"The Act", czyli ponure oblicze wolności – recenzja finału 1. sezonu
Mateusz Piesowicz
3 maja 2019, 22:02
"The Act" (Fot. Hulu)
Czy kogoś dziwi, że oglądanie finału "The Act" nie należało do najprzyjemniejszych rozrywek? Szczęśliwe zakończenie to przecież ostatnia rzecz, jakiej należało się tu spodziewać. Spoilery.
Czy kogoś dziwi, że oglądanie finału "The Act" nie należało do najprzyjemniejszych rozrywek? Szczęśliwe zakończenie to przecież ostatnia rzecz, jakiej należało się tu spodziewać. Spoilery.
Już przy okazji recenzowania premierowych odcinków 1. sezonu "The Act", wyrażałem obawy, czy niespełna osiem godzin to aby nie za dużo do opowiedzenia tej historii. Kolejne tygodnie spędzone przy serialu Hulu potwierdzały te przypuszczenia, gdy produkcja startująca z naprawdę wysokiego pułapu stopniowo zaczynała mnie męczyć, a jej zalety blakły pod fabułą przeobrażającą się w swego rodzaju operę mydlaną w krzywym zwierciadle. Finał wiele w tej kwestii nie zmienił, bo choć trudno go nazwać nieudanym, wzbudza mieszane uczucia.
The Act – finał historii rodem z koszmaru
Na plus trzeba na pewno policzyć twórcom to, że w ostatniej odsłonie serii zdołali nieco uciec od dotychczasowego efekciarstwa, skupiając się bardziej na przeżyciach głównej bohaterki, niż sensacyjnym wymiarze historii. A z tym bywało przecież do tej pory bardzo różnie, przez co duże wrażenie, jakie zrobiło na mnie na początku "The Act", rozmyło się gdzieś pomiędzy tanim szokowaniem a czystą tandetą. Finałowe "Free" (ironia tytułu aż bije po oczach) zdołało naprawić te szkody tylko do pewnego stopnia, zabierając nas w kolejną podróż śladami Gypsy Rose (Joey King).
Tym razem o tyle inną od poprzednich, że przyjmowaną już z perspektywy bohaterki osadzonej w areszcie i krok po kroku dopuszczającej do siebie myśli o własnym czynie i jego konsekwencjach. Oczywiście nie obyło się przy tym bez ckliwych wstawek, jak otwierająca odcinek retrospekcja z małą Gypsy i Dee Dee (Patrcia Arquette), ale i tak dobrze, że powstrzymano się przed serwowaniem nam ich w połączeniu z krwawą łaźnią. A obawiałem się, że do tego może wszystko prowadzić, gdy tylko zabrano nas ponownie do pewnego różowego domu w wiadomą noc.
Przeżywanie na nowo morderstwa matki nie może rzecz jasna w stanie naszej bohaterki w żaden sposób dziwić, ale już tak mocne skupianie się na nim w wykonaniu twórców nieco tak. Tym bardziej, że wydawałoby się, iż interesującego materiału brakować im nie powinno – z pobytem Gypsy w więzieniu i głośnym procesem na czele. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że te zostały tu zepchnięte na drugi plan właśnie kosztem wspomnienia brutalnego zabójstwa, z którego uczyniono długi punkt kulminacyjny odcinka, pokazując nam to, czego wcześniej nie widzieliśmy.
The Act na koniec wróciło do nocy morderstwa
I tu od razu nasuwa się pytanie: czy na pewno musieliśmy to oglądać? Jasne, poszczególne sceny w domu Blanchardów robiły odpowiednie wrażenie, zwłaszcza gdy patrzyliśmy, jak Gypsy kuli się w łazience, próbując uciec od straszliwych krzyków swojej matki. Krążąca wokół niej przy kakofonii dźwięków kamera, widok znajomego obrazu latarni morskiej, a w końcu wieńcząca dzieło cisza złożyły się na zdecydowanie pamiętny moment, ale czy to nie byłoby wystarczające? Jestem wręcz przekonany, że tak, a późniejsze podążanie za Gypsy i Nickiem (Calum Worthy, którego warto docenić, bo wcale nie odstawał od swoich znakomitych ekranowych partnerek) na ich drodze ku wolności było przykrą powtórką z "rozrywki".
