"Veep", czyli komedia czasów absurdu — recenzja 7. sezonu
Mateusz Piesowicz
2 kwietnia 2019, 20:32
"Veep" (Fot. HBO)
Czy polityczna satyra ma rację bytu, gdy rzeczywistość przerasta fikcję? Tak, jeśli nazywa się "Veep" i wraca ze świetnym finałowym sezonem. Drobne spoilery z premierowego odcinka.
Czy polityczna satyra ma rację bytu, gdy rzeczywistość przerasta fikcję? Tak, jeśli nazywa się "Veep" i wraca ze świetnym finałowym sezonem. Drobne spoilery z premierowego odcinka.
"Nowa. Selina. Teraz" – choć hasła wyborcze rzadko mają coś wspólnego z prawdą, temu Seliny Meyer nie da się odmówić autentyczności. Wszak jeszcze niedawno odstawiona na polityczną bocznicę była prezydent Stanów Zjednoczonych rzeczywiście musiała się zmienić, by móc po raz kolejny zawalczyć o należne sobie miejsce. W jej przypadku nie musi to jednak oznaczać zmiany na lepsze. Wręcz przeciwnie, bo choć znamy różne oblicza Seliny, nie widzieliśmy jej jeszcze tak złośliwej, cynicznej i bezwzględnej jak u progu 7. sezonu "Veepa".
Sezonu opóźnionego z powodu skutecznej walki Julii Louis-Dreyfus z rakiem i, jak już z pewnością wiecie, ostatniego, co może stanowić pewną wskazówkę co do powodów, dla których twórcom puściły wszelkie hamulce (nie żeby do tej pory naciskali na nie szczególnie mocno). Wydaje się jednak, że przyczyn takiego stanu rzeczy można równie dobrze doszukiwać się w amerykańskiej (i nie tylko) rzeczywistości, która już od jakiegoś czasu wygląda, jakby scenarzyści komedii HBO mocno maczali w niej palce. A skoro prawdziwy świat oszalał, to przecież serialowe realia nie mogą być gorsze, czyż nie? W końcu kto jak kto, ale Selina Meyer powinna pasować do takich okoliczności jak ulał.
Veep – ostatni sezon ostry jak nigdy
Potwierdza to już początek nowego sezonu (widziałem pierwsze trzy odcinki), kontynuującego wydarzenia dokładnie tam, gdzie poprzednio skończyliśmy. Selina i jej ekipa szykują się zatem do oficjalnego ogłoszenia jej kolejnego startu wyborach, zaczynając rzecz jasna od kampanijnych przedbiegów w Iowa, pełnych kandydatów jeszcze barwniejszych, niż była pani prezydent. Na nudę nie mamy zatem prawa narzekać, tym bardziej że tempo wydarzeń oraz ilość rzucanych na lewo i prawo obelg, złośliwości i okrutnych komentarzy są iście kosmiczne.
Ale nie może być inaczej, skoro celem głównej bohaterki jest zwycięstwo za wszelką cenę – triumf, który jak sama dobitnie powiedziała, zwyczajnie jej się należy. Trudno by w takim razie nie zrobiła wszystkiego, żeby po wymarzone stanowisko raz jeszcze sięgnąć, nieważne jakich metod miałoby to wymagać. Człowieczeństwo przecież i tak nigdy nie było jej mocną stroną, więc pozbycie się jego resztek nie powinno stanowić żadnego problemu. Zwłaszcza że Selina doskonale wie, iż tej walki czysto wygrać się nie da. A przynajmniej jest o wiele trudniej, a ona za długo już tkwi w tym biznesie, by wierzyć w idealistyczne rozwiązania.
Veep sezon 7 – Selina Meyer w swoim żywiole
Nie spodziewajcie się zatem tutaj nawet ich najmniejszych przejawów. W zamian dostaniecie wszechobecną głupotę, pogardę i kpinę, które znamy aż za dobrze z prawdziwego świata, i w których Selina Meyer czuje się jak ryba w wodzie. Może to jej charakter, ale może po prostu realna ocena niezasługującej na nic lepszego rzeczywistości? "Ten kraj staje się obrzydliwszy z każdą sekundą" – oświadcza w chwili szczerości bohaterka i w gruncie rzeczy trudno nie przyznać jej racji.
