"After Life", czyli Ricky Gervais na smutno — recenzja serialu Netfliksa
Marta Wawrzyn
10 marca 2019, 20:02
After Life (Fot. Netflix)
Przejmująco smutny, brutalnie szczery i tak ludzki, jak to tylko możliwe. Ricky Gervais przechodzi samego siebie w "After Life", serialu, w którym komedia spotyka się z tragedią.
Przejmująco smutny, brutalnie szczery i tak ludzki, jak to tylko możliwe. Ricky Gervais przechodzi samego siebie w "After Life", serialu, w którym komedia spotyka się z tragedią.
Ricky'ego Gervaisa na pewno znacie i macie wyrobioną opinię na jego temat. "After Life" jej nie zmieni, bo to jego serial pod każdym względem. I nie chodzi tylko o to, że brytyjski komik napisał i wyreżyserował wszystkie sześć odcinków. On przede wszystkim króluje na ekranie w wersji, którą niby znacie, ale nie tak do końca.
After Life, czyli Ricky Gervais i życie po życiu
Wszystko dlatego, że tutaj przemienia się w Tony'ego, dziennikarza lokalnej gazety z małego angielskiego miasteczka, którego cały świat przestał istnieć po śmierci żony, Lisy (Kerry Godliman). Możemy tylko przypuszczać, jaki ten facet był kiedyś. Teraz jest sarkastycznym gburem, który obraża każdego, kto mu się nawinie, i powtarza, jak bardzo ma wszystko gdzieś. Masz z tym problem? Twoja sprawa. Tony'emu to zwisa, tak jak zwisa mu, czy następnego dnia będzie żywy czy martwy.
"Dobry dzień jest wtedy, kiedy nie chodzę, mając ochotę zacząć strzelać do nieznajomych ludzi, a potem zabić się sam" — mówi w pewnym momencie i wiemy, że ma to na myśli. Takie właśnie jest "After Life" — depresyjne, ponure, wypchane po brzegi czarnym humorem. I do bólu autentyczne i szczere. Ricky Gervais nie zna granic, autocenzura jest mu obca, więc żartuje ze wszystkiego, od religii i samobójstwa poczynając, a na pedofilach kończąc. A jednak trudno mieć do niego pretensje, bo tutaj jest też najbardziej przybitym gościem na świecie.
After Life — brutalny portret żałoby po brytyjsku
Twórca "The Office" i "Dereka" napisał kolejny serial, który jest mądry, zabawny, w nieoczywisty sposób poruszający i na widok którego Amerykanie nie wiedzą, co robić (polecam recenzje amerykańskich krytyków, czasem można się nieźle zdziwić). "After Life" ma swoje wady, na czele z tym, że nie jest odkrywcze jako historia o żałobie. W warstwie scenariuszowej nie oferuje niczego wyjątkowego ani nowego. Działa, bo kreacja Gervaisa jako wdowca miotającego się pomiędzy totalnym cynizmem i nihilizmem a sentymentalizmem i rozpaczą totalną, autentycznie chwyta za serce. Bo on mówi rzeczy, które my często balibyśmy się pomyśleć.
To ten rodzaj brutalnej szczerości, który albo odrzucicie jako coś kompletnie nie z waszej bajki, albo przyjmiecie bez zbędnych pytań. "After Life" to Ricky Gervais pomnożony i zwielokrotniony. Grający Tony'ego, ale w dużej mierze będący sobą. Jeśli oglądacie jego stand-upy i występy w programach typu late night, łatwo znajdziecie wśród tekstów Tony'ego coś, co gdzieś kiedyś powiedział autor serialu jako on sam (tak jest na przykład z argumentem na rzecz ateizmu pt. "ty nie wierzysz w licznych bogów, jak Zeus czy Jahwe, a ja nie wierzę w nich i jeszcze w tego twojego", który wcześniej padł u Colberta).
Żarty bywają mocne, ale nie grubiańskie czy przekraczające granice dobrego smaku. Gervais dba o to, abyśmy nie zapominali, że Tony tak naprawdę jest dobrym człowiekiem, i tym bardziej odczuwali jego ból. Co raz mu wychodzi lepiej, raz gorzej. "After Life" pełne jest diagnoz przekazywanych tak dosłownie, że bardziej już się nie da. O żałobie, o samotności, o dylemacie dobro vs zło. Zaś sam Tony przebywa w ciągu krótkiego sezonu drogę, o której od początku wiemy, jak będzie przebiegać. Przez te oczywistości serial czasem wydaje się zwyczajnie przeciętny.
A potem przychodzi jakiś mniej typowy moment, odważniejszy żart, przerażająco okrutna konkluzja albo dla odmiany rozbrajająco szczera rozmowa — i znów mamy rewelację. I znów się dziwimy, jak ludzki i wrażliwy potrafi być jeden z największych prowokatorów brytyjskiej komedii.
Ricky Gervais — prowokator w wersji przygnębionej
"After Life" jest więc serialem nierównym, który z pewnością nie trafi do każdego. Pewne rzeczy będziecie musieli mu wybaczyć, a na pewne rozwiązania machnąć ręką. Warto, bo potrafi wzruszać do łez i śmieszyć do łez też potrafi. Gervais jest w stanie inteligentnie pośmiać się z samobójstwa czy Alzheimera, rzucić niezobowiązujący żarcik o pedofilii, a na deser podyskutować o moralności bez Boga albo wyższości nieistnienia z ukochaną osobą od istnienia w samotności.
Jego Tony jest prawdopodobnie najsmutniejszym mistrzem ciętej riposty, jakiego serialowa ziemia nosiła, a do tego ma pracę stanowiącą nieustanne źródło komizmu. Nigdzie nie znajdziecie tylu co "After Life" dowodów na to, że dziennikarstwo lokalne to czysty absurd. I że jeszcze gorzej będzie, kiedy przestanie istnieć, dobite przez internet.
Klasyczny deadpan, sarkazm, wisielczy humor i typowo brytyjskie spojrzenie na świat sprawiają, że to nie jest serial dla każdego. Ale, w przeciwieństwie do przygnębiających amerykańskich komediodramatów, "After Life" wie, że żarty w komediach jednak mają rację bytu. Zaś gdzieś pomiędzy nimi Gervais tworzy najbardziej autentyczną, najbardziej ludzką kreację w swojej karierze.
To w niemal stu procentach jego serial. Owszem, ciekawie jest zobaczyć Davida Bradleya w roli zupełnie różnej od Waldera Freya z "Gry o tron" (tutaj gra ojca Tony'ego), Ashley Jensen jest przesympatyczna jako pielęgniarka, a Tom Basden ma sporo do zagrania jako szef Tony'ego i brat zmarłej Lisy jednocześnie, ale to przede wszystkim Ricky Gervais Show. Jeśli go kupujecie z całym dobrodziejstwem inwentarza, spodoba wam się też "After Life".