"Happy!" znów życzy krwawych świąt – recenzja premiery 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
29 marca 2019, 22:02
"Happy!" (Fot. SyFy)
Zamieniamy Boże Narodzenie na Wielkanoc i jedziemy dalej – "Happy!" wrócił ze starymi sztuczkami i porcją nowych szaleństw, ale czy to wystarcza, by znów dobrze się przy nim bawić? Drobne spoilery.
Zamieniamy Boże Narodzenie na Wielkanoc i jedziemy dalej – "Happy!" wrócił ze starymi sztuczkami i porcją nowych szaleństw, ale czy to wystarcza, by znów dobrze się przy nim bawić? Drobne spoilery.
Były gliniarz z problemami to już przeszłość. Teraz Nick Sax (Christopher Meloni) staje przed znacznie poważniejszym wyzwaniem, musząc zrobić porządek ze swoim życiem i samym sobą. W końcu chcąc być dobrym ojcem dla Hailey (Bryce Lorenzo), nie można chodzić wiecznie naprutym, a i bardziej cywilizowane zajęcie od mordowania na zlecenie (bez zlecenia zresztą też) by się przydało. Trudna sprawa, ale od czego ma się wsparcie ze strony wyimaginowanych przyjaciół?
A konkretnie jednego – latającego niebieskiego jednorożca imieniem Happy (przemawiającego głosem Pattona Oswalta), który po wydarzeniach poprzedniego sezonu został z wykolejonym detektywem na stałe, towarzysząc mu w próbach okiełznania rzeczywistości. Jest to jednak o tyle trudne, że ta bynajmniej nie zmieniła się na lepsze. Wprawdzie tym razem nie ma już w niej koszmarnego Świętego Mikołaja porywającego dzieci, za to mamy zajączka wielkanocnego w wersji BDSM i wybuchające zakonnice (serio!). A to najwyraźniej dopiero początek.
Happy sezon 2 – krwawa groteska do kwadratu
Tak przynajmniej sądzę, bo premierowy odcinek 2. sezonu jednego z najbardziej pokręconych seriali, jakie w życiu widziałem, nie dał konkretnie do zrozumienia, w jakim kierunku chcą podążać jego twórcy. Dostaliśmy raczej zbiór luźnych pomysłów udowadniających, że Grant Morrison (autor komiksowego pierwowzoru) i showrunner Brian Taylor wciąż świetnie czują się w konwencji krwawego absurdu, a ich chora wyobraźnia nie ma granic, które baliby się przekroczyć.
Z jednej strony to z pewnością dobra wiadomość dla serialu, któremu absolutnie nie grozi brak kreatywnych rozwiązań. Z drugiej jednak może zachodzić obawa, że w natłoku dziwnych pomysłów twórcy już kompletnie na bok odstawią fabułę. Bo przecież z tym różnie bywało już poprzednio, gdy historia poszukiwań Hailey stopniowo skręcała w coraz bardziej nonsensowne rejony, niepotrzebnie się rozdrabniając i gubiąc gdzieś po drodze kwintesencję opowieści i jej emocjonalne znaczenie. Nowa odsłona na razie nawet ich jeszcze nie ustanowiła, w pierwszej godzinie będąc swoistym oknem wystawowym tego, czym "Happy!" jest.
Happy sezon 2 – nietypowy duet znów w akcji
Oprócz masy surrealistycznych, przewrotnych, sarkastycznych i brutalnych pomysłów, skupiamy się więc przede wszystkim na jedynym w swoim rodzaju duecie bohaterów. Parze tak niedobranej, że wszystkie inne ekranowe zestawy się przy nich chowają, a równocześnie idealnie do siebie pasującej. Głównie dlatego, że trudno orzec, kto w niej jest bardziej karykaturalną postacią – pomimo tego, że jeden z partnerów to animowany konik.
