"Turn Up Charlie", czyli ciężkie życie DJ-a. Recenzja serialu Netfliksa
Mateusz Piesowicz
16 marca 2019, 22:02
"Turn Up Charlie" (Fot. Netflix)
Aktor, DJ, najseksowniejszy mężczyzna świata. Choć wszystkie oblicza Idrisa Elby znajdują odbicie w "Turn Up Charlie", trudno uznać netfliksowy serial za jego kolejny sukces.
Aktor, DJ, najseksowniejszy mężczyzna świata. Choć wszystkie oblicza Idrisa Elby znajdują odbicie w "Turn Up Charlie", trudno uznać netfliksowy serial za jego kolejny sukces.
Charlie Ayo bynajmniej nie jest ekranową wersją Idrisa Elby. Wprawdzie tytułowy bohater "Turn Up Charlie" zdołał swego czasu wylansować jeden przebój, ale dziś pozostały mu po tym tylko wspomnienia i smutne tantiemy. Gdy go poznajemy, nie jest więc popularnym DJ-em, ale chwytającym się każdej roboty i mieszkającym z ciotką facetem w średnim wieku, który bez powodzenia próbuje wskrzesić swoją karierę za konsoletą, jednocześnie wciąż okłamując rodziców, że odniósł wielki sukces. Zdecydowanie nie jest to najprzyjemniejszy widok pod słońcem.
Niestety, ale potem wcale nie robi się lepiej, bo serial Netfliksa, w którym Elba zagrał główną rolę i który współtworzył wraz z Garym Reichem, nie ma zbyt dużo do zaoferowania. Wprawdzie próbuje różnych rzeczy, pokracznie łącząc banalny sitcom z poważniejszym komediodramatem, ale efekt jest albo doskonale nijaki, albo nieco żenujący. Przynajmniej jeśli pamiętamy, jakim talentem dysponuje Idris Elba i jak bardzo rozmienia go na drobne, ładując się w takie projekty.
Turn Up Charlie to komedia, która nie śmieszy
Założenie twórców "Turn Up Charlie" było prawdopodobnie takie, by zestawić ze sobą opowieść o trudnej drodze na szczyt z bardziej emocjonalną historią familijną. Pierwsza dotyczy rzecz jasna Charliego, który z grania na weselach próbuje wrócić do poważniejszej kariery, druga to z kolei absurdalny wątek, w którym główny bohater zostaje… nianią. Poważnie. Wszystko za sprawą Davida (JJ Feild), przyjaciela Charliego z dzieciństwa, a teraz popularnego aktora, który wraz z żoną, zupełnie przypadkowo słynną DJ-ką Sarą (Piper Perabo), zatrudniają go jako opiekuna ich sprawiającej kłopoty córki, Gabby (Frankie Hervey).
Jeśli brzmi to dla was idiotycznie, to mogę zapewnić, że dokładnie tak samo wygląda na ekranie, bo twórcy nie robią praktycznie nic, by jakkolwiek tę fabułę uwiarygodnić. Dostajemy zatem zbiór mniej lub bardziej pretekstowych scenek, których znaczenie zazwyczaj wbija się widzom do głów łopatą, próbując jednocześnie wzbudzić w nich choć odrobinę wzruszenia. Głównie oczywiście za sprawą Gabby – rezolutnej, by nie powiedzieć bezczelnej dziewczyny, która ma wszystko poza rodzinnym ciepłem. Nie zgadniecie, z kim zagubiona jedenastolatka nawiąże bliższe relacje niż z rodzicami.
No dobra, ale przecież banalna czy nawet głupiutka fabuła to jeszcze nie grzech, prawda? Owszem, o ile te prościutkie chwyty chociaż w minimalnym stopniu działają. Tymczasem "Turn Up Charlie" od samego początku sprawia wrażenie produkcji, której twórcy na chłodno sobie wykalkulowali, co trzeba pokazać, a potem tylko odhaczali kolejne punkty na liście, nie zważając, że brakuje w tym zarówno życia, jak i sensu.
Turn Up Charlie – kiepskie żarty, zero emocji
Zamiast tego mamy sporo żenujących żartów, zaczynając od toaletowego humoru jeszcze zanim serial się na dobre zaczął, poprzez dowcipy o piersiach i przyrodzeniu, a kończąc na całej sekwencji poświęconej pierwszej miesiączce. Normalnie boki zrywać. O, i jeszcze wszyscy klną, wliczając w to rzecz jasna także Gabby, bo przecież nie ma nic zabawniejszego niż jedenastolatka rzucająca co chwilę "bitch" – żadna dobra komedia się bez tego nie obejdzie. Rany, to już nawet słabsze produkcje Chucka Lorre'a bywają bardziej wyszukane.
Co jeszcze gorsze, w parze z niskich lotów komedią dostajemy równie kiepski dramat, ani nieprzynoszący żadnych odkrywczych wniosków (bogactwo nigdy nie daje szczęścia, wiecie?), ani nie wzbudzający większych emocji. Nawet w osobie Gabby, bo ta skutecznie zabija wszelkie cieplejsze uczucia wobec siebie swoim wyjątkowo irytującym charakterem. A Charlie? Cóż, Charlie jest potwornie nijaki i w sumie trudno go z czegoś szczególnego zapamiętać. Nie muszę chyba tłumaczyć, jak to świadczy o nim jako o tytułowym bohaterze i całym serialu.
Dodajcie do tego dialogi, od których słuchania zgrzytają zęby, wciśnięte na siłę wątki miłosne, stereotypowe lub niedopracowane postaci i całe mnóstwo prowadzących donikąd scen, a otrzymacie bardzo nędzny obraz całości. Doprawiony jeszcze często pasującą jak pięść do nosa, dudniącą w uszach ścieżką dźwiękową. Choć ta przynajmniej może spodobać się wielbicielom muzycznej twórczości Idrisa Elby.
Idris Elba tym razem w wersji komediowej
A skoro już przy nim jesteśmy, to nie możemy uniknąć pytania, po co w ogóle się w to pakował? Chciał sobie pokręcić płytami na małym ekranie? Robi to ciągle z powodzeniem w rzeczywistości jako DJ Big Driis, więc nie bardzo rozumiem tę potrzebę. Może zależało mu na ociepleniu ekranowego wizerunku i oderwaniu się choćby od roli Johna Luthera? Pewnie tak można sobie to tłumaczyć, choć niedawno wystąpił z lepszym skutkiem w "In the Long Run" – niezbyt odkrywczej, ale całkiem sympatycznej komedyjce – więc i to ma już za sobą.
Czyli w gruncie rzeczy trudno w jakikolwiek sposób usprawiedliwić powstanie "Turn Up Charlie". Serialu, który nie wywołuje żadnych emocji, nie wie, czym dokładnie chce być i do kogo jest właściwie skierowany. Jeśli więc nie zaliczacie się do wielkich fanów talentu Idrisa Elby albo nie interesuje was, jak ten prezentuje się w kolorowych podkoszulkach, to możecie sobie z czystym sumieniem darować seans.