"Whiskey Cavalier" i "The Enemy Within", czyli seriale z innej epoki — recenzja szpiegowskich nowości
Mateusz Piesowicz
28 lutego 2019, 22:01
"Whiskey Cavalier" (Fot. ABC)
Oglądając produkcje amerykańskich telewizji ogólnodostępnych, można czasem odnieść wrażenie, że cofnęliśmy się w czasie. "Whiskey Cavalier" i "The Enemy Within" są tego świetnymi przykładami.
Oglądając produkcje amerykańskich telewizji ogólnodostępnych, można czasem odnieść wrażenie, że cofnęliśmy się w czasie. "Whiskey Cavalier" i "The Enemy Within" są tego świetnymi przykładami.
Nie zaryzykuję wiele, stwierdzając, że zapowiedzi nowości od Wielkiej Czwórki na midseason nie rzucały na kolana. Ba, przeglądając je, widać było, że brakuje tam tytułów z potencjałem na zostanie niespodziewanymi hitami, o których będziemy się często rozpisywać. Prędzej znaleźlibyśmy takie, po których wiedzieliśmy od razu, czego należy się spodziewać i przy których, nie oczekując za wiele, można by się nieźle rozerwać. Ot, takie jak "Whiskey Cavalier" i w nieco mniejszym stopniu "The Enemy Within".
Zadanie stojące przed debiutującymi w tym tygodniu serialami ABC i NBC nie należało zatem do szalenie trudnych. Nikt przecież nie oczekiwał po nich nie wiadomo czego – lekki scenariusz, sympatyczna obsada, może odrobina napięcia i jakieś drobne emocje? Tyle by nam wystarczyło do szczęścia, ale jak się pewnie domyślacie z wymowy moich słów, nawet przeskoczenie tak nisko zawieszonej poprzeczki okazało się sporym problemem.
Whiskey Cavalier – rozrywka jak sprzed lat
Zacznijmy od produkcji, która z wyzwaniem mimo wszystko poradziła sobie nieco lepiej, dając nawet drobne argumenty za tym, by jeszcze jej nie skreślać. Co nie znaczy, że spełniła nadzieje, które w tym przypadku były w miarę uzasadnione. "Whiskey Cavalier" wszak nie tylko przyzwoicie prezentowało się na zapowiedziach, ale jeszcze było o nim stosunkowo głośno za sprawą Lauren Cohan, która dla roli tutaj porzuciła "The Walking Dead". Chcieliśmy zatem nie tylko zobaczyć serial, ale też sprawdzić, czy aktorkę przekonało do niego coś innego, niż po prostu chęć wyrwania się ze świata zombiaków za wszelką cenę (co w sumie rozumiemy).
Po obejrzeniu premierowego odcinka trudno oczywiście wyrokować, czy decyzja wyjdzie jej bokiem, czy wręcz przeciwnie, natomiast wydaje się, że nie stracą na tym widzowie. Abstrahując bowiem na moment od jakości samego serialu, akurat z obsadą głównych ról trafiono w dziesiątkę. Zarówno Cohan, jak i partnerujący jej Scott Foley ("Skandal") są dokładnie taką ekranową parą, jaką być powinni – żywiołową, na swój sposób uroczą i obdarzoną naturalną chemią.
Szkoda tylko, że tego samego nie da się powiedzieć o całym "Whiskey Cavalier", którego nie potrafię obdarzyć podobnym poziomem sympatii, co jego schematycznych, ale dających się lubić bohaterów. Ci tworzą doskonale znany z szeregu innych produkcji duet przeciwieństw. W tym przypadku zgrany motyw przybrał postać superszpiegów, Willa Chase'a z FBI (po którego pseudonimie serial ma swój tytuł) i Frankie Trowbridge z CIA, którzy wchodzą sobie w drogę podczas jednej z misji. Dalej mamy banalną historyjkę o zupełnie nieistotnej treści i czterdzieści minut później voilà – serialowi partnerzy są gotowi do wspólnego ratowania świata przeplatanego wzajemnymi docinkami.
Trzeba twórcom oddać, że nie bawią się w półśrodki. Nikt nawet nie próbuje udawać, że "Whiskey Cavalier" ma jakieś drugie dno czy choćby stojącą za tym wszystkim większą fabułę. Ta jest tylko pretekstem dla sparowania Willa z Frankie i istnieje tu tylko dlatego, że musi. Ciekawsze od niej jest bowiem wszystko inne, na czele z relacją wspomnianej dwójki, o której można by nawet powiedzieć, że przełamuje stereotypy, gdybyśmy tylko mieli lata 90. "Oryginalność" polega zatem na tym, że to on jest niepoprawnym romantykiem ze złamanym sercem, a ona twardo stąpającą po ziemi profesjonalistką. I nie zgadniecie, będą sobie z tego powodu ciągle dogryzać! Kto by pomyślał?
