Zima nadeszła w "The Walking Dead" — recenzja finału 9. sezonu
Mateusz Piesowicz
1 kwietnia 2019, 23:02
"The Walking Dead" (Fot. AMC)
Ostatni odcinek 9. sezonu "The Walking Dead" zdominowały zrozumiały smutek i niespodziewany atak zimy, ale nie obyło się też bez kilku istotnych pytań o przyszłość. Spoilery.
Ostatni odcinek 9. sezonu "The Walking Dead" zdominowały zrozumiały smutek i niespodziewany atak zimy, ale nie obyło się też bez kilku istotnych pytań o przyszłość. Spoilery.
Po tym, jak przed tygodniem Szeptacze poważnie uszczuplili serialową obsadę, można się było spodziewać, że finał sezonu nieco ostudzi emocje. Twórcy potraktowali to jednak bardzo dosłownie, fundując nam pierwszy w historii "The Walking Dead" wyjątkowo mroźny odcinek, wyprzedzając tym samym o dwa tygodnie "Grę o tron" w ogłoszeniu, że nadeszła zima. Cóż, ironicznie można powiedzieć, że skoro oglądalność serialu AMC nadal spada, to przynajmniej na tym polu można powalczyć z HBO.
The Walking Dead sezon 9 – spokojny finał
Zostawmy jednak tę z góry skazaną na porażkę walkę i skupmy na finale, który stanął przed dość trudnym wyzwaniem. Przede wszystkim, wieńczył naprawdę niezły sezon – pierwszy od co najmniej dwóch lat, na który nie mam szczególnych powodów narzekać, więc szkoda by było wszystko zepsuć na ostatniej prostej. Z drugiej strony, musiał zmierzyć się również z konsekwencjami śmierci dziesięciu bohaterów, w tym kilku znanych nie tylko z twarzy czy imienia. A to całkiem poważna sprawa, nawet jak na standardy "The Walking Dead".
W obliczu tak szokujących wydarzeń, można było stawiać pytanie, co jeszcze zostało do powiedzenia w tym sezonie? Jak się okazało, w sumie niezbyt wiele, co jednak nie znaczy, że finałowa godzina to strata czasu. Wręcz przeciwnie, jest raczej jeszcze jednym potwierdzeniem tego, że twórcy wreszcie wiedzą, co robią, a ich pomysły na fabularny rozwój serialu nie kończą się na kreatywnym wysyłaniu kolejnych postaci na tamten świat. Można nawet powiedzieć, że "The Storm" był dla nich większym wyzwaniem, niż tragiczna kulminacja sprzed tygodnia – do tych już wszak przyzwyczaili, do radzenia sobie z ich następstwami niekoniecznie.
Tutaj natomiast mieliśmy ich całe mnóstwo, bo odcinek skupiał się na rozbitych emocjonalnie bohaterach, których musiano w wiarygodny przekonać, że jest jeszcze dla nich nadzieja. A na dodatek wszystko w obliczu innego niż zwykle zagrożenia, czyli wyjątkowo niesprzyjających warunków atmosferycznych w świetny sposób oddanych na ekranie (i jeszcze uatrakcyjnionych zamarzniętymi trupami). W porównaniu do morderczych Szeptaczy nie brzmi to może szczególnie atrakcyjnie, ale okazało się zaskakująco przyjemną odmianą. I pal licho logikę – powiedzmy, że poprzednie zimy w świecie zombie były łagodne.
The Walking Dead stawia na emocje
Zapominanie o niedoróbkach przychodzi tym łatwiej, że zmagania poszczególnych grup z aurą poprzetykano nieźle napisanymi wątkami najważniejszych bohaterów, skupiając się na tych najbardziej interesujących lub wcześniej trochę zaniedbanych. Po stronie opuszczającego upadłe Królestwo ponurego korowodu prym wiodły zatem Carol (Melissa McBride) i Lydia (Cassady McClincy), zaś w Aleksandrii na dłużej z więziennej celi wyszedł wreszcie Negan (Jeffrey Dean Morgan). I choć trudno je ze sobą zestawiać, problemy tej trójki zgrały się w dobrze funkcjonującą i angażującą całość.
