Serialowa alternatywa: "Intruz", czyli kryminalna zagadka w sercu Ardenów
Mateusz Piesowicz
2 marca 2019, 20:02
"Intruz" (Fot. La Une)
Czy Belgia to nowa Skandynawia? Patrząc na tamtejsze seriale, coś w tym jest. "Intruz", kryminał przypominający nie tylko produkcje z północy Europy, jest tego kolejnym przykładem.
Czy Belgia to nowa Skandynawia? Patrząc na tamtejsze seriale, coś w tym jest. "Intruz", kryminał przypominający nie tylko produkcje z północy Europy, jest tego kolejnym przykładem.
Jeśli śledzicie na bieżąco nasz alternatywny cykl, to wiecie, że raczej staramy się unikać w nim nadmiernej powtarzalności. Tym razem jednak robimy wyjątek, krótko po ostatniej wizycie w Belgii wybierając się tam znowu. Mamy jednak dobry powód, bo "Intruz" (w oryginale "La Trêve"), serial kryminalny z 2016 roku, który niedawno doczekał się 2. sezonu, to jedna z lepszych gatunkowych produkcji, jakie ostatnio widzieliśmy.
Fabularnie rzecz prezentuje się wręcz banalnie. Mamy detektywa po przejściach, inspektora Yoanna Peetersa (Yoann Blanc), który wraca wraz z nastoletnią córką do małego miasteczka Heiderfeld w Ardenach, gdzie się wychował. Zupełnym przypadkiem lokalną społecznością wstrząsa akurat makabryczne odkrycie, bo z rzeki wyłowione zostaje ciało Drissa Assaniego (Jérémy Zagba), młodego imigranta z Afryki i piłkarza miejscowego klubu. Samobójstwo? Oczywiście że nie. Sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana i wręcz stworzona dla śledczych z problemami.
Intruz to kryminał w dobrze znanym stylu
Macie wrażenie, że gdzieś już to wszystko widzieliście? Jasne, przecież zmieniając tylko nazwiska i twarze, podobnym opisem i zwiastunem można by obdarzyć szereg innych kryminałów. Ktoś powie, że taka schematyczność źle świadczy o twórcach, którzy już od samego początku idą po linii najmniejszego oporu. Ja jednak sądzę, że akurat w tym konkretnym gatunku punkt wyjścia nie ma aż tak dużego znaczenia – koniec końców zawsze musi być trup i detektyw. Znacznie istotniejsze, co serial zaprezentuje dalej i jak bardzo będzie to odbiegać od stereotypowych rozwiązań.
A pod tym względem "Intruz" zaczyna się już nieco wyróżniać, ciągle jednak będąc dalekim od stawiania kryminalnych schematów na głowie. Dość powiedzieć, że najbardziej rzucającym się w oczy odstępstwem od normy jest wprowadzenie dwóch, niezbyt od siebie odległych linii czasowych. W pierwszej oglądamy obierające coraz to nowe kierunki śledztwo, druga z kolei każe spojrzeć na te wydarzenia pod nieco innym kątem, poddając w wątpliwość choćby to, co wydaje nam się, że wiemy na temat głównego bohatera.
Oczywiście żadne to nowatorstwo, ale trzeba przyznać, że twórcy udanie operują tym prostym zabiegiem, ani go nie nadużywając, ani nie czyniąc pozbawionym jakiegokolwiek fabularnego znaczenia. A nie byłoby to trudne, bo bez zdradzania szczegółów mogę powiedzieć, że akcja osadzona w drugiej linii czasowej ma statyczny charakter i duży potencjał do wytrącania opowieści z odpowiedniego rytmu. Do niczego takiego jednak nie dochodzi, ponieważ rzeczone sceny są po prostu krótkie i treściwe. Dodają przy tym małe fragmenty do większej układanki, ale bez zbędnego uprzedzania przyszłych wydarzeń, dzięki czemu nie ma mowy o wywoływaniu w widzu nadmiernej konfuzji.
To z kolei jest o tyle ważne, że scenariusz i bez tego jest już wystarczająco zagmatwany – w dobrym tego słowa znaczeniu. "Intruza" zbudowano bowiem na prostych fundamentach, sięgając po całe mnóstwo znanych kryminalnych klisz (doprawionych nutą surrealizmu w postaci otwierających odcinki makabrycznych wizji). Ważne jednak, że ulepiono z nich skomplikowaną, mającą lepsze i gorsze momenty, ale w ogólnym rozrachunku spójną, logiczną i wciągającą historię.
