Serialowe hity i kity — nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
17 lutego 2019, 22:02
"Detektyw" (Fot. HBO)
Dziś chwalimy m.in. genialny występ Scoota McNairy'ego w "Detektywie", Emily vs. Emily w "Odpowiedniku" i obie komedie HBO. Po drugiej stronie znalazła się rozczarowująca "The Umbrella Academy".
Dziś chwalimy m.in. genialny występ Scoota McNairy'ego w "Detektywie", Emily vs. Emily w "Odpowiedniku" i obie komedie HBO. Po drugiej stronie znalazła się rozczarowująca "The Umbrella Academy".
HIT TYGODNIA: Emily staje twarzą w twarz z samą sobą w "Odpowiedniku"
Nie wiemy wprawdzie, czy lada moment pożegnamy"Odpowiednika" na zawsze, czy jednak ktoś się zlituje i przejmie serial od stacji Starz, ale patrząc na ostatnie odcinki, zdecydowanie kibicujemy tej drugiej opcji. Historia dwóch światów i ich trudnej koegzystencji wkroczyła bowiem w decydującą fazę, w której wydarzenia następują w tempie godnym dobrego filmu akcji (to szczególnie kiepska wiadomość dla Kierownictwa), a pomimo tego ciągle zaskakuje nas momentami pełnymi emocji zupełnie innego rodzaju.
Takimi jak spotkanie Emily z Emily Prime (doskonała Olivia Williams), na które zanosiło się już od jakiegoś czasu, gdy mogliśmy oglądać, jak coraz mocniej splatają się wątki obydwu bohaterek. Ich konfrontacja, mimo że nagła i krótka, zostawiła po sobie świetne wrażenie – może nawet lepsze, niż pamiętna kłótnia dwóch Howardów z poprzedniego sezonu. Tutaj nie było tak ostro, co wcale nie znaczy, że nie padły gorzkie słowa.
Gdy z jednej strony słuchaliśmy o matce, której brakowało, kiedy córka jej potrzebowała, a z drugiej o kobiecie, która ze strachu nigdy matką nie została, nie było w tym jednak fałszywych nut czy niepotrzebnej złośliwości. Dostaliśmy dojrzałą rozmowę dwóch bohaterek, które obierając nieco inne ścieżki, całkowicie odmieniły swoje życia, w jakimś stopniu pozostając jednak do siebie podobne. Było w tym napięcie, były emocje, była wreszcie szczerość i zrozumienie – nawet jeśli nie zostało ono do końca zwerbalizowane.
W przeciwieństwie do obaw ze strony "naszej" Emily, jakie ta wyraziła wobec swojej przyszłości z Howardem. Czy straciła męża, gdy ten zobaczył, że alternatywa może być znacznie lepsza od "oryginału"? Druga Emily twierdzi, że nie. My bardzo chcielibyśmy się o tym sami przekonać, dlatego pozostaje nam trzymać kciuki, by kolejny odcinek jednak nie był ostatnim rozdziałem tej historii. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Królowa różowego zamku i genialny Scoot McNairy w "Detektywie"
3. sezon "Detektywa" powoli zbliża się do finałowego rozwiązania i za chwilę może się okazać, że skomplikowana teoria z Reddita nie jest daleka od prawdy — to znaczy za morderstwo Willa i porwanie Julie odpowiadają właściciele przetwórni kurczaków, a przynajmniej niektórzy przedstawiciele organów ścigania pomogli ten fakt zatuszować. Na razie trafiliśmy razem z biednym Tomem Purcellem (Scoot McNairy) do "różowego zamku" i praktycznie dostaliśmy potwierdzenie, że to właśnie tam przetrzymywano jego córkę (choć możliwe, że jednak nie biologiczną). Pytanie brzmi, kto był królem różowego zamku, skoro ona była królową.
Czy chodzi tutaj o pedofilię, czy — tak jak podejrzewano na Reddicie — kobietę, która straciła dziecko i postanowiła je zastąpić podobną dziewczynką? To się okaże w najbliższych odcinkach, na razie możemy mieć pewność, że za wszystkim stoi większy spisek i że brązowy sedan jeszcze w jakimś kontekście powróci. W tym momencie nasi "prawdziwi detektywi" to wciąż jeszcze tytułowi "Hunters in the Dark", ale odkrycie, co się stało z Harrisem Jamesem, policjantem, który został ochroniarzem w kurczakowym królestwie, zapewne przybliży ich do prawdy.
