Serialowe hity i kity — nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
10 marca 2019, 22:02
"Leaving Neverland" (Fot. HBO)
Ten tydzień upłynął przede wszystkim pod znakiem "Leaving Neverland", dokumentu o ofiarach Michaela Jacksona, którego szczegóły zostaną z nami na zawsze. A oprócz tego mamy tradycyjny zestaw hitów i kitów.
Ten tydzień upłynął przede wszystkim pod znakiem "Leaving Neverland", dokumentu o ofiarach Michaela Jacksona, którego szczegóły zostaną z nami na zawsze. A oprócz tego mamy tradycyjny zestaw hitów i kitów.
Leaving Neverland — dokument, którego nigdy nie zapomnimy
Idol milionów, za którego do dziś wielu oddanych fanów dałoby się pokroić. Król Popu, którego muzyka odmieniła świat. Potwór, którego prawdziwe oblicze zaczyna wychodzić na jaw dopiero teraz, niemal dziesięć lat po jego śmierci. Taki obraz Michaela Jacksona wyłania się z dokumentu HBO, w którym Wade Robson i James Safechuck wyjawiają, jak wyglądało dzieciństwo u boku gwiazdora, w szczegółach opisując molestowanie seksualne, którego ofiarami padli przed laty.
A wy oczywiście wcale nie musicie im wierzyć (choć trudno tego nie robić), bo "Leaving Neverland" nie ujawnia żadnych dowodów w sprawie, mając tylko słowa dwóch dzisiaj około czterdziestoletnich mężczyzn, którzy kiedyś mówili coś zupełnie innego. Rzecz w tym, że produkcja autorstwa Dana Reeda wcale nie ma ambicji zostania przełomem w śledztwie czy choćby ożywienia nieco już przygaszonego skandalu. To tylko (i aż) wstrząsające świadectwo ofiar, prośba o wysłuchanie i przerażające wyznanie, które długo nie mogło ujrzeć światła dziennego.
Nie ma tu zatem dziennikarskiego śledztwa i szokujących odkryć. Są za to piekielnie trudne słowa, których samo słuchanie sprawia, że chce się odwrócić wzrok od ekranu, i którym trudno nie dać wiary, widząc emocje, jakie towarzyszą ich autorom. Są trudne pytania, na które czasem nie ma odpowiedzi i na pozór oczywiste sprawy, które okazują się znacznie bardziej skomplikowane. Są wreszcie historie dwóch mężczyzn, których życie wyglądało jak spełnienie marzeń, a okazało się najgorszym koszmarem, od którego do dziś nie ma ucieczki.
Może właśnie "Leaving Neverland" zdoła im ją przynajmniej w pewnym stopniu zaoferować, a jeśli nie im, to komuś innemu, kto znalazł się w podobnej sytuacji. Bo dokument HBO oprócz paraliżujących wyznań przynosi coś znacznie ważniejszego – świadomość, że podobne historie mogły przydarzyć się każdemu, a my jako społeczeństwo jesteśmy za nie w ogromnym stopniu współodpowiedzialni, wciąż będąc ślepymi wyznawcami kultu celebrytów. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: After Life — Ricky Gervais na smutno
"After Life" zbiera skrajne oceny, zwłaszcza za Wielką Wodą, gdzie nawet krytycy nie wiedzą, co począć z rozpaczającym w swoim stylu Rickym Gervaisem. Ja mogę tylko powiedzieć, żebyście nie kierowali się opiniami Amerykanów i sami ten serial sprawdzili, bo może się okazać, że jednak jest dla was. Ja zdecydowanie jestem na "tak", nie tylko jako fanka prowokacyjnego stylu twórcy oryginalnego "The Office".