Wychodzimy zatem od wspomnianego znalezienia ciała, a potem przerabiamy m.in. miejscowych policjantów chcących szybko zamieść sprawę pod dywan, podejrzanych mieszkańców i ich wstydliwe sekrety, wielką politykę na lokalną skalę, romanse, zranione uczucia, drobne występki, problemy osobiste i tak dalej. Nic, czego już gdzieś byście nie widzieli, ale podane tak sprawnie, że nawet natężenie przewidywalnych zwrotów akcji (bardzo intensywne zwłaszcza w drugiej połowie sezonu) i odwlekane rozwiązanie zagadki, nie wydają się przesadnie sztuczne.
Intruz – belgijska odpowiedź na Detektywa?
Na twistach i wielowarstwowej zagadce nie może się jednak kończyć, prawda? No ba, nie po to wspominałem przecież na początku o produkcjach ze Skandynawii, by wrzucać "Intruza" do jednego worka z serialami skupionymi w stu procentach na jak najbardziej zaskakującej odpowiedzi na pytanie "kto zabił".
Tożsamość sprawcy i okoliczności zabójstwa są rzecz jasna bardzo ważne, ale uwagę zwraca przede wszystkim fakt, jak szerokie spektrum motywów i możliwości wzięli pod uwagę twórcy. Są zatem sprawy osobiste dotyczące samego zamordowanego, ale jest również bardziej ogólny problem imigrancki. Istotną rolę odgrywa lokalna polityka i plany budowy zapory wodnej, lecz równie dużą wątek piłkarskiej mafii sięgający daleko poza Ardeny. Są kłopoty i barwne życie nastolatków, a przy tym nie możemy uciec od tematu zdrowia psychicznego. Istna mozaika tropów, ale także złożony portret współczesnego belgijskiego społeczeństwa, jakiego nie powstydziłyby się historie obyczajowe.
W tym wszystkim mamy natomiast całą masę bohaterów, przy których nagromadzeniu siłą rzeczy tylko nielicznych dało się przedstawić w sposób, w jaki na to zasługują. Bez uproszczeń, postaci sprowadzanych do jednej wyrazistej cechy lub zwyczajnie stereotypowych obyć się zatem nie mogło, ale można to twórcom wybaczyć, bo niedostatki nadrobili z nawiązką za sprawą inspektora Peetersa. Ten dołączył bowiem do grona niejednoznacznych ekranowych detektywów, których świetnie się ogląda, ale już niekoniecznie chciałoby się mieć z nimi do czynienia w prawdziwym życiu.
Bo co tu dużo mówić – Yoann Peeters nijak nie kwalifikuje się do miana sympatycznego faceta. To mrukliwy typ skrywający się za grubym murem chłodnego profesjonalizmu, który często przybiera postać zwykłej gburowatości, co zresztą jest podkreślane niemal na każdym kroku. A to w relacjach detektywa z jego nowymi podwładnymi (zwłaszcza z niedoświadczonym, ale pełnym zapału inspektorem Sebastianem Drummerem), a to córką Camille (Sophie Breyer), a to mieszkańcami Heiderfeld. Choć wychowany tutaj, Peeters od początku jest kreowany na tytułowego intruza i widać to w każdym aspekcie jego życia.
To zaś tylko pomaga świetnemu Yoannowi Blancowi w wykreowaniu skomplikowanego i charyzmatycznego bohatera, którego może nie lubi się od pierwszego momentu, ale do którego stopniowo nabiera się szacunku. Nie pozbywając się oczywiście przy tym pewnych wątpliwości, bo Peeters ani na moment nie staje się krystalicznie czystą postacią. To mężczyzna z poważnymi problemami, trapiony przez własne demony, lęki i paranoje, co oczywiście czyni go znacznie bardziej interesującym.
Sam "Intruz" staje się zaś dzięki temu jeszcze bliższy innym popularnym kryminałom, poczynając od "Mostu nad Sundem", przez "Broadchurch", a kończąc na "Detektywie". Belgijski serial pod żadnym względem nie odkrywa Ameryki, po prostu zgrabnie przetwarzając klasyczne motywy i wspierając się przy tym dobrze napisanym scenariuszem, ale to w zupełności wystarcza na bardzo satysfakcjonujący seans. A nawet dwa, bo drugi sezon to nowa sprawa i jeszcze więcej mrocznych zagadek w otoczeniu ardeńskich lasów. Miłośników gatunku chyba nie trzeba dłużej zachęcać.