Detektyw" w tym sezonie klarownie prowadzi akcję na trzech płaszczyznach czasowych, jednocześnie pozostawiając bardzo dużo miejsca na rozwój bohaterów i popisy aktorskie. Scoot McNairy za to, co wyprawia w roli Toma, powinien dostać nominacje do wszystkich możliwych nagród, bo to właśnie dzięki niemu możemy zaangażować się w śledztwo także na poziomie emocjonalnym. Tom oberwał mocno od życia najpierw w 1980 roku, a potem dziesięć lat później, kiedy policja podejrzewała go o zamordowanie własnego dziecka i porwanie drugiego. I raczej nie dostanie happy endu.
Scena z przesłuchaniem, w której ojciec dzieciaków daje upust straszliwej frustracji, była wielkim popisem McNairy'ego. Znany z "Halt and Catch Fire" aktor płakał, wściekał się i wyglądał jakby był gotów zabić siebie i wszystkich dookoła, a na koniec jeszcze podpalić cały świat. Bo i co mu pozostało, skoro nawet Roland patrzy na niego podejrzliwie? Podejrzewamy, że za chwilę Tom marnie skończy — jak wiele osób związanych z tą sprawą — ale mamy nadzieję, że odtwórca tej roli zostanie doceniony i uhonorowany tak, jak na to zasługuje. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "High Maintenance" i nowojorski mały światek
Nowy Jork to czasem małe miasto, co Lee diagnozuje w świetnym "Breathwork". Trudno się nie zgodzić, skoro na planie filmowym, na który Facet dowozi towar, spotykamy wielu starych znajomych z innych odcinków "High Maintenance", losy postaci przeplatają się na wspólnych ćwiczeniach, a aktor, którego trzeba było nagle zastąpić, okazuje się tak blisko związany z Lee.
Obok misternych powiązań i eleganckim rozwiązaniu niektórych sugerowanych w "Breathwork" tajemnic mamy tu też po prostu wciągający dzień z życia filmowej ekipy. Dzień, w którym wszystko idzie nie tak. Aktorzy (Jemima Kirke i Tom Lipinski) zakłócają pracę kaprysami, nie ma dobrego miejsca, by zapalić trawkę, a ważną scenę przerywa rój owadów.
A równocześnie komizm scen na planie podszyty jest nie tylko ponurym tematem molestowania, za które zwolniono aktora i teraz pozostali muszą wziąć udział w absurdalnej pogadance dowodzącej tylko, jak fatalna jest świadomość w tym temacie. Oprócz społecznych wątków twórcy od pierwszej sceny budują kontekst, w którym biznes toczy się dalej, chociaż chwilę wcześniej w budynku ktoś umarł. Odbicie takiej niewrażliwości ludzi zbyt zajętych własnymi sprawami widzimy potem w wersji komediowej, gdy członkowie ekipy nie zgłaszają morderstwa, które, niczym w "Oknie na podwórze" Hitchcocka, zaobserwowali w sąsiednim domu.
W tym wszystkim Facet i Lee znajdują dla siebie chwilę wytchnienia. Kobieta niedawno poroniła, a świat widzi ją wyłącznie jako ofiarę byłego męża, omawiając jej prywatny dramat w ramach plotki. Facet nie postrzega Lee jednak w tych kategoriach. Tak, Nowy Jork bywa małomiasteczkowy i okrutny, ale z ludźmi, którzy rozumieją, potrafi być magiczny. Trzeba tylko znaleźć swoje miejsce – jak lekarz filmowej ekipy i spec od cateringu, bardzo zadowoleni, gdy po prostu siedzą na krawężniku po dniu pracy na planie. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "Doom Patrol" – superbohaterowie inni niż wszyscy
Z dwóch superbohaterskich seriali debiutujących w tym tygodniu, to "Doom Patrol" mieliśmy obejrzeć z obowiązku i szybko o nim zapomnieć. Nic z tego jednak nie będzie, bo po raz kolejny przekonaliśmy się, że niczego nie należy przedwcześnie przekreślać. Nawet jeśli przed premierą to konkurencyjne "The Umbrella Academy" zapowiadało się znacznie lepiej.