No dobrze, przepraszam za ten niskich lotów sarkazm, w końcu wcześniej powiedziałem, że nie mam wielkich wymagań, więc głupio się teraz zbytnio czepiać. Inna sprawa, że w zamian za przymknięcie oka, liczyłem na odrobinę lepszą zabawę. Tymczasem "Whiskey Cavalier" oferuje lekką rozrywkę w najprostszej wersji. A to ktoś rzuci niezbyt wyszukanym one-linerem, a to zasugeruje się, że między bohaterami może coś być, a to pojawi się niezła scena akcji (obowiązkowo w slow motion i z jakimś przebojem w tle) albo ktoś wystrzeli rakietę, bo czemu nie? Wszystko na zasadzie "byle coś się działo".
Ma to swoje zalety, pozwala się przyzwoicie odmóżdżyć, no i przede wszystkim kupuje duetem Cohan/Foley, ale nie da się ukryć, że często jest zwyczajnie zbyt głupio i za sztucznie. Nie, nie oczekuję realizmu i głębi na miarę jakościowych dramatów, lecz ich pozory już można by stworzyć, nawet w tego typu historii. Bez nich brakuje "Whiskey Cavalier" jakiegokolwiek punktu zaczepienia, by związać się z serialem na dłużej, bo obawiam się, że para sympatycznych bohaterów to jednak za mało.
The Enemy Within – serial dla nikogo
Inna sprawa, że drugi z debiutantów z tego tygodnia, czyli "The Enemy Within" od NBC, nie ma nawet tego, o innych zaletach nie wspominając. O ile "Whiskey Cavalier" można od biedy próbować jeszcze podciągnąć pod nostalgię, twierdząc, że przywołuje wspomnienia bezpretensjonalnych produkcji sprzed lat, o tyle w tym przypadku mamy do czynienia z niczym więcej, niż tylko kolejnym banalnym telewizyjnym produktem. Serialem tak idealnie nijakim, jak jego tytuł.
Bezbarwne jest tu dosłownie wszystko, począwszy od fabuły będącej kolejną wariacją przerabianej wielokrotnie sensacyjnej historii, przez jej stereotypowych bohaterów, a skończywszy na przewidywalnych twistach i nudnych dialogach. W centrum tego wszystkiego znajduje się zaś Jennifer Carpenter ("Dexter"), która robi, co może, by wykrzesać życie z niejakiej Eriki Shepherd – byłej dyrektor CIA aresztowanej za szpiegostwo na rzecz terrorysty Mikhaila Tala, który akurat znów się uaktywnił. Nie zgadniecie, czyja pomoc będzie konieczna, do jego powstrzymania.
Oczywiście to jeszcze nie wszystko. Dramat nie byłby przecież wystarczający bez osobistego wymiaru, zatem sprawą zajmuje się agent FBI Will Keaton (drewniany Morris Chestnut), który kiedyś zatrzymał Erikę, a teraz musi z nią współpracować, mimo że ta przyczyniła się do śmierci jego żony. Szokujące. Może jeszcze powiecie, że sprawa Eriki nie jest tak oczywista, jak się wydaje i czeka nas sporo "zaskoczeń"?
Tak, wiem, znów wszedłem w sarkastyczny tryb, ale przy niektórych serialach to po prostu jedyny sposób, by przetrwać przed ekranem chociaż godzinę. "The Enemy Within" jest zlepkiem pomysłów, które ktoś już kiedyś miał i potrafił z nich albo cokolwiek wycisnąć, albo chociaż lepiej opakować. Tutejsi twórcy na czele z Kenem Woodruffem ("Mentalista") idą zaś po linii najmniejszego oporu, tworząc kiepski główny wątek, dodając mu paranoidalną otoczkę (szpiedzy są wszędzie!) i najbanalniejsze z banalnych charakterystyki głównych bohaterów. O drugoplanowych nawet nie wspominam, bo zlewają się z tłem.
A najgorsze, że tu na pierwszy rzut oka widać jakiś potencjał, jednak nikt nie jest zainteresowany jego wykorzystaniem. Niestety, ale jeśli mając do dyspozycji pasującą jak ulał do niejednoznacznej roli Jennifer Carpenter, twórcy już w premierowym odcinku próbują na siłę wciskać ją w łzawe historyjki, to ręce opadają. Pewnie, po co kombinować, skoro można zostać w sferze bezpiecznego, poprawnego i nudnego jak flaki z olejem komfortu? Jak się sprzeda, to zrobi się z tego procedural i pociągnie, ile się da. Jak nie, to i tak nikt nie będzie pamiętał. Prawdziwy przepis na sukces.