Nasze podsumowanie tygodnia — pięć hitów, zero kitów i jeden wielki nieobecny
Redakcja
5 maja 2019, 22:02
"Obsesja Eve" (Fot. BBC America)
W "Grze o tron" w tym tygodniu naszym zdaniem minusy i plusy się wyzerowały, stąd jej brak w zestawieniu. Doceniamy za to m.in. "Obsesję Eve", "Gentleman Jack" i odjechany odcinek "Barry'ego".
W "Grze o tron" w tym tygodniu naszym zdaniem minusy i plusy się wyzerowały, stąd jej brak w zestawieniu. Doceniamy za to m.in. "Obsesję Eve", "Gentleman Jack" i odjechany odcinek "Barry'ego".
Hit tygodnia: Barry kompletnie zwariował
"Barry" i absurd to doskonale znane połączenie. Co więcej, to połączenie, które do tej pory świetnie funkcjonowało, w zestawie z poważniejszymi nutami serialu tworząc jedyną w swoim rodzaju całość. Odcinek "ronny/lily" kazał nam jednak o tym wszystkim zapomnieć, serwując szaleństwo przekraczające wszelkie granice i zostawiając w niemym szoku.
Szoku, na który z początku wcale się nie zanosiło, bo zaczęło się bardzo spokojnie. Gdy powoli orientowaliśmy się w sytuacji, poznając niejakiego Ronny'ego Proxina (Daniel Bernhardt), nie mogliśmy jeszcze przypuszczać, w jakim kierunku to zmierza. A raczej, w jakim dokładnie kierunku, bo pewne sprawy były oczywiste. Jak to, że mistrz w taekwondo nie zaufa dobrym radom Barry'ego i nie ucieknie bez słowa do Chicago, by nasz bohater nie musiał go mordować.
Straszliwą jatkę, z której jeden wyszedł mocno poobijany, a drugi z uszkodzoną tchawicą dało się zatem przewidzieć, tego co nastąpiło po niej – już absolutnie nie. I sam nie wiem, którą część dokładnie mam na myśli. Tę ze skaczącą jak oszalała i wściekle atakującą Barry'ego córką szatana? Tę gdy robiła za gargulca, skakała po dachach i odgryzała Fuchesowi kawałek twarzy? Tę ze "zszywaniem" za pomocą super glue i przyklejaniem się do kierownicy? A może tę z bijatyką w markecie zakończoną dwoma śmiertelnymi ofiarami?
Powiedzieć, że "Barry" zrobił coś innego niż do tej pory, to nic nie powiedzieć. Bill Hader, który sam wyreżyserował ten odcinek, stworzył serialowy ekwiwalent zastrzyku z adrenaliną. Pokręconą mieszankę slapsticku z krwawą groteską, jakiej nie powstydziliby się bracia Coenowie czy Quentin Tarantino, o ile w ogóle by na to wpadli. A przecież "ronny/lily" to nie tylko czyste szaleństwo, ale też uświadomienie sobie Barry'ego, że diabeł, w którego objęcia wpadł po wojnie, wciąż go kusi.
Pytanie oczywiście, czy dla przedstawienia relacji bohatera z Fuchesem trzeba było posuwać się tak daleko? Nie wystarczyłaby sama sekwencja surrealistycznego pustynnego snu? Pewnie tak, ale ile zabawy byśmy przy tym stracili! Jasne, twórcy muszą teraz bardzo uważać, bo niebezpiecznie zbliżyli się do granicy, za którą ich serial przestanie być poważnie traktowany. Jeśli jednak nie zrobią z dziewczynki nie z tego świata i tego typu rzeczy reguły, to można im tylko pogratulować fantazji i umiejętności przeniesienia jej na ekran. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Morderstwo z publicznością w Obsesji Eve
Najbardziej spektakularna scena 4. odcinka "Obsesji Eve" to pokaz finezji i kontroli ze strony Villanelle. O ile można mówić o finezji w przypadku zainscenizowania morderstwa na zlecenia tak, by publika myślała, że ogląda część sadomasochistycznego spektaklu. Aż można było sobie przypomnieć wyszukane zbrodnie z nieodżałowanego "Hannibala", gdy Villanelle tak oryginalnie wykorzystywała inspiracje z wizyty w amsterdamskim muzeum.
