Serialowe hity i kity — nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
28 kwietnia 2019, 21:02
"Gra o tron" (Fot. HBO)
Drugi tydzień z finałowym sezonem "Gry o tron" — i znów hit! Poza tym doceniamy m.in. "Gentleman Jack", "Barry'ego", "Obsesję Eve" czy "Brooklyn 9-9". Kit dla Netfliksa za kolejny niepotrzebny serial.
Drugi tydzień z finałowym sezonem "Gry o tron" — i znów hit! Poza tym doceniamy m.in. "Gentleman Jack", "Barry'ego", "Obsesję Eve" czy "Brooklyn 9-9". Kit dla Netfliksa za kolejny niepotrzebny serial.
Hit tygodnia: Gentleman Jack przerasta epokę
Można by uznać, że nowy serial HBO i BBC wygrywa już samym tematem, a właściwie samą bohaterką, bo Anne Lister, angielska posiadaczka ziemska, która za nic miała konwenanse, romansowała z licznymi kobietami, opisując to szyfrem w pamiętnikach, twardo walczyła o swoje i nie podporządkowywała się naciskom społecznym, to idealna postać do sportretowania w nowocześnie rozumianym dramacie kostiumowych.
A jednak nawet mając świetną, porywającą i w wyjątkowy sposób jak na tamte czasy feministyczną bohaterkę, trzeba jeszcze wiedzieć, co z tym zrobić. Na szczęście całością kieruje Sally Wainwright ("Happy Valley", "Last Tango in Halifax"), której podejście zawsze gwarantuje, że nawet znajomy gatunek lub pozornie sentymentalna historia o walce z uprzedzeniami nabierze oryginalnego charakteru. W "Gentleman Jack" widać to już w pilocie, bo nawet dramatyczne wydarzenia i relacje międzyludzkie mają w sobie sporo humoru i ciepła, a wiele rozgrywa się w błyskotliwych dialogach.
Na ekranie w głównej roli błyszczy Suranne Jones ("Doktor Foster"), celowo dominująca nad otoczeniem. Pozostałe postacie służą właściwie jako tło, zwłaszcza potencjalna partnerka Lister, Ann Walker (Sophie Rundle), łapana w sieci bardziej doświadczonej kobiety. Mimo czasem grubej kreski nie mamy tu do czynienia z karykaturą, a z przemyślaną wizją artystyczną, jak pokazać niepokorną kobietę żyjącą w czasach, które narzucały kobietom pokorę.
Chwilami trochę brakuje wyrazistego drugiego planu, a przeskoki między wątkami nie zawsze wychodzą płynnie, podobnie zresztą jak póki co raczej doklejone do reszty i niekonsekwentne przełamywanie czwartej ściany. Ale trzeba przyznać, że pilot maksymalnie wciąga, godzina mija błyskawicznie i aż chce się jak najszybciej zobaczyć kolejne walki Anne o należną pozycję i o szansę na szczęście u boku odpowiedniej kobiety. [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: Gra o tron uderza w emocjonalne nuty
Ostatnie pożegnanie w obliczu bliskiego końca. Chwila wytchnienia przed nadchodzącą burzą. A może po prostu ze wszech miar cyniczny chwyt, mający przypomnieć nam, jak mocno związaliśmy się z tymi bohaterami, tylko po to, by ich śmierć uczynić jeszcze bardziej bolesną. Jakkolwiek nazwać to, co w "A Knight of the Seven Kingdoms" zrobili twórcy "Gry o tron", nie da się ukryć, że wyszło im doskonale.
A zadanie wbrew pozorom nie należało do najłatwiejszych. W końcu odwrócenie naszych myśli od największej ekranowej bitwy w historii na kilka chwil przed jej rozpoczęciem to nie byle co. Nawet gdy ma się do dyspozycji szereg doskonale napisanych postaci, których sama obecność w przededniu końca ich świata robi połowę roboty. Drugą połowę trzeba wszak już było dopisać osobiście, mając w pamięci, że dla wielu tych bohaterów może to być pożegnanie. Jak więc sprawić, by wypadło godnie?
Choćby wysyłając część z nich na melancholijną popijawę przy kominku, która zamieniła się w jeden z najpiękniejszych momentów w całym serialu, gdy Brienne dostała wreszcie to, co się jej od dawna należało. Albo pozwalając Aryi na przeżycie czegoś wyjątkowego, choć tu akurat zabrakło nieco subtelności. Ale kto by się tym przejmował, gdy w myślach rozbrzmiewa nam wciąż "Jenny of Oldstones", a wzruszenie nadal odbiera głos?
