się wrażenia, że "czegoś tu brakuje". Duszy, odwagi, artystycznego nieokiełznania, nazwijcie to jak chcecie. Netflix gra bezpiecznie i robi to z rozmysłem. Kiedy już, już pojawia się nadzieja na odjechaną sekwencję rodem z "Legionu", "Deadpoola" albo produkcji w stylu "Serii niefortunnych zdarzeń", "The Umbrella Academy" uparcie odmawia pójścia na całość. Staje w miejscu, zaczyna tupać nóżką i stwierdza, że jednak nie, nie chce iść w tym kierunku — no dobrze, może chce, ale tylko trochę.
W efekcie był to dla mnie bardzo frustrujący seans. Fabuła mozolnie posuwająca się do przodu bez większej finezji, emocje jak na grzybach, pomysły niby niegrzeczne, a jednak ugrzecznione. To wszystko złożyło się na najdłuższe 10 godzin mojego życia, które nie były całkowitą stratą czasu tylko ze względu na tuzin całkiem fajnych ludzi (wliczając w to zabójców oraz małpkę), przeżywających różnego rodzaju kryzysy egzystencjalne.
Dobrze było ich poznać. Szkoda natomiast, że Netflix zatrzymał się w pół drogi, próbując stworzyć serial superbohaterski dla masowej widowni, który byłby tak bezpretensjonalną rozrywką jak filmy Marvela, a jednocześnie oferował coś więcej. Historię, która w swojej oryginalnej wersji jest właśnie "czymś więcej", spróbowano dostosować do uśrednionego gustu wielomilionowej publiki. Porażka była nieunikniona, bo podchodząc w taki sposób do adaptacji, łatwo zgubić to, co jest w danej historii rzeczywiście wyjątkowe. I tak się właśnie stało.
Premiera "The Umbrella Academy" 15 lutego 2019 w serwisie Netflix.