Doskonale wypadł tu zresztą lokalny koloryt, nie tylko Red Light District. Amsterdam zaprezentował się bardzo elegancko. Był w tym odcinku i humor, choćby w dialogu o "Doctorze Who" czy w reakcji Villanelle na prośbę o zdjęcie na Instagram. Ale pod całą akcją i lekkością toczyły się poważne psychologiczne batalie, w których mieliśmy okazję zobaczyć wyraźne odwrócenie ról.
Eve rozsmakowała się w pracy, coraz bardziej paląc za sobą mosty. Potrafi już przyznać, że jej się to podoba, ale nie potrafi się zatrzymać. Ściga więc Zjawę, ignorując problemy we własnym małżeństwie oraz rozsądne uwagi męża, że ich życie nie jest teraz normalne i on nie pozwoli sobie wmówić czegoś innego. Dla Eve normalne wydaje się synonimem nudy. Agentka nie umie już żyć bez adrenaliny i poczucia władzy nad tymi, których ściga.
Tymczasem Villanelle mimo skutecznego wykonania zlecenia nudzi się coraz bardziej, nadzieję na prawdziwe emocje widząc tylko w swojej pokręconej relacji z Eve. Zazdrość o Zjawę i rozczarowanie, gdy na skutek intrygi Carolyne Eve nie pojawia się w Amsterdamie, zagłusza narkotykami i zabawą w klubie, co kończy się prawie tragicznie i wywołuje w tak beztroskiej Villanelle poważne załamanie.
Pod koniec widzimy trzy kobiety przeglądające się w lustrze lub szybie. Silną Eve, pogubioną Villanelle i obserwującą wszystko czujnie Carolyn, której motywów wciąż do końca nie znamy. Nie zna ich może też jej szefowa, grana przez zawsze świetną Zoë Wanamaker, czyli kolejna twarda kobieta w odwracającym płciowe proporcje "zwykłych" thrillerów serialu. Słuchając idealnie dobranej do tego montażu piosenki Willeke Alberti, nie wiemy, co czeka nas dalej. Ale nie możemy się tego niewiadomego doczekać. [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: Tuca i Bertie, czyli nasze nowe ulubione przyjaciółki
Z niekończącego się strumienia nowości Netfliksa w ten weekend w końcu udało się wyłowić prawdziwą perełkę w postaci zaskakującej "Tuki i Bertie". Oczywiście, już sam fakt, że za serialem stała weteranka "BoJacka Horsemana", Lisa Hanawalt, a i kilka innych nazwisk z tamtej animacji wyprodukowało także i tę, dawał nadzieję, że nowa komedia platformy będzie reprezentowała poziom co najmniej ponadprzeciętny. Ostatecznie dostaliśmy jednak coś więcej niż tylko "BoJacka 2.0", a "Tuca i Bertie" szybko wciągnęły nas w świat, w którym mamy nadzieję zostać na dłużej.
Antropomorficzna tukanica Tuca (świetnie zdubbingowana przez Tiffany Haddish) i drozd Bertie (równie znakomita Ali Wong) mogą żyć w mieście, w którym tunelami metra kursują transportowe węże, a esemesy docierają do swoich odbiorców, biegnąc na cienkich nóżkach, ale serial ani na chwilę nie traci z oczu "człowieczeństwa" swoich bohaterek. "Tuca i Bertie" może być jednocześnie obfitującą w humor celebracją przyjaźni dwóch totalnie odmiennych kobiet, które nie mogą bez siebie żyć, a przy okazji ze szczerością i pomysłem opowiadać o poważniejszych problemach, jak choćby radzeniem sobie z panicznymi lękami czy przemocą seksualną. A wszystko to zapakowane w półgodzinne odcinki, które wprost uwielbiają bawić się surrealizmem.
Jeśli zaczynacie oglądać "Tucę i Bertie", myśląc, że serialowy świat będzie operował według naszego poczucia logiki, to komedia Lisy Hanawalt bardzo szybko i z wielką przyjemnością wyprowadzi was z takiego myślenia. Jedną z największych zalet serialu jest jego całkowita nieprzewidywalność, zarówno w kwestii tego, gdzie zaprowadzi swoje bohaterki historia, jak i niekończącego się eksperymentowania z różnymi stylami animacji.
