Serialowe hity i kity — nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
3 marca 2019, 21:33
"Detektyw" (Fot. HBO)
W tym tygodniu chwalimy nietypowy finał "Detektywa", powrót "Better Things" czy odcinek "Brooklyn 9-9" o #MeToo. Kity z kolei przyznajemy sieciówkowym nowościom, pomimo znakomitej obsady.
W tym tygodniu chwalimy nietypowy finał "Detektywa", powrót "Better Things" czy odcinek "Brooklyn 9-9" o #MeToo. Kity z kolei przyznajemy sieciówkowym nowościom, pomimo znakomitej obsady.
Hit tygodnia: Brooklyn 9-9 mądrze o #MeToo
Wszyscy już chyba zrobili odcinki o #MeToo, a twórcy "Brooklyn 9-9" są jednymi z nielicznych, którzy zrobili to naprawdę dobrze. Odcinek "He Said, She Said" nie opowiada o żadnych wielkich dramatach, gwałtach itp., tylko o sytuacjach, które spotykają kobiety codziennie. Sprzedawca dorzuci do kawy niechciany komplement, petent pomyśli, że policjantka to nie jest prawdziwy policjant, szef będzie domagać się wdzięczności za awans.
Z tym wszystkim miała do czynienia Amy (Melissa Fumero), która natrafiwszy na sprawę #MeToo, postanawia pomóc innej kobiecie i zrobić, co się da, żeby dobierający się do niej kolega z pracy zapłacił za swoje zachowanie. Kończy się to najlepiej, jak mogło się skończyć — owszem, kolega zostaje pociągnięty do odpowiedzialności, ale kobieta zmuszona jest zrezygnować z pracy, bo nie ma już życia w firmie. Może lepiej było jednak wziąć dwa miliony i odejść?
"Brooklyn 9-9" dobrze pokazuje, jak takie sprawy wyglądają w rzeczywistości. Przełamanie wstydu i powiedzenie głośno, że ktoś ci coś zrobił, to tylko początek. Potem trzeba przedstawić dowody i przejść bardzo długą drogę, zanim sprawca zostanie ukarany (zwykle nie zostanie). A nawet jeśli się uda, to najczęściej pyrrusowe zwycięstwo, bo wszyscy zdążą pomyśleć, że to z tobą jest coś nie tak (jesteś trudna we współpracy, wiadomo). I jedynym wygranym będzie jakiś Beefer.
Brawo dla "Brooklyn 9-9" za opowiedzenie w prosty, trafny sposób historii, która prędzej czy później w jakiejś formie spotyka każdą kobietę. I dla Melissy Fumero, która fantastycznie zagrała moment, kiedy powiedziała Jake'owi, jak szef chciał od niej dowodów wdzięczności za karierę. [Marta Wawrzyn]
Hit tygodnia: Better Things w Chicago i w domu
Powrót, na który tak bardzo czekaliśmy. Pamela Adlon wynagrodziła widzom dłuższą przerwę, już pierwszym odcinkiem nowej serii udowadniając, że bez Louisa C.K. potrafi sobie doskonale poradzić, a opowieści o sfrustrowanej Sam i jej trzech trudnych córkach nie da sobie odebrać.
W "Chicago" razem z Sam towarzyszymy Max w przeprowadzce do college'u prawie na drugim końcu Stanów, a potem wracamy do Los Angeles. Nie bez przeszkód, skoro samolot zaczyna się palić. Te podróże utrzymane są w wyjątkowym dla "Better Things" klimacie i skupieniu raczej na detalach niż na jakichś wielkich momentach, które koniecznie muszą wzruszać (tu piękna aluzja Sam do "This Is Us".
Wzruszenia, owszem, są, jednak Adlon potrafi wszystko przekazać w niuansach. Lęki Max przed dorastaniem, pokrywany kpiną smutek Sam, że ma teraz o jedną córkę mniej w domu, ale i świadomość, że tak wygląda naturalna kolej rzeczy. Te emocje nie stanowią w "Better Things" przedmiotu patetycznych scen czy analiz, ale rozpływają się w codzienności, która może przynieść zarówno smutne niespodzianki (niemieszczenie się w ubraniach), jak i miłe epizody (pogawędki ze współpasażerami w samolocie).