Jasne, mógłbym się przyczepić, że choćby w relacji Carol z Lydią wszystko rozegrało się nieco zbyt szybko, ale zdecydowanie wolę taki wariant, niż rozwlekanie sprawy w nieskończoność (a to znamy z "The Walking Dead" aż za dobrze). Bohaterki połączone przez śmierć Henry'ego przeszły zatem w ekspresowym tempie trudną drogę, która młodszą z nich doprowadziła niemal do śmierci, a starszą przedstawiła w innym świetle, niż znaliśmy dotychczas. Carol, która nigdy nie należała do moich ulubionych postaci, tutaj miała swoje naprawdę wielkie chwile, pokazując ludzkie oblicze, normalną w tych okolicznościach słabość, a w końcu siłę większą od innych bohaterów.
Tak trzeba bowiem nazwać triumf współczucia nad wściekłością wobec Lydii. Bogu ducha winnej dziewczyny, która będąc w równie dużym stopniu ofiarą Szeptaczy, co cała reszta, została wystawiona na powszechną niechęć i wszechobecne zarzuty. Trudno było jej nie żałować, ale też nie sposób nie zrozumieć wątpliwości znów tracącej bliską osobę Carol, co czyniło wszystko jeszcze bardziej złożonym. Świetnie jednak, że pomimo tego udało się zachować prostotę, bo dwie dramatyczne sceny, niewiele słów i łzy w oczach Melissy McBride w zupełności wystarczyły, by w przekonujący sposób sprzedać tę skomplikowaną sytuację.
The Walking Dead – zima w świecie zombie
Podobnie można zresztą mówić o drugim wiodącym wątku odcinka, czyli Neganie stopniowo dowodzącym swojej przemiany. Fakt że do niej niechybnie zmierzamy, jest jasny już od dawna, więc o zaskoczeniu nie może być mowy – bardziej dziwi, że coś może z tego rzeczywiście być. Nie wiem, czy to w większym stopniu zasługa jakości scenariusza, czy po prostu chowania byłego przywódcy Zbawców przez większość sezonu w więzieniu, byśmy o nim prawie zapomnieli, ale powiedzmy, że wybieram bardziej optymistyczny wariant.
A to każe zapisać po stronie twórców dużego plusa, bo być może uratowali dla serialu bardzo ważną i wyrazistą postać, czyniąc z niej kogoś więcej niż dotychczas. Relacja Negana z Judith (Cailey Fleming) nie należy wprawdzie do najsubtelniejszych, ale wygląda autentycznie, a to już naprawdę dużo, pamiętając, jak karykaturalny był wcześniej jego wątek. Jeśli dodamy jeszcze odrobinę emocji w trakcie niebezpiecznej akcji ratunkowej w środku śnieżnej zamieci, okaże się, że z bohatera najpierw przewidywalnego, a potem nieobecnego wyrósł nam jeden z najbardziej intrygujących. Ba, może nawet będzie zabawniejszy niż zwykle, bo już kpina z czworokąta miłosnego z udziałem Rosity, Gabriela, Eugene'a i Siddiqa (kto to w ogóle wymyślił?!) była całkiem urocza.
Co dalej w The Walking Dead?
Zwiastunów przyszłości znalazło się zresztą w finałowym odcinku więcej, poczynając od potencjalnych konfliktów pomiędzy bohaterami (Ezekiel i Daryl?), poprzez trudne przyjaźnie (Negan i Michonne), a kończąc na tajemniczym głosie w radiu. Ten ostatni, dający okazję do tworzenia przeróżnych teorii, jest istotny również dlatego, że rodzi nadzieję na niepowtarzanie błędów z przeszłości i niezamykanie się w obrębie jednego wątku.
Bo choć dalszy konflikt z Szeptaczami jest rzecz jasna nieunikniony (Alpha najwyraźniej już szykuje się na coś przerażającego), ten sezon pokazał, że łączenie go z innymi rzeczami jak najbardziej ma rację bytu i może właśnie w tego typu różnorodności trzeba szukać sposobu "The Walking Dead" na przetrwanie. Bo kolejna długa wojna to ostatnie, czego serial o zombie teraz potrzebuje, nawet jeśli rzeczywiście nic nie jednoczy lepiej, niż wspólny wróg. Ten sezon pokazał dobitnie, że istnieją znacznie lepsze rozwiązania.