Serialowe hity i kity — nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
12 maja 2019, 22:01
"Gra o tron" (Fot. HBO)
W tym tygodniu "Gra o tron" doczekała się (a jednak!) swojego pierwszego kitu. Polecamy za to "Czarnobyl", "Status związku", "Barry'ego", "Brooklyn 9-9" i nie tylko.
W tym tygodniu "Gra o tron" doczekała się (a jednak!) swojego pierwszego kitu. Polecamy za to "Czarnobyl", "Status związku", "Barry'ego", "Brooklyn 9-9" i nie tylko.
Hit tygodnia: Czarnobyl, czyli emocje i edukacja
Amerykańsko-brytyjska koprodukcja HBO i Sky zapowiadała się na wielki hit i nie póki co nie rozczarowuje. Pilotowy odcinek pięcioczęściowej miniserii dał nam dokładnie to, czego oczekiwaliśmy, doskonale dobierając proporcje składników, które w tego typu opowieści powinny się znaleźć. Jest więc "Czarnobyl" równocześnie emocjonujący, przerażający i wzruszający oraz nastawiony na metodyczne odkrywanie pewnych mechanizmów władzy i nauki, które doprowadziły do tragedii.
Oba aspekty, budzenie silnych uczuć oraz pokazywanie, co się wydarzyło, świetnie się dopełniają. Poznajemy punkt widzenia różnych postaci, tych decyzyjnych i tych wykonujących najprostsze prace w elektrowni. Niektórym od razu kibicujemy, innych od razu nie cierpimy, a przy okazji dowiadujemy się, jakie niskie i wzniosłe instynkty determinowały straszliwe skutki – nie tylko sam wybuch, ale też późniejsze ukrywanie jego skutków.
W pilotowym odcinku zasygnalizowana już zostaje kluczowa rola prowadzącego rządowe śledztwo naukowca granego przez Jareda Harrisa, ale jednak pierwsza godzina "Czarnobyla" to przede wszystkim zarysowanie sytuacji w samej elektrowni po wybuchu. Wskazanie tych, którzy mogli zrobić więcej, oraz hołd dla tych, którzy ofiarnie walczyli, często nie znając konsekwencji. Ogromnym plusem miniserii jest to, że liczne sceny śmierci, nawet trzecioplanowych bohaterów, potraktowano z szacunkiem, widz nie ma poczucia, że chodzi o tanią widowiskowość.
Równocześnie wizualnej stronie "Czarnobyla" nie można wiele zarzucić. Twórcy celowo przechodzą od brutalnych obrazów pokaleczonych ciał do zwodniczego piękna płonącej elektrowni oglądanej przez mieszkańców pobliskiego miasteczka. Jeśli już mieć jakiekolwiek obiekcje, to może chwilami przesadzono ze scenami w zwolnionym tempie i w powtarzalnym pokazywaniu, że ludzie nic nie wiedzą, a skażenie już działa. Ale kiedy sięgać po mocne efekty, jeśli nie w przypadku historii katastrofy o takiej skali? [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: Veep znów sięga szczytów cynizmu
Trzeba przyznać, że już wykorzystanie ślubu własnej córki do ucieczki przed trybunałem za zbrodnie wojenne to spore osiągnięcie w dziedzinie cynicznego podejścia. Przekradanie się podziemnym korytarzem pod fińską ambasadą w Oslo to jednak nie koniec możliwości Seliny Meyer, co ta udowodniła dosłownie chwilę później, przebijając absolutnie wszystko, co do tej pory w "Veepie" widzieliśmy.
Tak bowiem trzeba nazwać sprzedanie wolności Tybetu – jednego niezaprzeczalnego osiągnięcia całej politycznej kariery byłej pani prezydent – z powrotem w ręce Chin. Co to oznacza dla jego mieszkańców, w tym choćby lamów siedzących w pierwszym rzędzie podczas jej przemówienia, tłumaczyć nie trzeba. Zresztą Selina sama to zrobiła, nawet mocno streszczając wstrząsającą mowę autorstwa Leona. Ach, wspominałem już, że wszystko działo się podczas ceremonii wręczania pokojowego Nobla?