Jego netfliksowy serial to o tyle ciekawa sprawa, że mamy tu bezustanne balansowanie pomiędzy totalnym nihilizmem i cynizmem, a rozpaczą i sentymentalizmem. Tony, grany przez Gervaisa dziennikarz lokalnej gazety, stracił żonę, a wraz z nią cały świat. W efekcie ledwie jest w stanie wyjść z łóżka, o pójściu do pracy nie wspominając, a jedynym, co go powstrzymuje przed popełnieniem samobójstwa, jest smutne spojrzenie jego psa.
W tak autentycznej, tak mocnej, tak brutalnie szczerej kreacji jeszcze brytyjskiego komika nie widzieliście. A jednocześnie to Gervais, jakiego znamy i lubimy — sarkastyczny, bezczelny i niemający problemu z przemyceniem żarciku o Bogu czy pedofilii. Konfrontacja żałoby z tym rodzajem humoru bywa interesująca i rozbrajająca, ale przede wszystkim "After Life" jest serialem, który naprawdę chwyta za serce. Nieważne, jak oczywiste są diagnozy, które stawia, Gervais robi różnicę.
Jeśli lubicie jego styl, to dla was jazda obowiązkowa. Jeśli nie, to i tak dajcie mu szansę. Kto wie, może przypadkiem odkryjecie swoją nową ulubioną ponurą komedię. [Marta Wawrzyn]
Hit tygodnia: Derry Girls o protestantach z kosmosu
Nie minęło dużo czasu, odkąd odkryliśmy 1. serię "Derry Girls" na Netfliksie, ale zaledwie sześć krótkich odcinków zostawiło nas z poczuciem, że chcemy więcej. I to natychmiast. Na szczęście 2. sezon irlandzkiego sitcomu wrócił na Channel 4, udowadniając, że opowieść o dojrzewających w latach 90. i w cieniu konfliktu zbrojnego nastolatkach jest co najmniej równie zabawna jak wcześniej.
Integracyjny program, który polega za zakwaterowaniu w jednym miejscu grup młodzieży katolickiej i protestanckiej, a potem wystawieniu uczestników na różne ćwiczenia z komunikacji i zaufania, to doskonały pretekst do wyśmiania stereotypów, ale i sensowności takich inicjatyw. Erin, Orla, Clare, Michelle i James traktują wyjazd jako okazję do realizacji dziwnych ambicji oraz pragmatycznie pojmowanych seksualnych podbojów, uważając protestantów za coś w rodzaju trofeów albo przystojnych i rozwiązłych kosmitów.
Powrót pogubionego księdza Petera, nieustająca wspaniała siostra Michael, na dodatek uzupełniona tu równie stoicką opiekunką młodzieży protestanckiej, przezabawny poboczny wątek tajemniczej wielkiej miski podarowanej jednej matce przez drugą. I przede wszystkim znani nam już bohaterowie, którzy z drobiazgu potrafią zrobić serię absurdalnych zdarzeń, kończącą się wielką awanturą. A wszystko przy muzyce, która budzi piękne wspomnienia. [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: Fleabag wróciła i kochamy ją jeszcze bardziej
Phoebe Waller-Bridge kazała nam długo czekać na 2. sezon swojego serialu, ale gdy już go dostaliśmy, wystarczył jeden odcinek, by przypomnieć sobie, jak bardzo za "Fleabag" tęskniliśmy. A przecież na pozór nie dostaliśmy nic wyjątkowego. Ot, zwykłą rodzinną kolację rodem z koszmaru – ileż takich już widzieliśmy!
Rzecz w tym, że we "Fleabag" nawet najbardziej oklepany motyw potrafi się zamienić w coś nadzwyczajnego i dokładnie tak było w tym przypadku. Premierowy odcinek zawierał zatem oprócz napiętej atmosfery z wiszącymi w powietrzu wzajemnymi pretensjami również seksownego księdza o twarzy Andrew Scotta, krwawą bijatykę i obrywającą rykoszetem kelnerkę, a także jedno poronienie oraz całe mnóstwo ostrych jak brzytwa tekstów. Przyznacie, że to było całkiem intensywne pół godziny.