Produkcja platformy DC Universe starcie z netfliksowymi superbohaterami wygrała już na starcie, będąc zaskakująco udaną mieszanką czystego szaleństwa, raz slapstickowej, kiedy indziej czarnej jak smoła komedii i poważnego dramatu. No dobrze, tego ostatniego jest tu najmniej, ale to bynajmniej nie wada. Ba, im bliżej jest "Doom Patrol" bezpretensjonalnej rozrywki, tym lepiej się prezentuje, pokazując, jak wielkie znaczenie w coraz bardziej zatłoczonym komiksowym świecie ma odpowiedni dystans do siebie.
Tego serialowi autorstwa Jeremy'ego Carvera nie brakuje, choćby dzięki sarkastycznym, przebijającym czwartą ścianę komentarzom narratora (Alan Tudyk), ale to nie tak, że "Doom Patrol" jest wart uwagi tylko ze względu na luźne podejście. Zbierając na ekranie prawdziwą gromadę oryginałów, udało się tchnąć w nich życie, sprawiając, że jakimś cudem interesująca stała się historia byłego rajdowca zamienionego w robota w stylu retro; gwiazdy starego kina skrywającej straszny sekret; czy dziewczyny o dokładnie sześćdziesięciu czterech osobowościach.
Brzmi dziwacznie, ale obdzierając ich i resztę z niezwykłej otoczki, otrzymamy ni mniej, ni więcej tylko grupę outsiderów próbujących znaleźć dla siebie miejsce w świecie, który wyrzucił ich poza margines. Jest więc "Doom Patrol" nie tylko kolejną historią o superherosach, ale również opowieścią o wyrzutkach, z którymi bardzo łatwo znaleźć nić porozumienia.
Łącząc to z oryginalnością i płynącą z oglądania toną zwykłej frajdy, otrzymujemy serial niemający wielkich ambicji, ale zrobiony z pomysłem i dający mnóstwo satysfakcji. Więcej takich superbohaterów poprosimy! [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Weird City" zaprasza do absurdalnej dystopii
Pierwsze zwiastuny "Weird City" mogły sugerować , że produkcja YouTube Premium będzie dotykała podobnych tematów co "Black Mirror". I rzeczywiście jest tu miejsce na przerabiane u Charliego Brookera i w innych dziełach science fiction motywy, jak technologia obracająca się przeciw swoim użytkownikom czy zmiany w relacjach międzyludzkich spowodowane przez postęp technologiczny. Jednak Jordan Peele i Charlie Sanders podchodzą do tych ram gatunkowych z ogromną dawką absurdu, prezentując serial, który w sześciu zaledwie odcinkach nieustannie zmienia się i co chwilę zaskakuje.
Tytułowe "Weird City" to miasto "w nieodległej przyszłości i wcale nie tak różne od twojego", w którym bogaci mieszkańcy oddzielili się od biedniejszych murem. Nie jest niespodzianką, że pokazany w serialu system to satyra na współczesną Amerykę z pogłębiającymi się podziałami społecznymi, ale od socjologicznych diagnoz Peele i Sanders o wiele bardziej wolą opowiadać pokręcone historie poszczególnych postaci. A do grania tych czasem karykaturalnych a czasem pozornie normalnych "ludzi przyszłości" zgromadzili naprawdę znakomitą obsadę, w składzie m.in. Michael Cera, Rosario Dawson i Mark Hamill (jako głos inteligentnego domu z egzystencjalnymi problemami).
Jak to w antologiach bywa, nie wszystkie odcinki są równie udane, ale w swoich najlepszych częściach "Weird City" zapracowuje na miano serialu naprawdę dziwnego, jednocześnie angażując w losy swoich niezwyczajnych postaci (jak choćby w znakomitym otwierającym sezon odcinku z Dylanem O'Brienem i Edem O'Neillem). W gorszych odcinkach piętrzące się stosy absurdu i komicznych gagów mogą być przeszkodą dla widzów, którzy wolą, aby seriale nie odpływały jednak za bardzo w szalone terytoria.
"Weird City" znajduje jednak swój sposób na opowiedzenie dystopijnego sciencefiction i po króciutkim pierwszym sezonie ma się ochotę na więcej historii, co najmniej równie zwariowanych. [Michał Paszkowski]
HIT TYGODNIA: Komedia czasów #MeToo w "Na wylocie"
Kolejny tydzień, kolejny hit, za który Pete Holmes może podziękować swojej serialowej partnerce. Tym razem nie chodzi jednak o Kat (zaliczyła tu tylko krótki i nie do końca udany seks przez telefon), lecz o Ali (Jamie Lee), z którą nasz bohater udał się na weekendowy występ w Jersey. No i po części o Jasona (świetny Dov Davidoff), którego mizoginiczne "popisy" były pretekstem do przyjrzenia się komedii w czasach poprawności politycznej.