No dobrze, nie do końca Nobla, a raczej Pokojowej Nagrody Światowego Zlotu Noblistów, co wprawdzie nieco umniejsza sytuacji prestiżu, ale bynajmniej nie czyni jej lepszą. Nawet na tle innych grzechów i grzeszków, jakie wychodziły na jaw w tym odcinku. Począwszy od (kolejnej) obcej ingerencji w amerykańskie wybory, czy jak wolicie skutecznego obrotu nieruchomościami na skalę międzynarodową, po "zdronowanie" wesela z cywilami (i słoniem) po złej stronie granicy. I pomyśleć, że to wszystko za prezydenturę w "demokratycznym" kraju.
Dodajmy do tego epidemię ospy ogarniającą część Stanów nawiedzoną przez poszukującego antyszczepionkowego elektoratu kongresmena Ryana; jego dopiero co odnalezionego ojca padającego jej ofiarą; Richarda zostającego gubernatorem Iowy; Mike'a z nowym programem i fryzurą oraz najwyraźniej wciąż żywego Andrew, a otrzymamy szaleństwo, w którym nie wiadomo, na czym dokładnie się skupić. To zaś świadczy o jednym: "Veep" jest o krok od wielkiego finału i zmierza do niego w naprawdę świetnym stylu. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Brooklyn 9-9 i Halloween w maju
Ze względu na to, że "Brooklyn 9-9" skasowano w FOX-ie i przywrócono w NBC, w tym sezonie nie było tradycyjnych halloweenowych zmagań o trofea, które mają znaczenie tylko w tym absurdalnym światku. Powodem był ponoć wybuch gazu (co przypomina gas leak year w "Community"), ale oczywiście prawda okazała się dużo bardziej złożona i poznaliśmy ją po tysiącu twistów, jednym odnalezionym bliźniaku, jednej udawanej ciąży i kilku dowodach na to, że koniec końców przyjaźń zawsze będzie tutaj na pierwszym miejscu.
W odcinku zatytułowanym adekwatnie "Cinco De Mayo" znów doszło do genialnie zainscenizowanego rabunku, który mógł zrealizować tylko rabuś doskonały. Okazał się nim niedoceniany Terry, który wprowadził w życie plan, mający tyle zmiennych, że nie miał prawa się udać. A jednak! Brat bliźniak, o którego istnieniu nikt nie miał pojęcia, zmartwychwstanie sobowtóra Charlesa, dwa urodzinowe paralizatory, liczne zdrady i powroty do siebie, udział Kevina i Cheddara — wszystko było częścią układanki, której wszystkie elementy kontrolował tylko jeden człowiek.
Brawa dla Terry'ego i dla twórców "Brooklyn 9-9" za to, że byli w stanie zrobić to samo po raz szósty i zaskoczyć widzów czymś nowym i świeżym (ha, Rosa!). Już się nie możemy doczekać halloweenowego odcinka nr 7. [Marta Wawrzyn]
Hit tygodnia: Lucyfer bawi jak nigdy w 4. sezonie
Uratowany przez Netflix "Lucyfer" uwodził nas w teaserach sugestiami nagości i faktycznie, zgrabne pośladki Toma Elllisa pojawiają się już w pierwszych minutach 4. sezonu (i przewijają się regularnie). Jeżeli ktoś jednak liczył na poziom golizny taki jak w hitach HBO, to będzie zawiedziony, gdyż diabelski serial jest libertyński w słowach, nie w obrazach i nagości używa naprawdę w dobrze uzasadnionych przypadkach.
Nie przeszkadza to jednak fanom rozpływać się w zachwytach nad 4. sezonem serialu. "Lucyferowi" bardzo pomogło skondensowanie historii do dziesięciu zamiast dwudziestu paru odcinków, dzięki temu autentycznie trudno się oderwać od binge'owania serialu, który zachował wszystkie swoje zalety (a najważniejsza wada w postaci dłużyzn zniknęła).
Główny wątek, czyli relacja Lucyfera z Chloe (Lauren German, lepsza niż zwykle) zyskała dużo dynamiki nie tylko dzięki temu, że pani detektyw zna już prawdziwe oblicze naszego ulubionego Diabła, ale także dzięki dodaniu dodatkowych wątków komplikujących stosunki pomiędzy nią a Lucyferem. Dodatkowy wymiar zyskali też pozostali bohaterowie, szczególnie Maze (Lesley-Ann Brandt), Dan (Kevin Alejandro) i Ella (Aime Garcia). Dużo dobrej zabawy dostarczyła też zupełnie nowa postać, czyli Ewa grana przez izraelską aktorkę Inbar Levi.