A najlepsze jest to, że w całej tej farsie nie zgubiono ludzkiego wymiaru historii, co nam z kolei uświadomiło, że "Fleabag" pod karykaturalną powierzchnią ciągle skrywa mnóstwo autentycznych emocji. Choć więc Phoebe Waller-Bridge wznosi się na wyżyny pokręconej kreatywności, wymyślając postać katolickiego duchownego z rodzicami alkoholikami i bratem pedofilem, jakimś cudem wciąż udaje jej się tchnąć w to szaleństwo życie.
I do tego jeszcze wszystko to fenomenalnie zagrać, znów zwracając się do nas z celnymi komentarzami (lub tylko bardzo znaczącymi spojrzeniami), a do pozostałych uczestników kolacji z ciepłymi uczuciami, lekkim zainteresowaniem lub otwartą wrogością. Rany, tyle tu cudowności, że nawet Olivia Colman czy Andrew Scott nie wybijają się na pierwszy plan. Trzeba dodawać coś więcej? [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: You're the Worst i ostatni Sunday Funday
Już sam fakt, że w "You're the Worst" na wyjątkową okazję reaktywowano porzucone święto, sprawił, że czekaliśmy z zainteresowaniem na rozwój wypadków. Dostaliśmy jazdę bez trzymanki nawet jak na standardy tego serialu, a potem gwałtowne przypomnienie, że zabawa zabawą, ale czas wrócić do poważnych kłopotów.
Trudno było nadążać za pomysłami, którymi bombardowali nas twórcy podczas szalonej wyprawy Gretchen, Jimmy'ego, Lindsay i Edgara. Skład ku rozczarowaniu narzeczonych uzupełniali Becca, Vernon i Paul, a w pewnym momencie dołączył diaboliczny Paul F. Tompkins. Sceny zabawy bez ograniczeń przeplatały się tu z wychodzeniem na jaw wstydliwych sekretów i odkryciem, że Gretchen i Jimmy mają zupełnie odmienne podejście do wspólnego życia po ślubie.
"Bachelor/Bachelorette Party Sunday Funday" oprócz tego, że dużo się dzieje, oraz licznych nawiązań do wcześniejszych odcinków ma jeszcze tę zaletę, że wszystko służy nie samej zabawie, a uświadomieniu sobie przez naszą ulubioną toksyczną parę, że są kwestie, które muszą jeszcze przemyśleć. Ale że warto to zrobić, bo nawet postawieni wobec ekstremalnych wyzwań Gretchen i Jimmy są gotowi się dla siebie wzajemnie poświęcić. Co szybko pewnie znów przetestują, skoro Jimmy już wie od Edgara o problemach Gretchen. Bawmy się więc w Sunday Funday, póki możemy. [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: Star Trek: Discovery wraca do przeszłości
Nie raz i nie dwa opisywaliśmy na Serialowej, jak zgrabnie "Discovery" łączy klasykę z nowoczesnością. W odcinku "If Memory Serves" twórcy przebili jednak samych siebie, nie tyle odwołując się do oryginalnej serii, co dosłownie do niej wracając.
Zaczęliśmy zatem od przypomnienia wydarzeń z poprzedniego odcinka… sprzed pół wieku. Nie, to nie żart, jak moglibyście pomyśleć, oglądając Leonarda Nimoya i Jeffreya Huntera sprzed lat w rolach Spocka i kapitana Pike'a. To rzeczywiście fragmenty pochodzącego z 1965 roku (ale wtedy niewyemitowanego) oryginalnego pilota serialu, które zostały tu bardzo sprytnie wplecione w fabułę. W końcu w świecie "Discovery" te wydarzenia miały miejsce najwyżej kilka lat wcześniej.