W sumie nie powinno to jednak szczególnie dziwić, bo co jak co, ale zachowywanie umiaru nie jest najmocniejszym punktem twórców "The Act". Dowody na to mieliśmy przez cały sezon, a finał nie był wyjątkiem, zmieniając tylko podejście. Bo o ile wcześniej przesadzano z bombardowaniem nas niepokojącymi obrazami, tak teraz dla odmiany zanurzyliśmy się po uszy w dręczących Gyspy myślach. W pełni zrozumiałych, lecz i niewzbudzających jakiś szczególnych uczuć – nie po tym wszystkim, co obejrzeliśmy dotąd.
Serial popadł więc ostatecznie w konflikt, nie wiedząc, czy bardziej zależy mu na jak najlepszym przedstawieniu faktów (albo raczej pewnej ich wersji), czy może jednak przywiązaniu nas do swoich bohaterów. Ta druga wersja długo wydawała się wręcz niedorzeczna, wspominając dystans, z jakim do nich przez większość czasu podchodzono, prezentując ich rzeczywistość jak przerysowaną wersję podlanego na przemian lukrem i czarnym humorem surrealistycznego podmiejskiego horroru. A jednak na sam koniec postanowiono wrócić na ziemię, przypominając sobie, że przecież zaczynaliśmy od oczywistego na wstępie współczucia dla Gypsy. Jeszcze raz uderzono zatem w emocjonalne nuty, traktując przy tym po macoszemu całą resztę.
I choć można to tłumaczyć chęcią wzbudzenia ambiwalentnych uczuć wobec bohaterki, nie da się ukryć, że takie zmiany nastrojów i tonacji nie sprzyjają budowaniu z nią jakichkolwiek więzi. Obserwowanie jej i pozostałych postaci z ciekawością czy niezdrową fascynacją to jedno, uczynienie z nich ludzi z krwi i kości to zupełnie inna sprawa, a twórcy "The Act" jakby nie zdawali sobie z tego sprawy, bez niczego próbując nam sprzedać poruszającą historyjkę.
Co się stało z Gypsy Rose Blanchard?
Inna sprawa, że wcale nie musiało im się to perfekcyjnie udać, byśmy i tak z zainteresowaniem obejrzeli, jak ta niewiarygodna historia dobiega końca. Pomijając zatem całą resztę, obserwowanie, jak w proch rozsypywały się kolejne ułudy życia, w których tkwiła Gypsy, rzeczywiście mogło robić wrażenie. Począwszy od brutalnego sprowadzenia na ziemię przez prawniczkę próbującą ocalić dziewczynę od kary śmierci; poprzez więzienną lekarkę obalającą mity na temat jej zdrowia; aż po pojawiającego się nagle ojca – zupełnie innego, niż przedstawiała go Dee Dee.
To zresztą znaczące, że jedyną osobą, która naprawdę stanęła przy Gypsy, został właśnie ten, którego w ogóle nie chciała znać. Opuszczona przez niemogące uwierzyć w jej słowa Lacey (AnnaSophia Robb) i Mel (Chloë Sevigny), a także zmuszona do porzucenia Nicka dla własnego dobra, by jednak nie skończyć u jego boku jak Bonnie Parker, nasza bohaterka była krok po kroku izolowana od wszystkich dookoła, musząc samej sobie odpowiedzieć na pytanie, kim właściwie jest. Czy gdzieś pomiędzy karykaturalną księżniczką stworzoną przez Dee Dee, a żądną przygód, wyzwoloną kobietą, jaką sama sobie wymarzyła, kryje się prawdziwa Gypsy?
Tej wątpliwości twórcy już nie wyjaśniają, zostawiając nas z obrazem matki i córki wtulonych w siebie w więziennej celi. Obrazem ładnym i zaskakująco subtelnym jak na tutejsze standardy, choć przy tym oczywiście przewrotnym i podkreślającym złożoność relacji łączących obie kobiety. Mam wrażenie, że sam serial nie zdołał jej do końca zgłębić, zbyt często uciekając w kuszące banały i na koniec próbując wszystko naprawić w ciągu godziny, co nie zmienia faktu, że swoim podejściem zdołał nas wyrwać ze strefy komfortu. I choćby za to warto go docenić, nawet pamiętając, że wiele rzeczy nie poszło tu idealnie.