"Chambers" to pseudoambitna historyjka, którą widzieliście już tysiąc razy — recenzja serialu Netfliksa
Marta Wawrzyn
25 kwietnia 2019, 21:41
"Chambers" (Fot. Netflix)
Fast food Netflix prezentuje pięćdziesiąty w tym roku serial, którego nie potrzebujemy. "Chambers" to ogromne rozczarowanie — zlepek schematów marnujący talent m.in. Umy Thurman.
Fast food Netflix prezentuje pięćdziesiąty w tym roku serial, którego nie potrzebujemy. "Chambers" to ogromne rozczarowanie — zlepek schematów marnujący talent m.in. Umy Thurman.
Ależ to był fajny zwiastun, prawda? Dziwna historia z elementami horroru i mistycyzmu, rozgrywająca się w niecodziennej scenerii i na dodatek jeszcze mająca w obsadzie Umę Thurman. Mieliśmy prawo oczekiwać co najmniej drugiego "Nawiedzonego domu na wzgórzu", a dostaliśmy rozczarowanie na skalę "Gypsy".
Chambers to młodzieżowy kryminał z nutką grozy
Zacznijmy od najważniejszego, czyli określenia gatunku, ponieważ nazywanie "Chambers" horrorem to spore nadużycie ewentualnie myślenie życzeniowe. Serial stworzony przez Leah Rachel to raczej dość topornie poprowadzony, sklejony z dobrze znanych, wielokrotnie przeżutych i wyplutych motywów młodzieżowy kryminał z wątkami nadprzyrodzonymi i nutką grozy.
Różnicę ma sprawiać otoczenie: "mistyczna" mała miejscowość w Arizonie, gdzie społeczne zderzenie światów to codzienność. Główna bohaterka, nastoletnia Sasha (Sivan Alyra Rose), ma w sobie krew Nawajów i rodzinę, której nieobce są indiańskie rytuały. Społeczność rdzennych Amerykanów, choć przedstawiona — jak wszystko tutaj — raczej schematycznie, jest jedną z największych zalet "Chambers".
Po drugiej stronie barykady mamy zaś grupkę snobistycznych białych mieszkańców Crystal Valley, posyłających dzieci do prywatnej szkoły i zaangażowanych w działalność okolicznej fundacji, która tak naprawdę jest czymś w stylu newage'owej sekty.
Dwa światy spotykają się ze sobą na samym początku pilota, kiedy Sasha niespodziewanie dostaje zawału i potrzebuje przeszczepu serca. W tym samym czasie umiera Becky (Lilliya Reid), córka Nancy (Uma Thurman) i Bena (Tony Goldwyn) Lefevre'ów. Serial nie traci czasu — Sasha błyskawicznie dostaje organ bogatej koleżanki i możemy przejść do wypadków dziwnych i dziwniejszych.
Z grubsza rzecz biorąc, dziewczyna zaczyna mieć wizje, senne koszmary i wydaje jej się, że zamienia się w Becky. Zaś w Becky siedzi jakieś tajemnicze zło, które zdaje się przejmować kontrolę nad Sashą. Ciąg dalszy to próby rozwikłania, o co w tym wszystkim chodzi oraz dość nieudolne zbliżanie dwóch światów. Główna bohaterka zamienia się w detektywkę, bo i cóż jej pozostało. Sprawę ułatwiają rodzice Becky, którzy wciągają Sashę w swoje życie i fundują jej stypendium w szkole swojej córki.
Chambers, czyli netfliksowe kopiuj-wklej
10-odcinkowy serial (widziałam już całość) ma znacznie mniej pokręconą fabułę, niż można by sądzić po zwiastunach. Najważniejsze zagadki do najbardziej interesujących nie należą, ale prowadzone są logicznie i zostają rozwiązane, co stanowi jakiś plus, jeśli już musimy szukać ich na siłę. Nie jest to najgorsza rzecz, jaką w życiu widziałam. Ale jeśli szukacie czegoś więcej niż średniej jakości kryminał z niepotrzebnymi dłużyznami i elementami grozy, które powodują w najlepszym razie wzruszenie ramion, a w najgorszym śmiech, tutaj tego nie znajdziecie.