Lepszego dowodu na istnienie pomostu pomiędzy starym a nowym w serialu już więc raczej nie dostaniemy, ale przecież to nie jedyne atrakcje odcinka. Ten przede wszystkim przedstawił nam wreszcie "swojego" Spocka (Ethan Peck) w całej brodatej (i prawie uśmiechniętej) okazałości, przy okazji wyjaśniając sporo niejasności. Choćby na temat relacji między nim a przybraną siostrą, a także czerwonego anioła, który najwyraźniej jest człowiekiem i nie ma dla wszystkich najlepszych wiadomości.
Byli też Talozjanie, niejaka Vina (Melissa George), bardzo przekonujące iluzje i świetny Anson Mount, którego kapitan Pike coraz bardziej się nam podoba. Jasne, serialowi puryści z pewnością znajdą tu kilka nieścisłości, ale ogólna ocena odcinka musi być entuzjastyczna – właśnie takiego "Star Treka" sobie życzymy! [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: A.P. Bio odkrywa magię majonezu
Niewiele seriali z ogólnodostępnych stacji regularnie polecamy, ale "A.P. Bio" należy do tych paru wyjątków. Serial Mike'a O'Briena w ciągu kilkunastu odcinków 1. serii z obiecującej, ale nie w pełni satysfakcjonującej komedii promowanej znaną twarzą (Glenn Howerton z "It's Always Sunny in Philadelphia") stał się interesującą, proponującą oryginalny klimat opowieścią o świetnych postaciach, często z drugiego planu.
W rozpoczętym właśnie 2. sezonie pojawia się nowa misja. Zamiast mścić się na naukowym rywalu Jack postanawia napisać książkę o tym, jak poprzez ciężką pracę i drobne przyjemności mieszkańcy Toledo znaleźli sposób na szczęście. Publikacja ma rzecz jasna zdobyć ważną nagrodę i zapewnić filozofowi powrót na szczyt. Szybko okazuje się, że większa część "brudnej roboty" znowu spadnie na uczniów.
Nie powinno to nikogo martwić, twórcy "A.P. Bio" stworzyli bowiem fenomenalne postacie podopiecznych Jacka. Nie zapominajmy też o nieco surrealistycznym wątku zdobywania nowej kopiarki przez Ralpha i Helen. Do tego jeszcze urodziny grzywki. Czyli tydzień jak tydzień w "A.P. Bio". A chociaż większość tego, co znamy z serii 1., pozostaje tu bez zmian, to jednak widzimy, że i nauczyciel czegoś się nauczył. Nie tylko tego, że majonez jest pyszny. [Kamila Czaja]
Kit tygodnia: MotherFatherSon – duże nazwiska, większe rozczarowanie
Richard Gere, Helen McCrory, Paul Ready, Sarah Lancashire i inni świetni aktorzy w obsadzie, a do tego Tom Rob Smith ("London Spy") za sterami. To po prostu nie miało prawa się nie udać. A jednak telewizyjna rzeczywistość znów okazała się nieprzewidywalna, fundując nam spore rozczarowanie.
Po premierowym odcinku trudno właściwie powiedzieć, czym dokładnie "MotherFatherSon" chce być. Mamy tu trochę rodzinnej dramy z magnatem medialnym Maxem (Gere) i jego niespełniającym oczekiwań synem w rolach głównych; mamy coś na kształt politycznego thrillera z zaginioną dziewczyną w tle; no i mamy wreszcie artystyczną wizję twórcy na temat wyprutego z emocji świata. Niestety, żadna z tych historii nie spełnia oczekiwań – delikatnie mówiąc.
Jedyne, w czym produkcja BBC rzeczywiście nie zawodzi, to wyjątkowa otoczka. "MotherFatherSon" nie przypomina bowiem niczego, czego moglibyśmy się spodziewać, co jednak niekoniecznie jest zaletą. No chyba, że gustujecie w dziwnych scenach erotycznych, emocjonalnych wywodach o fokach i metaforycznych tatarach. Pozwólcie, że nie będę tłumaczył — zdecydowanie wystarczy mi fakt, że przez godzinę to oglądałem, żebyście wy nie musieli. [Mateusz Piesowicz]