Było więc pięknie i emocjonalnie, ale przecież "Gra o tron" musi pozostać "Grą o tron". Oprócz wzruszających momentów dostaliśmy zatem również kolejną odsłonę cyklu pod tytułem "Daenerys nie jest dobra w robieniu polityki" oraz szybki proces Jaimego Lannistera z jedynym możliwym wyrokiem i pewnym sarkastycznym komentarzem. Wszystko to złożyło się na odcinek, któremu wyrządzilibyśmy wielką niesprawiedliwość, nazywając po prostu wstępem do wielkiej bitwy. W tym przypadku bardzo możliwe, że to raczej bitwa będzie jego bardzo smutnym zwieńczeniem. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Równowaga pracy i życia w Better Things
W 3. serii "Better Things" częściej możemy poznawać Sam nie jako matkę, ale jako kobietę w innych rolach. Bohaterka zaczyna szukać równowagi między zajmowaniem się trudnymi córkami i co najmniej równie trudną Phil a własnym życiem. Przy okazji coraz mocniej odkrywa, że wielu spraw nie uporządkowała sama ze sobą, a przed emocjami najchętniej ucieka.
Odcinek "The Unknown", kolejny napisany przez Sarah Gubbins, współtwórczynię "I Love Dick", pokazuje, jak Sam radzi sobie z dala od domu, skonfrontowana z tytułowym "nieznanym" na gruncie zawodowym i prywatnym. Słodko-gorzkie dwadzieścia minut świetnie uwyraźnia kontrast między odwagą w podejmowaniu nowych wyzwań aktorskich a zachowawczością w kwestii związków.
Trzeba podkreślić, że znów fenomenalnie wypada w "Better Things" aktorstwo "na żywo". Do dziś wspominamy lekcję Sam z adeptami zawodu w cudownym "Eulogy", a tym razem dostajemy prawdziwy pokaz działania profesjonalistów (samych siebie grają między innymi Mark Feuerstein z "Royal Pains" i Gabrielle Ruiz z "Crazy Ex-Girlfriend"). Wchodzi się w ten świat z zachwytem i kibicuje Sam, by wkrótce mogła do CV wpisać występy na Broadwayu.
Sytuacja z potencjalnymi związkami jest mniej komfortowa. W pracy Sam z dużą naturalnością wchodzi we wszelkie role i interakcje z innymi aktorami. Prywatnie, kiedy nie chodzi o silne i trudne do zdefiniowania uczucia, potrafi wygarnąć prawdę koledze związanemu z dużo młodszą partnerką. Jednak wobec Mer (Marsha Thomason) Sam reaguje strachem i niepewnością. I kiedy przychodzi do konieczności zdecydowania, czy zaryzykować romans z kobietą, to Mer jasno stawia sprawę i się wycofuje, nie chcąc kolejny raz wchodzić w układ z kimś, kto jeszcze nie poukładał sobie własnych pragnień.
W efekcie Sam wybiera prostszą drogę. Zamiast nieznanego stawia na dawnego adoratora i terapeutę granego przez Matthew Brodericka. I nie wygląda na szczęśliwą po podjęciu decyzji. Świetnie nakręcona barowa sekwencja pokazuje, że wszyscy bawią się świetnie, a Sam jest wyalienowana z tłumu. Wprawdzie wzruszona śpiewem kolegów i koleżanek ze sceny, ale chyba też rozczarowana własnym tchórzostwem wobec szansy na coś wyjątkowego. [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: Barry na chwilę wraca na właściwą ścieżkę
Barry już to miał! Przez kilka krótkich chwil był w stanie żyć w zgodzie z samym sobą i swoimi strasznymi czynami, nieważne czy to zbrodnia wojenna, czy zabójstwo detektyw Moss. I nieważne, co o nim po tym wszystkim sądziliśmy, oglądanie go cieszącego się jak dziecko, gdy po rozmowie z Gene'em odkrył, że jednak nie musi być "brutalnym gnojem", musiało cieszyć. I oczywiście musiało się to również szybko skończyć.
