"Gra o tron" urządza spektakl destrukcji tuż przed finałem – recenzja 5. odcinka 8. sezonu
Mateusz Piesowicz
13 maja 2019, 21:28
"Gra o tron" (Fot. HBO)
Przedostatni odcinek "Gry o tron" można by określić mianem starcia królowych, dodając, że było ono jednostronne, brutalne i znów budziło pewne wątpliwości. Spoilery.
Przedostatni odcinek "Gry o tron" można by określić mianem starcia królowych, dodając, że było ono jednostronne, brutalne i znów budziło pewne wątpliwości. Spoilery.
Ile emocji wzniecił poprzedni odcinek "Gry o tron", nie trzeba nikomu przypominać. Rozczarowani serialem krytycy i odwracający się od niego widzowie, a nawet kit od redakcji Serialowej (którego nie oprotestowywałem zbyt mocno), świadczą o tym, że droga, jaką obrali twórcy w finałowym sezonie, wyraźnie odbiega od oczekiwań. Czy dwie ostatnie odsłony produkcji HBO mogą coś w tym względzie zmienić?
Gra o tron znów stawia na fajerwerki
Pierwsza z nich, czyli "The Bells", sugeruje, że niekoniecznie, a jedyne, czego naprawdę możemy w tym momencie oczekiwać od panów Benioffa i Weissa, to chociaż częściowe gaszenie wybuchłych uprzednio pożarów. Brzmi to bardzo przewrotnie, patrząc na odcinek rozgrywający się w dużej części w stojącej w płomieniach Królewskiej Przystani, ale nie da się ukryć, że twórcom nie pozostało wiele więcej. A skoro już trzeba zamykać poszczególne wątki, najczęściej w najprostszy z możliwych sposobów, to równie dobrze można to robić z przytupem, czyż nie?
Mając zatem w głowie myśl, że lada chwila nasza przygoda z Weteros dobiegnie końca, tak jak w przypadku poprzednich odsłon 8. sezonu, tak i do tej podchodziłem głównie z nadziejami, że zapewni mi ona sporo niezapomnianych wrażeń. Tak, wiem, scenariuszowe skróty, głupoty i absurdy potrafią je skutecznie przykryć, ale… to ciągle "Gra o tron". Serial, którego wad byliśmy doskonale świadomi od samego początku i choć ich nawarstwienie ostatnimi czasy przekracza granice zdrowego rozsądku, jednak wciąż potrafiący je w swoim stylu (czyli zwykle widowiskowo) maskować.
Czy robi to skutecznie, to już kwestia sporna i nie mam wątpliwości, że również po tym odcinku dyskusje na jej temat rozgrzeją sieć do czerwoności. Argumentów dla obydwu stron znów dostarczyła bowiem "Gra tron" mnóstwo, wyciągając wprawdzie z rękawa jeden z najbardziej efektownych odcinków w swojej historii, ale jednocześnie nie szczędząc w nim, lekko mówiąc, kontrowersyjnych rozwiązań.
Gra o tron – pożegnania bohaterów przed finałem
Takim można by wszak określić samą decyzję o puszczeniu z dymem Królewskiej Przystani przy właściwie biernej postawie Cersei. Jasne, królowa przygotowała się na spotkanie przeciwników najlepiej jak tylko mogła, ale tyle już razy widzieliśmy, jak potrafiła sobie tylko znanym sposobem przechytrzyć wszystkich wrogów, że chyba mieliśmy prawo oczekiwać w jej wykonaniu, jeśli nie końcowego triumfu, to przynajmniej czegoś więcej. Bo co, chcecie mi powiedzieć, że cały pomysł błyskotliwej Cersei Lannister to liczenie na to, że Daenerys znowu o czymś zapomni?
Nie, oczywiście, taki numer nie powinien przejść już za pierwszym razem i tym razem cud (a raczej nieporadność scenarzystów) już nie miał miejsca. Można zatem powiedzieć, że w pewnym sensie "Gra o tron" zeszła w końcu na ziemię, nie wykonując dziwnych manewrów, ale robiąc coś w miarę logicznego i wykorzystując pełne możliwości smoczego arsenału. Nie będę więc psioczył na zamianę Drogona w smoka masowego rażenia, który żadnych skorpionów się nie boi, bo w sumie na to przecież od początku liczyłem. Problemem jest to, jak do tego doszło, a także sposób pożegnania bohaterów, którzy padli pod zabójczym ogniem.
A skoro już przy nich jesteśmy, to należy się nieco cofnąć, poświęcając kilka słów Varysowi. Ten został przecież pierwszą ofiarą w odcinku, pieczętując tym samym swój los, który przesądzony został już jednak dość dawno temu. Konkretnie w momencie, gdy kiedyś istotna postać stała się kompletnie zbędna. Przypomnieli sobie wprawdzie twórcy o starszym nad szeptaczami przed tygodniem, wreszcie pozwalając mu wziąć udział w sensownej wymianie zdań, ale teraz najwyraźniej uznali, że wystarczy. Zostało się pożegnać i spłonąć.