"Lucyfer" pozostał pod skrzydłami Netfliksa tym, czym był — lekkim serialem bawiącym się popkulturą i motywami religijnymi (jest przy tym głębiej chrześcijański niż niejedno kazanie w niedzielę). Nieustannie bawi humorem, smaczkami w aluzjach, także wobec siebie i swojego skasowania, czy żartami Lucyfera z bardzo ważnego proroctwa ("spadną żaby, czy nadchodzi zima?" — pytał Lucyfer). Widać też wyraźnie, że twórcy mogli sobie pozwolić na więcej, ale pilnowali się, by nie odejść zbyt daleko od tego, czym "Lucyfer" był wcześniej. A emocjonalne zakończenie sezonu (w razie potrzeby, to także świetny finał serialu) wyciśnie łzy fanom.
Wiele osób na pewno się ucieszy, że również muzycznie "Lucyfer" pozostał świetny. W pamięć zapadają zarówno Tom Ellis śpiewający "Creep" Radiohead w otwierającej sezon sekwencji, jak i Lesley-Ann Brandt z emocjonalnym wykonaniem "Wonderwall" Oasis. [Andrzej Mandel]
Hit tygodnia: Wampirzy sąd w What We Do in the Shadows
O ile do tej pory traktowaliśmy wampirzą komedię FX jako bardzo sympatyczną błahostkę, po tym odcinku musimy przyznać się do błędu. W końcu byle komedyjka nie może sobie pozwolić na ściągnięcie całego zastępu gwiazd do odcinka w środku sezonu. "What We Do in the Shadows" zaś nie tylko to zrobiło, sprawiając, że kilka razy musieliśmy przecierać oczy ze zdumienia, ale jeszcze jak zwykle bawiło przy tym do łez.
A wszystko za sprawą procesu, jakiemu musiała stawić czoła trójka bohaterów po tym, jak intensywna noc z Baronem Afanasem skończyła się dla niego tragicznie. Wprawdzie Nandor, Laszlo i Nadja nie mieli bladego pojęcia, co dokładnie zaszło (skutki przedawkowania niezdrowej krwi), ale że czujnym kruczym oczom (dokładnie pięciuset parom) nic nie umknie, sympatyczni krwiopijcy zostali wezwani przed oblicze niezwykłego trybunału. Jak niezwykłego, mogła świadczyć już obecność unoszącej się w powietrzu Kristen Schaal, a to miał być dopiero początek.
I dokładnie tak jak nasi bohaterowie, również my nie byliśmy przygotowani na to, co zobaczymy. Gdy więc ze wstępu, robiącego raczej średnie wrażenie jak na ćwiczony przez dekady, przeszliśmy wreszcie do właściwej części procesu, zaniemówiliśmy z wrażenia. Bo może obecność Viago (Taika Waititi), Vladislava (Jemaine Clement) i Deacona (Jonny Brugh), czyli wampirów z filmowego oryginału dało się jakoś przewidzieć, ale już Tildy (Swinton), Evan (Rachel Wood), Danny'ego (Trejo) czy Wesleya (Snipesa) absolutnie nie. Tak, wiemy, że ten ostatni wystąpił tylko przez Skype'a, a Kiefera, Toma i Brada ostatecznie nie udało się ściągnąć, ale przecież nie będziemy na to narzekać.
Nie po tym, jak solidną chwilę zajęło nam zbieranie szczęk z podłogi, by skupić uwagę na fabule odcinka, który przecież fundował nam sporych rozmiarów dramat. I to taki z twistami, gdy Guillermo najpierw bohatersko przyznawał się do winy, ratując swojego pana, a potem Nandor odwracał sytuację o 180 stopni. Koniec końców wszystkich uratował jak zawsze nieoceniony (i trochę złośliwy) Colin Robinson, ekipa kamerzystów skończyła na dnie studni, a Guillermo utrzymał nadzieję na to, że kiedyś jednak zostanie wampirem.