Czy może raczej w czasach normalności, do której ludzie tacy jak Jason jeszcze nie przywykli, zamiast tego robiąc z siebie ofiary, bo wiecie, niełatwo jest dziś być białym facetem. Jasne. Jak widać po "MC, Middle, Headliner" znacznie trudniej jednak o bycie dobrym komikiem, a co dopiero po prostu przyzwoitym facetem. Jason w pełni zasłużył sobie więc na zrujnowany set, brutalnego kosza od kelnerki i wreszcie gorzkie słowa prawdy od Ali. I żal tylko trochę Pete'a, jak zwykle obrywającego rykoszetem.
Na pocieszenie dla niego trzeba jednak powiedzieć, że został bez wątpienia wygranym całej tej niezręcznej sytuacji. W końcu główna atrakcja wieczoru nawet w takim miejscu jak Chuckle Shack to nie byle co. Chrześcijański tour też nie. Czasy się wszak zmieniają i wygląda na to, że Pete Holmes może do nich naprawdę dobrze pasować. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Catastrophe" z finałem na miarę swoich najlepszych momentów
Ostatni sezon serialu Sharon Horgan i Roba Delaneya nie dorastał do poziomu poprzednich serii. Po niezłej premierze, która jednak nie wywołała aż takiego zachwytu, kolejne odcinki plasowały się gdzieś w stanach średnich. Wystarczająco dobre, by nie zbliżyć się do kitów tygodnia, ale i nie na tyle udane, byśmy chcieli je wyróżniać hitami.
Gdyby finał serialu wpisał się w tę nijakość, pamięć o całym "Catastrophe" mocno by ucierpiała. Owszem, trzy świetne sezony powinny coś znaczyć, ale trudno tak obiektywnie spojrzeć na sprawę, kiedy wrażenie psuje ostatni akord. Tymczasem zaskoczenie, a może po prostu przypomnienie, że Horgan i Delaneya nie należy za wcześnie skreślać. Po średniej serii twórcom udało się ostatnim odcinkiem podkreślić to, co w "Catastrophe" najlepsze, znów świetnie połączyć komizm z tragedią i zafundować widzom emocjonalne skoki podczas diagnozowania pokręconego związku głównych bohaterów.
Finał serialu przyniósł zaskakującą śmierć Mii, dając okazję do hołdu dla niezapomnianej Carrie Fisher. Utrata matki i porównywanie przez Roba wsparcia, jakie daje Sidney (Michaela Watkins) jej partner Pat (Nat Faxton), z egoistyczną reakcją Sharon, stały się nie tylko szansą, by wprowadzić do serialu fantastyczne żarty na pogrzebie i żółtego niczym Minionek ojca (Mitchell Mullen) oraz by kolejny raz pokazać, jak nieidealni są bohaterowie "Catastrophe".
Tym razem bowiem związek Sharon i Roba faktycznie przez chwilę wisiał na włosku. Padły słowa, która trudno traktować inaczej niż koszmarny szantaż, i diagnozy, po których inna para mogłaby się nie podnieść. Ale że finale to "Catastrophe", które znamy i kochamy (a czasem nawet lubimy!), twórcy dali nam piękną scenę na plaży. Tak ważna dla związku bohaterów boleśnie szczera rozmowa pozwoliła zażegnać kryzys i płynąć razem pod prąd. Dosłownie i w przenośni. Już tęsknimy, bo takiej ostrości spojrzenia na romans i rodzicielstwo w komediowej wersji nie widzieliśmy nigdzie indziej. [Kamila Czaja]
KIT TYGODNIA: "The Umbrella Academy" — kolejny rozczarowujący blockbuster Netfliksa
Czy "The Umbrella Academy" jest serialem fatalnym i nieoglądalnym? Nie, nie uważamy, żeby tak było. Ten kit to raczej wynik rozczarowania. Po adaptacji komiksu Gerarda Waya i Gabriela Bá spodziewaliśmy się czegoś niezwykłego, a otrzymaliśmy bardzo przeciętny, zachowawczy, średni pod każdym względem blockbuster, który można postawić na tej samej półce co "Zagubionych w kosmosie" i "Altered Carbon".