Pojawia się też duch ojca, ale zamiast szekspirowskich dramatów dostajemy go jako irytującego gadułę wobec Sam i łagodnego dziadka dla Duke. A fakt, że w codzienności zmęczonego domu, tak podobnego do tego ze sztuki czytanej przez Sam i Frankie, znajdzie się miejsce także na ducha, jakoś nie dziwi. "Better Things" potrafi połączyć wszystkie, nawet najdziwniejsze składniki w spójną, przekonującą mieszankę. Tęskniliśmy! [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: Na wylocie, czyli dwie kobiety i Pete
Pamiętacie, jak zaledwie przed chwilą zachwycaliśmy się "Na wylocie" ze względu na Kat (Madeline Wise)? Nowa dziewczyna Pete'a kupiła nas momentalnie i wydawało się, że z nią u boku nadchodzą dla niego naprawdę dobre czasy. No właśnie, wydawało się.
Po obejrzeniu "The Viewing Party" mamy już nieco inne zdanie na ten temat, bo Kat pokazała się tam ze strony, której dotąd nie widzieliśmy. Pełna życia i pozytywnej energii dziewczyna nagle zmieniła się nie do poznania, urządzając prawdziwy pokaz zazdrości doprawiony jeszcze awanturą na środku ulicy. A to wszystko w trakcie wieczoru triumfu Ali (Jamie Lee), której świetnego występu u Setha Meyersa nie zakłóciło nawet niespodziewane pojawienie się w Comedy Cellar Emo Philipsa we własnej osobie.
Na brak atrakcji nie mogliśmy zatem narzekać – w przeciwieństwie do Pete'a, który znalazł się w wyjątkowo kiepskim położeniu z obecną i byłą dziewczyną oraz byłą żoną (i jej facetem) pod jednym dachem. To nie mogło się dobrze skończyć, ale takiego wybuchu Kat nie spodziewał się chyba nikt. No dobrze, Pete rzeczywiście ją uciszył, a uwaga (i czułość), jaką poświęcał Ali mogła zaboleć, ale trudno tym usprawiedliwiać jej reakcję, czyż nie?
Tak samo jak osaczenie Ali w łazience, gdy po raz pierwszy zobaczyliśmy, co właściwie mieli na myśli wszyscy ostrzegający Pete'a przed Kat. Dziewczyna ma charakterek i to nie w tym dobrym znaczeniu, a nasz bohater chyba właśnie uświadomił sobie, w co się wpakował. A pomyśleć, że tuż obok jest ktoś, kto wydaje się pasować do niego zdecydowanie lepiej… [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Detektyw stawia na nietypowy finał
Nie zwykły kryminał, a dramat egzystencjalny w kryminalnej otoczce. Tak powinniśmy patrzeć na "Detektywa" po finale 3. sezonu, w którym Nic Pizzolatto jasno powiedział, że w tym wszystkim mniej chodziło o śledztwo, a bardziej o czynnik ludzki. Czyli o drogę, jaką musiał przejść Wayne Hays (Mahershala Ali), by poczuć, że się odnalazł, o jego relację z Amelią, o poplątane historie mieszkańców prowincjonalnego Arkansas, o ich desperację i życiowe frustracje.
Ci, którzy spodziewali się klasycznego kryminału i rozwiązania takiego, że kapcie pospadają, są wyraźnie zawiedzeni. My jesteśmy zachwyceni tym, jak przemyślany, dojrzały i pod każdym względem dobrze zrobiony był ten sezon. Autor "Detektywa" ma swoje pisarskie dziwactwa, a historie, które opowiada, zdecydowanie nie trafią do każdego. Ale w czasach kiedy seriale stają się coraz bardziej uśrednione, dopasowane do masowej widowni i coraz mniej autorskie, trudno nie docenić twórcy, który robi swoje i nie przeprasza za to, kim jest.