"Mam nadzieję, że zasłużyłem" – mówi jeszcze Varys w poruszającej scenie przed śmiercią, przypominając tylko, że jest kolejnym bohaterem, którego potencjału twórcy nie potrafili od jakiegoś czasu odpowiednio spożytkować. Nie wiem, może odegra jeszcze jakąś pośmiertną rolę (o ile wszystkie jego ptaszki nie zamieniły się w popiół), ale nie zmienia to faktu, że mamy do czynienia z kolejną bezsensowną śmiercią. Tak, bezsensowną, tak jak bezsensowna jest przemiana Daenerys w Szaloną Królową na przestrzeni dwóch odcinków.
Okrutna Daenerys i jej totalne szaleństwo
Powiecie, że to trwało dłużej, a twórcy dokładali kolejne elementy układanki od chwili jej przybycia do Westeros. Bezwzględne pozbywanie się wrogów, niesłuchanie doradców, konflikt z Sansą, utrata smoków, wiadomość o pochodzeniu Jona – pewnie, to wszystko układa się w logiczny ciąg. Problem w tym, że poszczególne problemy wciąż nie budują przekonującego obrazu osoby kompletnie innej od tej, jaką oglądaliśmy przez kilka lat. Tak jakby za sprawą śmierci przyjaciółki i rzuconego na odchodne "dracarys" w głowie Daenerys przeskoczyła jakaś zapadka, zamieniając ją we władczynię gotową z zemsty spalić cały świat. Czym ta biedna Missandei zasłużyła sobie na taką rolę?
Mógłbym też zapytać, czym zasłużyli sobie na to widzowie, od lat tworzący skomplikowane teorie i układający intrygi o wiele bardziej złożone, niż miały się w rzeczywistości okazać. Tak było i tutaj, gdy jeden dobrze użyty smok z wściekłą jak diabli właścicielką okazał się kluczowym elementem całej misternie tkanej fabuły. Jak wspominałem, narzekać na to nie zamierzam, bo bawiłem się oglądaniem tej pożogi więcej niż przyzwoicie, ale nie da się ukryć, że wraz z Królewską Przystanią spłonęły też ostatnie fanowskie nadzieje na naprawdę wielki serial.
Przynajmniej pod względem czysto fabularnym, bo już realizacyjnie całej tej rozwałce zarzucić się nie da absolutnie nic. Poza oczywiście byciem na bakier z logiką, ale to już znamy, a i nie oszukujmy się, Jaimego, Aryę i Ogara forsujących bramy "zamkniętej" twierdzy jakoś da się przełknąć. Wystawienie Złotej Kompanii na odstrzał też, w końcu ci nie dość, że bezimienni, to jeszcze naprawdę ładnie płonęli w tych swoich zbrojach jak spod igły.
Niemal tak pięknie, jak niszczona była Żelazna Flota Eurona, idąca na dno w ciągu zaledwie kilku chwil, a to wszystko przy dźwiękach doskonałej muzyki Ramina Djawadiego. Sami powiedzcie, czy dla takich sekwencji, nieważne jak (bez)sensownie uzasadnionych, nie warto było jednak przełknąć wszystkich serwowanych nam po drodze bzdur? Czy koniec końców to nie dla takich chwil w znacznej mierze oglądaliśmy "Grę o tron"?
Przyznam szczerze, że gdy piekielny ogień sprowadzała na Królewską Przystań Daenerys, a Dothrakowie, Nieskalani i ludzie z Północy dopełniali dzieła zniszczenia na ziemi, nie miałem co do tego szczególnych wątpliwości. A gdy rozbrzmiały sygnalizujące kapitulację dzwony, które podziałały na Wyzwolicielkę z Okowów (owszem, jestem tak złośliwy, by teraz użyć właśnie tego z licznych tytułów) jak płachta na byka, wyzbyłem się też reszty.
Gra o tron – emocjonalne pożegnanie Cersei
Prędzej czy później trzeba niestety było wrócić do myślenia, a wówczas nawet wykrzywione ze złości oblicze Emilii Clarke (naprawdę do twarzy jej z tym gniewem!) na wiele się nie zdało. Malownicza, pięknie sfilmowana i potwornie brutalna masakra niewinnych mieszkańców czy wcześniej składających broń żołnierzy robiła oczywiście ciągle duże wrażenie. Zwłaszcza spotęgowana chaosem, gdy przenosiliśmy się w sam jej środek w towarzystwie próbującej kogokolwiek ocalić Aryi. W końcu jednak twórcy musieli ten spektakl destrukcji porzucić i zająć się paroma konkretnymi sprawami.