Nie ma mowy o żadnym przełomie w podejściu do seriali superbohaterskich. "The Umbrella Academy" ma w sobie elementy takich produkcji, jak "Legion", "Deadpool", filmy o X-Menach, trochę też "Seria niefortunnych zdarzeń" — i od wszystkich wypada słabiej, bo nieważne, czy próbuje być głęboka, czy niegrzeczna, czy odjechana i absurdalna, zawsze zatrzymuje się w pół drogi, dbając o to, żeby wszyscy widzowie byli w stanie za nią nadążyć. To naprawdę frustrujące, kiedy widać, jak dużo jest tutaj niewykorzystanego potencjału.
Jest też "The Umbrella Academy" serialem zdecydowanie za długim. Przebijanie się przez dziesięć godzinnych odcinków, w większości wypchanych powtarzającymi się banałami, podobnymi do siebie rozwałkami i irytującymi dowodami na to, jak bezpiecznie grają twórcy, było wszystkim, tylko nie fajną rozrywką. A chyba w to właśnie celowano.
Serial zawodzi też jako "coś więcej" niż tylko rozrywka. Bo owszem, bohaterowie są napędzani przez depresje, lęki i traumy z dzieciństwa, ale scenarzyści nie wykazali zainteresowania analizowaniem ich ze wszystkimi szczegółami. Wystarczy kilka prostych haseł, kilka podstawowych cech — i mamy postać. Aktorzy robią wiele, żeby niedoskonałości scenariusza zamaskować i swoich bohaterów ożywić, ale koniec końców efekt jest średni.
Tak jak i cała "The Umbrella Academy", do której twórców mamy żal przede wszystkim oto, że nie wykorzystali szansy na stworzenie czegoś rzeczywiście wyjątkowego. Netflix to definicja serialowego przeciętniactwa i równania do najniższego wspólnego mianownika. A oto najnowszy dowód. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "Proven Innocent", czyli podstawowy serial prawniczy
Jeśli brakuje wam ostatnio seriali o prawnikach, "Proven Innocent" raczej tej luki nie zapełni. I nie chodzi tylko o to, że to prościutki procedural bez większych ambicji. Takie seriale też mają rację bytu, jeśli są dobrze zrobione. Ten nie jest.
Produkcja telewizji FOX to bardzo poważna historia Madeline Scott (Rachelle Lefevre, "Pod kopułą"), która jako nastolatka została wraz z bratem skazana za morderstwo przyjaciółki. Po odsiedzeniu dziesięciu lat została uniewinniona, poszła na studia prawnicze i misją swojego życia uczyniła pomaganie takim jak ona — niewinnym osobom, skazanym na długie lata odsiadki. I dokładnie to robi, ze śmiertelną powagą, bez cienia finezji i nie przejmując się jakimikolwiek realiami, bo po co, skoro to tylko serial stacji ogólnodostępnej.
Po drugiej stronie barykady znajduje się surowy aż do przesady prokurator grany przez Kelseya Grammera, który przynajmniej w jakimś stopniu powtarza tutaj rolę z "Bossa". To właśnie on skazał kiedyś Madeline i to z nim prawniczka musi mierzyć się w sądzie. Pierwszy odcinek robi z niego jednowymiarowego łotra, ale niewykluczone, że potem sprawy staną się trochę bardziej skomplikowane.
Wątpię jednak, żeby ktokolwiek to zobaczył. "Proven Innocent" miało fatalne otwarcie — już na dzień dobry publika oznajmiła, że nie chce tego oglądać. I słusznie. To nie jest druga "Żona idealna" ani "Suits", to tak nadęty, że aż kuriozalny serial o poszukiwaniu sprawiedliwości w systemie, który często się myli. Co być może miałoby rację bytu, gdyby przybrało choć trochę atrakcyjniejszą, mniej banalną formę, a bohaterowie mieli w sobie cokolwiek z prawdziwych ludzi.
Pilota obejrzałam głównie dla obsady (i dlatego, że ktoś musiał), bo prócz Lefevre i Grammera marnuje się tutaj m.in. Vincent Kartheiser, czyli Pete z "Mad Men". Dla dobra całej tej trójki najlepiej, żeby "Proven Innocent" zostało jak najszybciej skasowane i zapomniane. [Marta Wawrzyn]