Czy to można w ogóle przebić? Do końca sezonu jeszcze trzy odcinki, więc wcale by nas to nie zdziwiło. Zresztą nic w "What We Do in the Shadows" już tego nie zrobi. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Butelkowy odcinek Fosse/Verdon
Do tej pory "Fosse/Verdon" najlepsze było wtedy, kiedy bohaterowie tańczyli, śpiewali i robili "Kabaret". W portretowaniu ich skomplikowanej prywatnej relacji brakowało subtelności, autentycznych emocji i czegokolwiek wychodzącego poza standard pt. "Geniusz, któremu wolno wszystko, i żona, która za nim stoi". Serial wyraźnie jest bardziej o Bobie Fosse, niż o Gwen Verdon, i wielka szkoda, bo to postać Michelle Williams wygląda na ciekawszą.
W 5. odcinku, "Where Am I Going?", Williams wreszcie mogła rzeczywiście pokazać, co potrafi. Do tej pory oglądaliśmy Gwen jak brała na klatę dosłownie wszystko, co jej się przytrafiało, i szła do przodu z uśmiechem przyklejonym do twarzy, usprawiedliwiając męża, nieważne, co zrobił. Teraz wreszcie pękła. Zobaczyliśmy ją, jak przestaje grać i zaczyna desperacko prosić mężczyznę, który dał jej Lolę i Charity, żeby zrobił "Chicago" z nią w roli głównej.
Dzięki zamknięciu wszystkich bohaterów w domu przy plaży w czasie burzy mieliśmy okazję zobaczyć tysiąc różnych twarzy Gwen Verdon. To nie ofiara, to nie zdradzana żona, to skomplikowana kobieta, którą przy mężczyźnie jej życia trzymają złożone powody. I która może zaśpiewać "Where Am I Going?" tak, jak nie śpiewał nikt inny. [Marta Wawrzyn]
Hit tygodnia: Status związku, czyli cudowne dialogi małżeńskie
Zaledwie dziesięć dziesięciominutowych odcinków, a po obu stronach kamery prawdziwe gwiazdy. Napisaną przez Nicka Hornby'ego serię rozmów małżeństwa w kryzysie wyreżyserował Stephen Frears, a Louise i Toma zagrali Rosamnud Pike i Chris O'Dowd. Para spotyka się co tydzień w barze, by zaczekać na swoją wizytę u terapeutki. A to siedzenie i gadanie dwojga pogubionych w związku ludzi okazuje się dla widza niesamowicie wciągające.
Poza skumulowanym talentem wszystkich zaangażowanych w stworzenie "Statusu związku" siła serialu tkwi w dialogach. Louise i Tom, próbując znaleźć język, który dobrze wyraziłby to, co stało się z ich małżeństwem, mówią na przykład o Brexicie, Syrii, muzyce, filmach, serialach, krzyżówkach i filozofii, a to wszystko mieszają błyskotliwie, szybko i faktycznie z sensownym odniesieniem do rozpadającego się związku.
Warto nadążać za wielowarstwowymi konwersacjami bohaterów, śledzić ich ruchy i niewielkie zmiany w zachowaniu ze spotkania na spotkanie. Przy czym mała szansa, że komuś uda się oglądać to w tempie analogicznym do tego w "Statusie związku", robiąc sobie tygodniową przerwę, bo kiedy już raz się ten serial zacznie oglądać, to bardzo łatwo ocknąć się mniej więcej sto minut później i z pytaniem, czemu tak mało. [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: Barry przenosi emocje na scenę
Po kompletnym odlocie, jaki "Barry" zafundował nam w zeszłym tygodniu, przyszła pora na powrót na ziemię. Przynajmniej chwilowy, bo sądząc po kierunku, w jakim to wszystko zmierza, czeka nas wyjątkowo intensywny finisz sezonu i bynajmniej nie oznacza to niczego dobrego dla tytułowego bohatera. Ale jeszcze zanim Fuches zacznie na dobre mieszać w jego powoli porządkującym się życiu, skupmy się na chwili obecnej.
A ta znów zastała nas na teatralnych deskach, przypominając, że to właśnie tam dochodzi do momentów, w których emocje Barry'ego znajdują ujście na zewnątrz. O ile jednak poprzednio wykorzystano przy tym "Makbeta", teraz sięgnięto po bardziej przyziemny materiał źródłowy i… osiągnięto może nawet lepszy efekt. Wszystko dlatego, że próba sceny z udziałem naszego bohatera i Sally w niespodziewany sposób zamieniła się w katharsis dla nich oboje.