"Detektyw" od 1. sezonu chadzał własnymi ścieżkami i teraz zrobił to samo, w finale odmawiając nam odpowiedzi na kilka podstawowych pytań i wywołując dalsze spekulacje (która wersja losów Julie jest prawdziwa, czy Hays zmarł, siedząc pod koniec na ganku itp., itd.). To świetna odmiana, zważywszy, że na co dzień oglądamy seriale, które bardzo dokładnie wszystko wykładają. Historia Haysa zostanie z nami na dłużej, a Mahershala Ali jesienią pewnie odbierze zasłużoną nagrodę Emmy. My zaś będziemy czekać na wieści o 4. sezonie. [Marta Wawrzyn]
Kit tygodnia: The Enemy Within – wszystkie odcienie nudy
Nowy serial NBC to idealna definicja nijakości. Bezbarwne jest tu absolutnie wszystko, począwszy od bohaterów, których imiona trudno spamiętać, poprzez przerabianą już na dziesiątki sposobów fabułę o pogoni za "bardzo niebezpiecznym terrorystą", a na szarym tle skończywszy. Całkiem poważnie pytam – do kogo to właściwie ma trafiać?
Bo chyba nie do fanów talentu Jennifer Carpenter, który jest tu skutecznie zabijany już w pierwszym odcinku? Przed premierą mieliśmy prawo myśleć, że aktorce znanej z "Dextera" trafiła się tu rola godna jej umiejętności, jednak wygląda na to, że to płonne nadzieje, ponieważ niejaka Erica Shepherd dobre wrażenie robi tylko na początku.
Wówczas to dowiadujemy się, że była dyrektor CIA, która okazała się szpiegiem, jest jedyną nadzieją na schwytanie groźnego przestępcy, Mikhaila Tala. Przez to odpowiedzialny za jej wsadzenie za kratki agent FBI Will Keaton (Morris Chestnut) musi odłożyć na bok animozje i zawiązać trudny dla obydwu stron sojusz. Wygląda na historię z pewnym potencjałem, prawda? Owszem, ale spokojnie, nie minie jeden odcinek i już dowiecie się, że Erica jednak wcale nie jest taka zła, a w sumie cała ta sprawa to pomyłka.
Dodajcie do tego nieistniejący drugi plan, sztuczne dialogi i postaci będące zlepkiem stereotypowych cech, a otrzymacie wyrób serialopodobny, od którego należy się trzymać jak najdalej. Tak też zamierzamy uczynić. [Mateusz Piesowicz]
Kit tygodnia: Whiskey Cavalier, czyli podróż w przeszłość
Miał być sympatyczny i pozwalający się idealnie odprężyć serial? No to na czym polega problem? Przecież "Whiskey Cavalier" dokładnie tym jest. Niestety, przy okazji produkcja ABC okazała się jeszcze głupsza, niż mogliśmy się spodziewać, zamiast lekkiej rozrywki oferując totalnie odmóżdżającą papkę rodem z telewizyjnych i kinowych ekranów sprzed kilku dekad.
Trzeba przy tym oddać twórcom, że ani przez moment nawet nie próbują udawać, by historia dwójki amerykańskich superszpiegów była czymś więcej. Sparowanie Willa Chase'a (Scott Foley) z FBI i Frankie Trowbridge (Lauren Cohan) z CIA służy tylko i wyłącznie całej masie scen akcji przetykanych wzajemnymi docinkami na temat jego emocjonalnego podejścia (właśnie rzuciła go narzeczona) i jej chłodnego profesjonalizmu. Powiedzmy, że za pierwszym razem było zabawnie, potem to już ciągłe powtarzanie jednego motywu.
"Whiskey Cavalier" nie ma jednak w zanadrzu nic innego, w całości opierając się na głównym duecie, który, choć nie da się mu odmówić uroku i ekranowej chemii, całego serialu nie udźwignie. Zwłaszcza że ten zmierza już w kierunku kolejnego wtórnego procedurala, zamierzając nam rekompensować durne cotygodniowe ratowanie świata festiwalem żartów o złamanym sercu Willa i oczekiwaniem, aż on i Frankie się zejdą. Dziękujemy, już nam się odechciało. [Mateusz Piesowicz]