Bo zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że twórcy "Barry'ego" nie pozwalają dobrym chwilom trwać zbyt długo, za każdym razem wykręcając im jakiś przewrotny numer. Nie inaczej było w odcinku "What?!", w którym moment triumfu błyskawicznie zamienił w klęskę, a jeszcze szybciej w kolejną odsłonę absurdalnej czarnej komedii, którą tak dobrze znamy i lubimy. A jednak wciąż dajemy się jej zaskakiwać, bo przecież twistu z detektywem Loachem (John Pirruccello) i jego zleceniem przewidzieć się w żaden sposób nie dało.
Zwłaszcza po takim odcinku, który wcześniej zafundował nam istny emocjonalny rollercoaster, mierząc się jak nie z Barrym i konsekwencjami prześladującego go do dziś straszliwego w skutkach błędu, to z Sally i jej powracającym, już całkiem dosłownie, koszmarem. Zresztą obydwa te mroczne wspomnienia spotkały się jednego wieczoru w hotelu w Los Angeles i aż strach pomyśleć, co by było, gdyby Sally jednak nie stanęła na linii strzału tytułowego bohatera. Z tej drogi powrotu dla niego by już chyba nie było – pytanie tylko, czy z aktualnie obranej jeszcze jest? [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Brooklyn 9-9 i Mamma Maglione!
"Brooklyn 9-9" co jakiś czas lubi odejść od swojego zwykłego schematu i prawie zawsze to oznacza bardzo dobry odcinek. Tak właśnie było z "Tickling Clocks", w którym bohaterowie dostali niecałe 20 minut na rozwiązanie sprawy, a my oglądaliśmy ich śledztwo w czasie rzeczywistym. Prawie jak w serialu "24 godziny", tyle że zamiast dzielnego Jacka Bauera mieliśmy naszą uroczą ekipę. Co mogło pójść nie tak?
Nie będzie zaskoczeniem, jeśli powiem, że najbardziej trzymał w napięciu wątek Hitchcocka, Scully'ego, pewnej wyjątkowej lazanii i poszukiwań pieczywa czosnkowego, które było potrzebne do pełnego doznania kulinarnego. "24 godziny" może i potrafiły trzymać nas na krawędzi fotela, ale takich historii rozgrywających się w czasie rzeczywistym jednak nie miały.
Sporo śmiechu dostarczyła Amy i jej FOMOW, studentki z rywalizujących siostrzeństw oraz "załamanie nerwowe" kapitana Holta. Dobrze rozegrany wątek dramatyczny miała za to Rosa, walcząca o swoją miłość. A sprawa kryminalna rozwiązała się przy okazji, choć nie bez udziału geniuszu Jake'a i spółki. Warto dodać, że Sean Astin, grający hakera, który zadomowił się na 99. posterunku, to aktor znany nie tylko ze "Stranger Things", ale także m.in. z "24 godzin".
Krótko mówiąc, kolejny nietypowy odcinek B99 i kolejne zwycięstwo. Sitcom, który rok temu nam skasowano, a następnie przywrócono do życia, w 6. sezonie zaskakuje świeżością i jest w lepszej formie niż kiedykolwiek wcześniej. Mamma Maglione! [Marta Wawrzyn]
Hit tygodnia: Veep i triumf Seliny (z dużą pomocą Chin)
Marjorie świetnie sprawdzająca się jako nowy Gary i stary Gary nieodnajdujący się równie dobrze w swojej nowej roli. Amy odkrywająca oczywisty potencjał Jonah w pełnym kłamliwych idiotów świecie. Richard zostający bohaterskim burmistrzem. Tom James będący Tomem Jamesem. W odcinku skupiającym się na prawyborach w Karolinie Południowej twórcy "Veepa" upchnęli tyle cudowności, że właściwie każdej można by poświęcić kilka osobnych słów. My stawiamy jednak na największą z nich, bo w końcu to ona sprawiła, że Selina w spektakularny sposób wygrała walkę, która była nie do wygrania.
Wszak próba zdobycia głosów niewykształconych białych wyborców przez uczynienie z policji ofiar w wypełnionym po brzegi kościele baptystów od początku wydawała się kiepskim pomysłem i całe szczęście, że ostatecznie nasza bohaterka z niego zrezygnowała. Mniejsza z tym, czy bardziej ze strachu, czy może jednak choć odrobinę z przyzwoitości – ważne, że jak to często bywa, sytuacja w irracjonalny sposób obróciła się na jej korzyść. Chyba.