Jak wiele seriali Netfliksa, "Chambers" zostało stworzone metodą kopiuj-wklej. Nie ma tu ani jednego oryginalnego elementu, a pretensjonalne "mistyczne" wstawki sprawiają, że przypomina mi się w głowie lista nie tyle nieudanych horrorów, ile pseudoambitnych dramatów, które bezczelnie imitowały prestiżową telewizję. Z wspomnianym "Gypsy" na czele, choć tematycznie to seriale bardzo różne.
"Chambers" najlepiej wypada na samym początku, kiedy jeszcze nie zdążycie przyzwyczaić się do scenerii. Ta jest, trzeba przyznać, wspaniała (nawet jeśli nakręcona z fantazją studenta I roku szkoły filmowej i znana z "Breaking Bad", bo Arizonę udają okolice Albuquerque), a bliskość indiańskich rytuałów, szamanów, złych duchów, kojotów itp., itd. stwarza nieograniczone możliwości. Serial wrzuca to do jednego worka, dodając jeszcze szaleństwa związane z sektą bogaczy. Wszystko po łebkach, niekoniecznie z sensem, bez zagłębiania się w szczegóły, byle do przodu. Jeśli już straszy, to w najtańszy możliwy sposób.
Jest tu tysiąc zmiksowanych motywów, które skądś znacie, począwszy od widzeń i dziwnych obrzędów, przez momenty niemalże twinpeaksowe (z samą Becky na czele), a skończywszy na demonicznych opętaniach. Wiele scen i dialogów sprawia wrażenie przeklejonych z filmów i seriali, które już widzieliśmy.
Choć 10 odcinków to dosyć czasu, żeby rozwinąć postacie, w zasadzie żadna z nich — nawet Sasha — nie staje na własnych nogach. To papierowe figury, służące do popychania do przodu historii tajemnicy nowego serca Sashy, która w założeniu ma być główną atrakcją. Od ich drętwych rozmów bolą zęby, a szukanie w kimkolwiek więcej niż jednego wymiaru to misja z góry skazana na niepowodzenie.
Najbardziej marnują się Thurman i Goldwyn — ona skazana na wieczne rozpaczanie, on zamieniony w sekciarza, którego motywacje wydają się w najlepszym razie niejasne. Nieracjonalne zachowania to norma w przypadku wszystkich postaci. Jak w typowym młodzieżowym dramacie z elementami nadprzyrodzonymi, bohaterowie pchają się w sam środek kłopotów w sytuacjach, kiedy zdrowo myślący człowiek uciekałby jak najdalej. Nastolatków jeszcze da się zrozumieć, dorosłych ludzi miotających się pośród fabularnych bzdurek usprawiedliwić już się nie da.
Chambers powinno być dwugodzinnym filmem
W główny wątek i połączoną z nim sprawę kryminalną trudno się zaangażować, bo nie jest to najbardziej odkrywcza ani najbardziej interesująca rzecz na świecie. Bohaterowie, którym daleko do prawdziwych ludzi, nie obchodzą widza ani trochę w żadnym momencie tej historii. Serial nie daje rady zbudować podstaw — powiedzieć nam w więcej niż kilku słowach, kim są ci wszyscy ludzie i dlaczego robią to, co robią. W zamian stawia na nawarstwianie tajemnic i symboli, za którymi wiele nie stoi.
Serial mógłby się obronić, gdyby bardziej położył nacisk na kwestie społeczne, które są jego jedynym w miarę oryginalnym elementem. Jasne, i na tym polu brakuje subtelności, ale "Chambers", gdyby chciało, mogłoby mieć coś do powiedzenia o społecznościach rdzennych Amerykanów, funkcjonujących gdzieś na uboczach "białych" miasteczek. Problem w tym, że i tutaj zatrzymuje się w pół drogi, stawiając raczej na sprawdzone frazesy niż komunikaty, które rzeczywiście mają w sobie moc.
Wszystko to razem składa się na typowy serial Netfliksa: uśredniony, uproszczony, sklejony z elementów, które już znamy, i przede wszystkim o wiele za długi. To nie jest historia na 10 odcinków ani tym bardziej więcej (tak, zakończenie sugeruje, że może być kontynuacja), to historia na najwyżej dwugodzinny film, na który moglibyśmy zerknąć, kiedy mamy ochotę na coś klimatycznego, ale niekoniecznie zmuszającego do myślenia. Serial to strata czasu, nawet jeśli da się go oglądać.