"Miłość, śmierć i roboty" to ciekawostka, która waszego życia nie odmieni — recenzja animacji Netfliksa
Marta Wawrzyn
17 marca 2019, 18:02
"Miłość, śmierć i roboty" (Fot. Netflix)
"Miłość, śmierć i roboty" to totalne szaleństwo, które ucieszy fanów geekowskiej popkultury. Gorzej z widzami, którzy od seriali chcą niebanalnych, uniwersalnych historii i dobrych scenariuszy.
"Miłość, śmierć i roboty" to totalne szaleństwo, które ucieszy fanów geekowskiej popkultury. Gorzej z widzami, którzy od seriali chcą niebanalnych, uniwersalnych historii i dobrych scenariuszy.
"Miłość, śmierć i roboty" to typowy projekt, który mógł powstać tylko w złotej erze seriali, w czasach kiedy widzieliśmy już wszystko, a telewizyjnym światem rządzi Netflix. W zasadzie nie jestem pewna, czy nazywanie go serialem — nawet jeśli to oficjalnie serialowa antologia — jest usprawiedliwione. To bardziej kolekcja animowanych filmów krótkometrażowych, które łączy to, że są skierowane do dorosłego widza i stworzone pod okiem dwóch znanych twórców, Tima Millera ("Deadpool") i Davida Finchera ("Mindhunter", "House of Cards").
Oni sami określili projekt mianem "gatunkowej orgii". "Nerdowski orgazm" też byłby tutaj jak najbardziej na miejscu. "Miłość, śmierć i roboty" to uczta dla każdego, kto kocha animację i geekowską popkulturę. Wizualnie to jedno wielkie cudo, zróżnicowane i pełne fajerwerków. Widać, że w projekcie brali udział twórcy z różnych krajów, którzy wnieśli nie tylko inny sposób widzenia świata, ale też bardzo różne techniki animacji. Pod tym względem netfliksowa produkcja jest jak pudełko czekoladek — odkrywanie jej zawartości to spora frajda i w zasadzie nie ma filmu, który mógłby się nie podobać.
Miłość, śmierć i roboty, czyli nerdowski orgazm
Znacznie trudniejsza do oceny jest strona fabularna całego przedsięwzięcia. Widać, że "Miłość, śmierć i roboty" to miała być i jest przede wszystkim zabawa — zabawa, która sprawiła wielką frajdę swoim twórcom, zakochanym w fantastyce, komiksach, filmach klasy B. Równie szczęśliwi co twórcy powinni być fani odjechanych slasherów, horrorów, klimatów nadprzyrodzonych, fantasy, cyberpunku, robotów, science fiction itp., itd. Znajdziecie tu wszystko i jeszcze więcej, doprawione satyrą społeczną, czarnym humorem i toną absurdu.
Każda z 18 krótkometrażówek, w większości liczących po kilkanaście minut, wyróżnia się zarówno stylistycznie, jak i tematycznie, a łączy je to, że są zdrowo poryte. Mamy tutaj nietypowe historie o walkach potworów, sympatyczne roboty w postapokaliptycznym świecie, komiksową ucieczkę dziewczyny, która była świadkiem morderstwa, mechy broniące rolników przed obcymi, futurystycznych żołnierzy, wilkołaki, demony, różne wersje kosmicznych przygód (w tym jedną, która zaczyna się zupełnie jak "Grawitacja", a potem skręca w dziwnym kierunku), azjatycką opowieść o zemście, historię z rybami pływającymi na pustyni, pewnego dziwnego artystę, całą cywilizację rozwijającą się w lodówce czy wreszcie jogurt, który rządzi światem. A i tak nie wymieniłam wszystkiego.
Ogromną większość tych historii najkrócej da się opisać jako NSFW, czyli takie, których lepiej nie oglądać w miejscu publicznym. "Miłość, śmierć i roboty" to lejąca się strumieniami krew, pokręcona przemoc, nagość, seks, a wszystko to przegięte, przestylizowane i zmiksowane ze sobą w kompletne szaleństwo. Jak w grze komputerowej, a raczej 18 różnych grach. A jeśli porównywać tę zabawę do seriali, to można powiedzieć, że fani "Ricka i Morty'ego" poczują się tutaj jak w domu. Ale też raczej nie stwierdzą, że zobaczyli cokolwiek nowego.
Miłość, śmierć i roboty — a gdzie są emocje?