W efekcie dostajemy wyjątkowo energiczny, nieustannie zabawny i nie raz wzruszający 1. sezon, po którym od razu ma się ochotę odwiedzić Bird City ponownie. [Michał Paszkowski]
Hit tygodnia: Szalona noc z Baronem w What We Do in the Shadows
Co się dzieje, gdy straszliwe monstrum wychodzi na ulice Nowego Jorku? Wbrew pozorom wcale nie spływają one krwią (no, może troszkę), a na ludzi nie pada blady strach. Co najwyżej są nieco zdziwieni, widząc przechadzającego się jakby nigdy nic potwora, ale też bez przesady. Gdyby wyszedł tak jak planował, w zdobionym stroju z podwójną kryzą, to dopiero byłaby sensacja!
Już teraz brzmi to absurdalnie, a przecież to tylko początek absolutnie zwariowanej nocy, jaką zafundowali swoim bohaterom twórcy "What We Do in the Shadows", wracając do nieco zapomnianej postaci Barona Afanasa (Doug Jones). Tak, tego wampira, którego przybycia tak obawiała się nasza trójka, i który właśnie się obudził, żądając pokazania mu cudów Nowego Świata.
Ostatecznie skończyło się wprawdzie na raczej nędznych przybytkach typu całodobowy sklep, puby, klub techno i bar z karaoke, ale na brak atrakcji na pewno nikt nie mógł narzekać. Zwłaszcza że po drodze trafiło się kilka ofiar pod wpływem różnych substancji, co sprawiło, że noc stała się jeszcze bardziej kolorowa i nikt już nie myślał o zabijaniu się nawzajem. Prędzej o próbowaniu pizzy, co oczywiście nie było dobrym pomysłem i jak można twórców ganić za sięganie po tego typu humor, trzeba przyznać, że nawet najgorszego rodzaju żarty potrafią wprowadzać ze swoistą fantazją.
A przede wszystkim nie chcą się powtarzać, o czym najlepiej świadczy ogniste zakończenie całonocnej imprezki. Finał, który dało się przewidzieć, ale który też można by odwlec w czasie, nie chcąc zbyt szybko porzucać wątku Barona i dominacji nad światem. "What We Do in the Shadows" poszło jednak inną drogą i chwała twórcom za to – czekamy zatem z niecierpliwością, co dostaniemy w zamian. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Gentleman Jack rusza w konkury
Nowy miniserial BBC i HBO chwaliliśmy już za pilotową odsłonę, chociaż w pełnym zachwycie przeszkadzały nam nadmierne przeskakiwanie między postaciami i wątkami oraz słabszy plan drugi. Świetny pomysł, rozpoznawalny styl Sally Wainwright i genialna rola Suranne Jones zapowiadały jednak, że jest szansa na coś naprawdę przekonującego.
I faktycznie, 2. odcinek "Gentleman Jack" to bardziej świadoma siebie produkcja. Nie trzeba już przedstawiać wszystkich postaci, więc od razu jest lepszy rytm, bo twórcy mogą skupić się na dwóch kluczowych wątkach: prywatnej i zawodowej walce Anne Lister o realizację celów, które bohaterka jasno sobie postawiła. O ile wątek kopalni chyba dopiero się rozkręca, to zawsze miło popatrzeć, jak Anne udowadnia światu, że wie więcej, niż stereotypowo zakładają działający w tym biznesie mężczyźni. Ale to wszystko tło dla najważniejszej batalii bohaterki, czyli do uwiedzenia Ann Walker.
To ciekawe nie tylko dlatego, że znane z ekranizacji prozy Jane Austen czy Elizabeth Gaskell sceny starania się o rękę wybranki podano tu w relacji dwóch kobiet, a pogubiona w tym wszystkim Ann musi nie tylko zdecydować, czy darzy Anne uczuciem, ale czy w ogóle można zakochać się w drugiej kobiecie. Frapujące są tu też motywacje głównej bohaterki, która na początku działa z wyrachowania, narzucając Ann uległą rolę, której sama zawsze unikała, ale z czasem chyba coraz bardziej wpada we własne sidła i pozornie niewyrazista kandydatka na żonę zaczyna jej się podobać.
Dużo tu emocji, ale też charakterystycznych dla bardziej klasycznych kostiumowych miniserii intryg z udziałem żywo zainteresowanej życiem sąsiadów społeczności. Bohaterowie okazują się często mniej jednowymiarowi, niż się początkowo wydawało, dialogi są błyskotliwe, a całości towarzyszy spore wyczucie ironii. Oryginalna, wciągająca rzecz, która pewnie jeszcze nieraz nas pozytywnie zaskoczy. [Kamila Czaja]