Bo jak sami dobrze wiecie, Nicka Saxa w żadnym wypadku nie można sklasyfikować jako przyziemnego bohatera. Jasne, w teorii to kolejny w gruncie rzeczy poczciwy facet, który sięgnął dna, w praktyce jednak każda jego cecha jest do bólu przejaskrawiona, przez co nie sposób traktować go poważnie. Happy i były detektyw są więc duetem idealnym, zestawiając moralny upadek i nihilizm Nicka z dziecięcym entuzjazmem bajkowej postaci i podlewając to wszystko sosem ostrej satyry. To nie ma prawa działać, ale kapitalnie odnajdujący się w rolach Meloni i Oswalt po raz kolejny dokonują cudu, zamieniając groteskowe charaktery w pełnokrwiste postaci.
Ba, oni je nawet rozwijają, dodając kolejne warstwy do ich psychologii (tak, ciągle mówimy o niebieskim koniu z różowym rogiem i skrzydełkami) i zapowiadając co najmniej zaskakujące następne kroki. Można się zatem spodziewać, że starania Nicka, by dawne nawyki całkiem go nie pochłonęły, będą tu tylko jednym z punktów programu. I powiem szczerze, że jakkolwiek cudowny jest Sax w próbach zostania porządnym facetem, to niespodziewana dojrzałość Happy'ego zaintrygowała mnie tu nieco bardziej.
Happy – najbardziej odjechany serial w telewizji?
Pytanie tylko, czy kroku dotrzyma im cała reszta? Mając wszak już za sobą 1. sezon, twórcy pozbawili się jednego z największych atutów, czyli elementu zaskoczenia. "Myśleliście pewnie, że tego nie zrobimy?" – pytali wielokrotnie przy jego co bardziej szokujących fragmentach. Po raz drugi ta sztuczka niestety nie działa równie dobrze, choć serial nie wcisnął hamulca. Wręcz przeciwnie, choćby wycieczka do Watykanu w towarzystwie skądinąd nam znanego, obleśnego Sonny'ego Shine'a (Christopher Fitzgerald) to jazda po krawędzi dobrego smaku i jestem przekonany, że to jeszcze nic.
Póki co mam jednak poważne wątpliwości, czy sam bardzo specyficzny urok "Happy!" wystarczy, by udźwignąć ciężar kontynuacji. Co więcej, podobnie musieli myśleć sami twórcy, którzy sporo miejsca w premierze poświęcili nie tyle wprowadzeniu nas do nowej opowieści, co jej powiązaniu z poprzednio urwanymi wątkami. Spotkaliśmy zatem ponownie Merry (Lili Mirojnick) i Amandę (Medina Senghore), które nie przeszły nad traumatycznymi wydarzeniami tak gładko jak Nick, a także zobaczyliśmy dorastającą i sprawiającą problemy Hailey (ciekawe po kim to ma?).
Taką próbę opowiedzenia większej historii bez dwóch zdań trzeba pochwalić, lecz od razu nasuwa się inna kwestia: czy uda się to zgrabnie powiązać z całą resztą? Bo jeśli nie, to raczej trzeba mówić o kilku poważniejszych wątkach wciśniętych pomiędzy kolejne odlotowe sekwencje akcji. Czyli ni mniej, ni więcej, tylko odwracaniu uwagi i stwarzaniu pozorów, że jest "Happy!" czymś więcej. Ferować wyroków bynajmniej nie zamierzam, zwłaszcza że całość ogląda się dość przyjemnie (dziwne słowo w tym przypadku), ale nie postawiłbym złamanego grosza na to, że za chwilę schemat mi się nie znudzi.
Tym bardziej że cały sezon będzie dłuższy, licząc aż dziesięć odcinków, co już teraz wygląda na zdecydowaną przesadę. Skoro w premierze nawet nie powiedziano, co dokładnie będzie wiodącym motywem całości, to wcale nie wróży dobrze na przyszłość. Prędzej zapowiada, że czeka nas sporo niepotrzebnego rozciągania i cudacznych wątków w stylu opętanego Blue (Ritchie Coster). Inna sprawa, że robiąc to poprzednio, "Happy!" odniósł sukces, więc czemu miałby tego nie powtórzyć? Swoich wiernych fanów już przecież ma, a tym pewnie wystarczy fakt, że wciąż jest równie ekstremalną rozrywką, jak do tej pory. I chyba nie musi być niczym więcej.