I w tym momencie dochodzimy do największej wady produkcji Finchera i Millera: brakuje w niej po pierwsze oryginalnej treści, po drugie błyskotliwych scenariuszy, po trzecie jakichkolwiek emocji i więzi z bohaterami. Podobne pomysły już były, choćby właśnie w "Ricku i Mortym", i OK, może nie wyglądały aż tak obłędnie, ale za to opierały się na świetnym scenariuszu.
Kiedy Rick i Morty przeżywają swoje odjechane przygody, scenariusz nie składa się wyłącznie z epatowania przerysowaną przemocą. Towarzyszą temu autentyczne emocje, którymi obdarzamy tytułową dwójkę i ich bliskich. Występy gościnne to też najczęściej perełki. Tych bohaterów i te kreacje aktorskie pamięta się po latach. Na tym polega siła dobrze napisanego serialu. "Miłość, śmierć i roboty" nie jest ani serialem, ani dobrze napisanym.
Z całości zapamiętam głównie Tophera Grace'a i Mary Elizabeth Winstead jako parę, która wpatrywała się w cywilizację w lodówce. I może jeszcze Samirę Wiley, ale nie dlatego, że grała w wybitnym odcinku, tylko ze względu na sympatię dla aktorki. W całym zestawie nie ma ani jednego bohatera, którego obdarzyłabym takimi emocjami, jak małego robota z 3. sezonu "Fargo", który szedł przez świat aż się wyłączył. Nie ma postaci skomplikowanych wewnętrznie, jak w "BoJacku Horsemanie". Brakuje też połączeń pomiędzy filmami, jakiejś spójnej struktury albo chociaż puszczenia oczka do widzów, który jednak potraktowali to jak serial i liczyli, że może będzie wspólne uniwersum. Nic z tych rzeczy.
Produkcja firmowana nazwiskami Tima Millera i Davida Finchera to nie dzieło wybitne, to ciekawostka, którą fajnie się ogląda i dzień później zapomina o jej istnieniu. Większość tych krótkich filmów wygląda niesamowicie, ale fabuła oscyluje pomiędzy w ogóle nieistniejącą a średnio interesującą i schematyczną.
W odbiorze nie pomogła mi też wylewająca się z części tych historii mizoginia, rozbieranie animowanych kobiet przy każdej możliwej okazji (tu wyróżnia się zwłaszcza "The Witness", którego bohaterka w pośpiechu zapomniała zapiąć szlafroczek i tak biegała przez kwadrans) i sceny seksu jak ze snu niewyżytych nastolatków (to pewnie ta tytułowa "miłość"). Rozumiem, że to taki koncept, ale nie zmienia to faktu, że mam tego typu rozrywki po dziurki w nosie.
Miłość, śmierć i roboty to nie pełnoprawne historie
To pewnie nie przypadek, że historie, które trafiły do mnie najbardziej, to te, gdzie krwawą jatkę i goliznę ograniczono do minimum. "Zima Blue", "Ice Age", "Fish Night" od polskiego Platige Image, "Helping Hand", "When the Yoghurt Took Over", "Three Robots", "Good Hunting", "Beyond the Aquila Rift". Ale nawet najlepsze z tych filmów pod względem fabularnym sprawiały wrażenie raczej zalążków czegoś ciekawego, niż pełnoprawnych historii, do których chciałoby się wracać.
Gdyby te same pomysły dostali w swoje ręce Justin Roiland i Dan Harmon, pewnie nie mieliby problemu z wpisaniem ich w żywy, budzący emocje świat "Ricka i Morty'ego" i wyczarowaniem z każdej takiej krótkometrażówki czegoś wychodzącego poza standard, a jednocześnie wpisującego się w większą całość. W przypadku "Miłości, śmierci i robotów" atrakcją ma być samo to, że najlepsi twórcy animacji bez skrępowania bawią się geekowską popkulturą, ale niekoniecznie cokolwiek reinterpretują czy przejmują się widownią, która wolałaby zobaczyć w miarę spójną całość zamiast 18 filmów sprzedawanych pod jednym szyldem.
I w porządku, z pewnością wielu odbiorcom to wystarczy. Ja lubię porządne scenariusze, świeże pomysły i historie, które zapadają mi w pamięć nie tylko dlatego, że pięknie wyglądają. Do zachwytu jest mi więc daleko, choć nie przeczę, były momenty, kiedy bawiłam się świetnie.