Podobnie jak wtedy, gdy ze wstrętem w głosie pyta, czy na pewno chce być prezydentem wszystkich Amerykanów – ludzi, których nie tyle ma za nic, bo to domena większości polityków, ale do których w dużym stopniu czuje autentyczną odrazę. "Veep" może być ostry jak brzytwa i do bólu przerysowany, ale patrząc na niego przez pryzmat dzisiejszego świata, trudno nie dostrzec w tej historii swego rodzaju autentyczności. Takiej, na jaką nie może i nie chce sobie pozwolić nikt inny, nawet w najgorszym doszukując się czegoś optymistycznego. Komedia HBO nie musi tego robić, a pozbawiona wątpliwości wobec wszystkich dookoła Selina Meyer jest nawet wiarygodniejsza w swoim wyborczym kłamstwie.
Przynajmniej dla nas, widzących kulisy jego powstawania i stojących za nim ludzi, którzy niemal we wszystkim dorównują swojej szefowej. A już na pewno w niekompetencji, zerowej samokrytyce i totalnej pogardzie dla każdego, kto nie jest akurat potrzebny lub nie słyszy, jak się go obraża. Jasne, niektórzy z nich ciągle posiadają ludzkie odruchy (w największym stopniu Amy), są nieuleczalnie uzależnieni od Seliny (pomiatanie Garym trwa w najlepsze) albo przynajmniej nie wydają się czerpać dzikiej satysfakcji ze swojego bezdusznego podejścia (zawsze mnie zastanawiało, czemu w ogóle Ben w tym tkwi). Ostatecznie jednak i oni pokazują najgorsze oblicza, depcząc nadzieje na coś lepszego, jeśli w ogóle je mieliście.
Veep sezon 7 – komedia dorównująca rzeczywistości
Przy wszystkich tych gorzkich spostrzeżeniach, trzeba jednak zauważyć, że "Veep" śmieszy może nawet bardziej niż dotychczas. Tak, często to śmiech przez łzy wywołany czarnym jak smoła i nieraz przekraczającym granice dobrego smaku humorem (powtarzający się gag ze strzelaninami to absolutna jazda po krawędzi), ale jeśli uwielbialiście go wcześniej, to przy 7. sezonie będziecie po prostu zachwyceni.
W pierwszych trzech odcinkach nie ma praktycznie ani jednej sceny, która nie wywoływałaby lekkiego uśmieszku albo głośnego rechotu, a patrząc na pomysły twórców, wydaje się, że ich kreatywność w złośliwym (lub podłym) śmieszkowaniu nie ma żadnych granic. Zaczynając od festiwalu cynicznych komentarzy; przez totalnie absurdalne sytuacje w stylu pomylenia Cedar Falls z Cedar Rapids (choć to zostało zainspirowane prawdziwą sytuacją z pierwszej kampanii Baracka Obamy); po będącą wielkim memem kandydaturę Jonah (Timothy Simons), który zaliczając jedną katastrofę wizerunkową za drugą, pnie się do góry w sondażach. Ale to akurat żadne zaskoczenie, prawda?
Veep sezon 7 ma pierwszorzędną obsadę
A przecież są jeszcze m.in. nawet bardziej oślizgły niż zawsze Dan (Reid Scott), robiący dziennikarską karierę w BuzzFeedzie Mike (Matt Walsh), niepoprawnie optymistyczny i pracujący na dwóch kampanijnych frontach Richard (Sam Richardson) czy mające osobiste problemy Catherine (Sarah Sutherland) i Marjorie (Clea DuVall). Dodając do tego jak zawsze królującą na ekranie Julię Louis-Dreyfus (w sumie mogliby jej już dać Emmy, nie ma na co czekać), Annę Chlumsky, Tony'ego Hale'a, Kevina Dunna, Hugh Laurie'ego, Pattona Oswalta czy Gary'ego Cole'a, w obsadzie robi się naprawdę ciasno, a jednak nawet przez moment nie czuć, by ktoś nie został dobrze wykorzystany. Ba, pojawiają się też nowe, dobrze znane twarze, czyniąc seans jeszcze przyjemniejszym.
Bo jakkolwiek okrutnie prawdziwy nie wydawałby się "Veep", ciągle ogląda się go fantastycznie, dosłownie płacząc ze śmiechu przy niektórych pomysłach twórców (tylko poczekajcie na to, co zrobili z #MeToo!). Jednak to, jak bardzo musieli podostrzyć satyrę, by wyprzedzić rzeczywistość, która i tak czasami niebezpiecznie przypomina serial, pokazuje kierunek, w jakim poszedł świat – zaśmiewając się do łez, warto mieć to na uwadze.