Począwszy rzecz jasna od Cersei, która, jak już napisałem, zanim zostawiłem ją na dłuższą chwilę, patrzyła na to wszystko z góry, puentując nawet swoją porażkę kilkoma gorzkimi łzami. I jakkolwiek smutne one nie były, poprzedzające je słowa o jednym celnym strzale nie pozwalały mi do końca tego momentu przeżywać. Podobnie rzecz się miała z Jaimem, najpierw długo kręcącym się bez sensu po Czerwonej Twierdzy i okolicach, a potem jeszcze zaangażowanym w niepotrzebne starcie z Euronem (kolejna postać, na którą ostatecznie zabrakło dobrego pomysłu).
Właściwie mogę w tym miejscu powtórzyć to samo, co w przypadku Daenerys. Widać w relacji rodzeństwa Lannisterów logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy. Widać, jak Cersei pogrążała się w chorobliwej żądzy władzy i zemsty, a Jaime podążał w odwrotnym kierunku. Widać też jak na dłoni, że na koniec obydwoje dokonali zwrotów – ona w ostatniej chwili uświadamiając sobie, że choć niewiele zabrakło (w teorii, gorzej z praktyką), nie ma już nadziei na zwycięstwo; a on wracając do niej, choć zdążył znaleźć szczęście w innym miejscu. I tak jak z Missandei, można zapytać: a czym zasłużyła sobie na to Brienne?
O ile jednak na zakończenie historii "najgłupszego z Lannisterów" można ponarzekać, o tyle z jego siostrą sprawy mają się już nieco inaczej. Tak, bez dwóch zdań powinien być jej wątek poprowadzony lepiej, ale już jego finału czepiał się nie będę. Zaskakująco proste, niemal poetyckie zakończenie na pewno nie było tym, czego się spodziewaliśmy (choć w gruncie rzeczy cała przepowiednia na temat Cersei się spełniła, nawet ta część o zaciskaniu dłoni na szyi), ale tutaj akurat wyszło na dobre. Brat i siostra opuszczający świat razem, tak samo, jak się na nim pojawili, a to wszystko przy jej łzach, jego uspokajającym głosie i walącym się świecie dookoła. Koniec nietypowy dla tej pary, ale całkiem ładny.
Gra o tron – co zostało na finał serialu?
Nie można zatem powiedzieć, że "The Bells" to tylko i wyłącznie pierwszorzędna rozwałka, która z łatwością przebija bitwę o Winterfell. Miał ten odcinek przynajmniej kilka niespektakularnych momentów, które w jakimś stopniu z nami zostaną (oprócz już wymienionych także rozmowę Tyriona z Jaimem czy pożegnanie Aryi z Ogarem), miał także ukłon w stronę fanów, bez którego obejść się nie mogło. Co więcej, twórcy zadbali, by długo oczekiwany CleganeBowl rzeczywiście robił wrażenie: kapitalną scenerią (walące się ruiny, ogień, smok latający w tle), skrytym pod potwornym makijażem Górą, makabrą i wreszcie satysfakcjonującym końcem.
Końcem, który w dosłowny sposób czeka nas dopiero za tydzień, ale już można się zacząć martwić, co takiego przyszykują nam i pozostałym przy życiu bohaterom twórcy. Nadziei na sensowne rządy Daenerys doszukiwać się już nie ma sensu, pozostaje pytanie, jak daleko w swoim "litowaniu się nad przyszłymi pokoleniami" zamierza się Matka Smoków posunąć. Biorąc pod uwagę, że widzi wokół siebie samych wrogów, można zakładać, że nikt nie powinien w obliczu jej triumfu czuć się bezpiecznie, a już zwłaszcza Starkowie. Zresztą niech sam za siebie przemówi fakt, że to Jon i Arya zachowali się w Królewskiej Przystani jak przystało na władców (czyli odwrotnie niż Dany), a nieobecna w odcinku Sansa wyrosła chyba w mniemaniu Daenerys na jedno z głównych zagrożeń.
Miło zatem z pewnością nie będzie i tak jak już od dawna wielu widzów przewidywało, na szczęśliwe zakończenie z miłościwie królującym kimkolwiek raczej nie ma co liczyć. Inna sprawa, że władać tu na dobrą sprawę nie ma czym. Bo nie bez znaczenia są finałowe sceny z Aryą z przerażeniem oglądającą skutki działań Smoczej Królowej. Unoszące się w powietrzu popioły, spalone ciała, wszechobecne zniszczenie – kto chciałby tym rządzić?
Odpowiedź, czy "Gra o tron" prowadzi tylko i wyłącznie do banalnej przemocy, po której zostają same zgliszcza, czy może jednak jest wśród nich nadzieja (zasugerowana przez o wiele zbyt dosłownego białego konia, na którym odjeżdża Starkówna), już za chwilę. Wtedy też pewnie dowiemy się, ile z całego serialu udało się twórcom ocalić. Bo tak, wciąż liczę, że jednak coś się udało.