Sally przeżyła zatem na nowo własny koszmar, tym razem opowiadając jego prawdziwą wersję, a Barry z kolei, idąc za radą Gene'a, przeniósł swoją historię i towarzyszące jej emocje na postać, w którą się wcielił. Wyszło tak dobrze, że z nerwów można by się zastanawiać, czy nie zapomni się na scenie, ale nie, do niczego takiego nie doszło. Był za to przeplatany retrospekcjami aktorski popis, który dla Sally może być milowym krokiem w karierze, a dla Barry'ego definiującą go na nowo chwilą. Tylko czekać, aż wszystko znów się posypie. [Mateusz Piesowicz]
Kit tygodnia: Gra o tron przeskakuje rekina
Zastanawialiśmy się nad tym kitem — jeśli się nie mylę, pierwszym w historii dla "Gry o tron" — długo i intensywnie. Bo z jednej strony "Gra o tron" to teraz najbardziej mainstreamowy serial świata, co oznacza, że poświęca i będzie poświęcać scenariusz na rzecz widowiska. Do mniejszych i większych absurdów zdążyliśmy przywyknąć już w poprzednim sezonie i pytań zaczynających się od "ale jak to możliwe…?" staramy się nie zadawać dla własnego spokoju.
Z drugiej strony, "The Last of the Starks" poszedł drogą na skróty w najgorszym stylu. Twórcom tak się spieszyło, że pewnych ważnych scen w ogóle nie pokazali (np. reakcji sióstr Stark na rewelacje Jona, rozmowy Sansy z Tyrionem o pochodzeniu Jona albo tego, jak u diabła Bronn dostał się do Winterfell), w zamian serwując mniejsze i większe szoki i skandale. Jaime i Brienne wylądowali więc w łóżku, a o poranku on odjechał w siną dal, znaczy do Królewskiej Przystani — i oboje automatycznie założyli, że jedzie pomagać swojej siostrze. Choć przecież już wiedział od Bronna, że ta wydała na niego wyrok.
Napalony Jack Sparrow okazał się strzelcem doskonałym i bez problemu pokonał smoka (szkoda, że celował nie do tego z królową na grzbiecie). Dany "zapomniała" (serio, tak powiedzieli twórcy), że w okolicach Smoczej Skały, położonej bardzo blisko Królewskiej Przystani, może być flota wroga — choć ten już raz ją zaatakował. Jej przemiana w kierunku Szalonej Królowej dokonała się błyskawicznie, szkoda, że zrobiono z niej nie tylko upartego osła, ale też totalną idiotkę.
Cersei nie skorzystała z okazji, żeby całe to zapominalskie towarzystwo posłać do diabła, choć miała świetną okazję. Czyżby nagle uznała, że jak wygrać, to tylko w honorowy sposób? No i jeszcze sposób, w jaki odprawiono Ducha, wraz z tłumaczeniem reżysera. Naprawdę nie starczyło budżetu na trochę bardziej emocjonalne pożegnanie?
Niesławny kubek Starbucksa w tym momencie staje się wręcz metaforą stanu, w jakim jest serial w finałowym sezonie. Twórcy pisali scenariusz na kolanie, montażyści nie zauważyli ewidentnych błędów (oprócz kubka były dwie różne peruki Dany w tej samej scenie), ważne, żeby było widowisko i kosztowne CGI na swoim miejscu. Przynajmniej dopóki nie mówimy o wilkorach.
Winny wszystkiemu jest prawdopodobnie fakt, że bardzo dużo postanowiono upchnąć w sześciu odcinkach, które wcale nie są jak pełnometrażowe filmy. "Gra o tron" powinna mieć jeszcze przynajmniej jeden, a może i kilka sezonów, żeby opowiedzieć całą historię jak należy. Nie wiedzieć czemu postawiono na pośpiech, fabularne bzdurki i docieranie do wyznaczonego przez George'a R.R. Martina celu drogą na skróty. Przed nami jeszcze dwa odcinki i nie mamy najlepszych przeczuć. [Marta Wawrzyn]