"Better Things", czyli zwyczajna niezwyczajna wycieczka – recenzja premiery 3. sezonu
Kamila Czaja
3 marca 2019, 13:02
"Lepsze życie" (Fot. FX)
"Better Things" (w polskiej wersji "Lepsze życie") wróciło z 3. sezonem, by udowodnić, że Pamela Adlon, tak jak grana przez nią bohaterka, poradzi sobie ze wszystkim sama. Spoilery z premiery.
"Better Things" (w polskiej wersji "Lepsze życie") wróciło z 3. sezonem, by udowodnić, że Pamela Adlon, tak jak grana przez nią bohaterka, poradzi sobie ze wszystkim sama. Spoilery z premiery.
Naczekaliśmy się na 3. sezon "Better Things". Poprzednia seria skończyła się w listopadzie 2017, miesiąc później lądując w naszej dziesiątce seriali i odcinków roku. Już fakt, że w ogóle się doczekaliśmy, należy docenić. Po skandalach z Louisem C.K., który miał duży udział w pracach nad serialem, nie było oczywiste, że FX da Pameli Adlon szansę pociągnięcia kolejnych odcinków samodzielnie. Tymczasem już pierwsza odsłona nowego sezonu, "Chicago", powinna zamknąć usta niedowiarkom, sugerującym, że bez męskiej części duetu się nie da. To nadal to samo rewelacyjne "Better Things", czyli komedia inna niż wszystkie.
Better Things, czyli Pamela Adlon po swojemu
Na ogół jest to serial, z którego trudno napisać ekscytujące streszczenie. W premierze mamy jednak punkt zaczepienia. Najstarsza córka Sam (Adlon), Max (Mikey Madison), wyjeżdża na studia do Chicago. A i potem dostajemy sporo akcji, dochodzi nawet do pożaru w samolocie, kiedy Sam wraca do Los Angeles. Jednak i tym razem "Better Things", chociaż nieco inaczej w niż w odcinkach, w których pozornie nic się nie dzieje, przekształca wszystko na swój sposób.
Tradycyjne wielkie chwile rozegrano tu bowiem bardzo zwyczajnie. Samolot się nie rozbija, a pasażerowie dostają zniżkę na drinki. Max się przeprowadza, ale jest to po prostu kolejny krok w życiu, a nie materiał na – do wyboru – dramat w relacji z matką czy mało wyszukany campusowy humor.
Wątek wyjazdu do college'u wzrusza i daje do myślenia, ale nie jakimiś zwrotami akcji, tragediami czy gagami. Adlon wręcz kpi sobie z takich oczekiwań, gdy Sam wprost mówi o przełomowym pożegnalnym uścisku w stylu "This Is Us". Jak ktoś szuka wielkich emocji wywoływanych prostymi środkami, ma "This Is Us" (tak, tak, wiem, też oglądam). A gdy chce subtelnego obrazka z życia aktorki i jej trzech córek, sięga po "Better Things".
W proponowanym przez Adlon ujęciu przeprowadzka Max jest ważna, bo ważne są towarzyszące temu lęki początkującej studentki oraz spore przesunięcie w jej relacji z Sam. Matka może wreszcie pokazać się z niego innej strony, zabrać córkę do baru z muzyką, ze spokojem przyjąć kwestię fałszywego dowodu osobistego i na chwilę się wyluzować. Max natomiast ma szansę dostrzec w Sam zalety, które trudno dostrzec z pozycji strofowanego dziecka.
Lepsze życie sezon 3 – wiele punktów widzenia
Nie ma tu jednak przesłodzenia sytuacji. Gdy pojawiają się rówieśnicy, Max wychodzi z nimi, a Sam mimo lekkiego rozczarowania wie, że tak musi być. A z przygotowujących córkę do dorosłości zakupów i całej wspólnej wycieczki zostaną miłe wspomnienia i fenomenalne zdjęcia ze zwiedzania Chicago (czarno-biały montaż to prawdziwa perełka).
Potem czas wrócić do codzienności. A codzienne życie Sam to jak zwykle pasmo udręki przetykane drobnymi radościami. Przeszukanie na lotnisku, chociaż chwilę wcześniej kobieta w koszulce z wielkim antyszczepionkowym napisem przeszła bez trudu. Ale i miłe pogawędki w samolocie z bardzo różnymi współpasażerami. A później już słodko-gorzka rzeczywistość domowa.
Z jednej strony czeka Sam kolejny sygnał, że jej matka, Phyllis (Celia Imrie), ma coraz większe problemy z pamięcią, a średnia córka, Frankie (Hannah Alligood), nie zmieniła się podczas nieobecności Sam w aniołka. Z drugiej strony widzimy, że Phil i jej przyjaciele mają w sobie jeszcze dość wigoru, by krytykować nadopiekuńczość dzieci. To zresztą kolejny plus "Better Things". Serial jakby mimochodem, bez łopatologii daje szansę wypowiedzenia się różnym bohaterom, pokazując, że perspektywa Sam nie jest jedyną słuszną.
Lepsze życie sezon 3 – warto było czekać
"Chicago" wieńczy piękna scena wspólnego czytania przez Sam i Frankie dramatu "Rodzynek w słońcu" Lorraine Hansberry – pierwszej czarnoskórej autorki, której sztukę wystawiono na Broadwayu. Wybór tekstu, zwłaszcza w połączeniu z listą zakupów Sam, kpiną z antyszczepionkowców czy rozmową w samolocie z uroczym człowiekiem czującym, że wszyscy mają go za terrorystę, może wskazywać na wyraźną deklarację Adlon, że jej wizja Ameryki jest zdecydowanie antykonserwatywna. Ale to "Better Things" to serial tak przemyślany i niejednowymiarowy, że zawsze chodzi o coś więcej niż proste polityczne opowiedzenie się.
Odczytany fragment sztuki, chociaż dotyczy innych czasów i społecznych kontekstów, okazuje się idealnie przylegać do sytuacji Sam i jej rodziny. Zmęczony, nadwyrężony dom, ale mimo wszystko pełen ludzi, którzy się kochają w niesentymentalny, nieidealny sposób. No i serial o tym domu. Serial, w którym równie na miejscu jest prozaiczna scena o niemieszczeniu się w ubraniach, jak i duch ojca i dziadka, którego widzą Sam i jej najmłodsza córka, Duke (Olivia Edward).
Proza życia i surrealizm. Codzienność i przełomy. Zwyczajność i artystyczne kadry. Pojęcia nie mam, jakim cudem to się aż tak sprawdza i to już po raz trzeci. Ale "Better Things" trzyma mnie przy ekranie w niemal magiczny sposób. Jeśli cała nowa seria będzie dorównywała poziomem "Chicago", to czekają nas piękne tygodnie.