Bo posiadanie mocnych pleców w postaci Chin bynajmniej nie wygląda na dobrą wiadomość. Raczej taką, która prędzej czy później odbije się Selinie czkawką, w końcu Stany to ciągle demokratyczny kraj. Tak jakby. Znamy to wszystko aż za dobrze z rzeczywistości, a jednak trudno nie zachwycać się pomysłowością twórców, którzy nie dość, że uczynili z niczego nieświadomego Mike'a (McLinTALKA!) międzynarodowego posłańca, to jeszcze sprawili, że ten niewłaściwy Keith Quinn (Andrew Daly) stał się przydatny.
Wszystko natomiast zgrało się w tak szalony miks, że ukoronowanie go Seliną spędzającą noc z Danem i wyrzucającą go chwilę po tym, wydawało się całkiem naturalne. Bo właściwie czemu nie? Skoro nauczyciele matematyki mogą być terrorystami, to nie zdziwi nas już absolutnie nic. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Przetasowania w 3. odcinku Obsesji Eve
Po dwóch klimatycznych, ale głównie porządkujących sprawy po mocnym finale 1. serii odcinkach tym razem "Obsesja Eve" mocniej ruszyła z fabułą i zafundowała nam trochę przetasowań. Nie zabrakło mocnych dialogów i kolejnego "prawie spotkania" między głównymi bohaterkami, podczas gdy inne relacje uległy nadwątleniu.
Villanelle namieszała w małżeństwie Eve, zachęcając zakochaną w Niko koleżankę, żeby nie rezygnowała z uwodzenia żonatego nauczyciela. Trudno jednak obarczać całą winą naszą ulubioną psychopatkę, bo sama Eve robi wszystko, by mąż zauważył, że nie jest wysoko na jej liście priorytetów. Obsesja pogoni za morderczynią wkracza na coraz wyższy pułap, oczywiście podsycana niejasnymi uczuciami Eve do Villanelle, co ciekawie pokazano przy pomocy pewnej intensywnej szminki.
Zaufanie zmalało też w innych relacjach. Carolyn stanowczo przywołała Eve do porządku po samozwańczej umowie z Konstatntinem, a biedy Kenny jak zwykle wyszedł na wszystkim najgorzej, ale tym razem nie bał się powiedzieć Eve, że jest taka sama jak reszta. Właściwie jedyne ciepłe uczucia można było dostrzec między połączonym na nowo duetem Villanelle i Konstatntina, ale trudno tam mówić o jakimkolwiek zaufaniu.
Morderczy duet wyruszył w nową drogę, stawiając na pracę na własną rękę, poza tajemniczą organizacją. Eve, oszukana przez Konstantina, zrugana przez szefową i oddalona od męża, szykuje się do wyruszenia w pościg, ale przecież musi znaleźć też czas na wytropienie nieuchwytnej Zjawy, czyli kolejnej zabójczyni. Przy takim układzie sił, jak to w "Obsesji Eve", wydarzyć może się wszystko, a na brak emocji nie powinniśmy narzekać. [Kamila Czaja]
Kit tygodnia: Chambers — kolejny niepotrzebny serial Netfliksa
Spece od seriali, których nie potrzebujemy, wypuścili kolejne dzieło w swoim stylu. "Chambers" to wtórny zlepek znanych motywów, który nie wie, czym chce być, więc jest wszystkim po trochu: dramatem młodzieżowym, tanim horrorem, kryminałem, serialem zaangażowanym społecznie etc. Bardziej jednak od tych produkcji, które imituje, przypomina inne pseudoambitne seriale Netfliksa, jak np. "Gypsy". Oba łączy to, że mają w obsadzie znane aktorki ("Gypsy" — Naomi Watts, "Chambers" — Umę Thurman) i nieudolnie udają coś więcej, niż kolejne netfliksowe kopiuj-wklej.
Choć zagadki, "mistyczne" motywy i dziwne pomysły z odcinka na odcinek tylko się piętrzą, szybko się okazuje, że nic za nimi nie stoi. "Chambers" nie jest w stanie zbudować podstaw, czyli najpierw stworzyć postaci, których losy byłyby nam bliskie, a następnie dać im czegoś angażującego do roboty. W efekcie historię dziewczyny, której po przeszczepie serca zaczyna zdawać się, że zamienia się w poprzednią właścicielkę tegoż organu, ogląda się bez większych emocji.
Za to często zerka się na zegarek, bo mamy tu do czynienia z opowieścią, która z ledwością wypełniłaby dwugodzinny film, rozciągniętą na 10 odcinków. Netflix nie ma dla nas litości. [Marta Wawrzyn]