Serialowe hity i kity — nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
19 maja 2019, 21:02
"Gra o tron" (Fot. HBO)
"Gra o tron" prawie się kończy, ale najpierw zasłużyła na jeszcze jeden kit. Po drugiej stronie zaś mamy m.in. "Czarnobyl", "Veepa", "Paragraf 22", a nawet "Teorię wielkiego podrywu".
"Gra o tron" prawie się kończy, ale najpierw zasłużyła na jeszcze jeden kit. Po drugiej stronie zaś mamy m.in. "Czarnobyl", "Veepa", "Paragraf 22", a nawet "Teorię wielkiego podrywu".
Hit tygodnia: Veep w finale bawi, wzrusza i przeraża
W ostatnim sezonie "Veepa" można było odnieść wrażenie, że scenarzyści nieraz poświęcają uwagę mało istotnym wątkom, równocześnie w szerszym planie starając się prześcignąć rzeczywistość, wymyślić absurdy jeszcze większe niż w bieżącej amerykańskiej polityce, co czasem musiało zawodzić wobec konkurencji realnego świata. Równocześnie jednak nieustający festiwal cynizmu, ripost i aktorskiego mistrzostwa sprawiał, że "Veep" nadal był obowiązkowym cotygodniowym seansem.
Wcześniej w 7. serii nie wspięło się jednak dzieło Armando Iannucciego, od 5. sezonu prowadzone przez Davida Mandela, na takie wyżyny, jakie osiągnął finał. Wszystkie wątki, te polityczne i te prywatne, splotły się fantastycznie. Okazało się, że Selina Mayer musiała wcześniej stopniowo wikłać się w różne nie zawsze interesujące obietnice i relacje ze współpracownikami i konkurentami, by ten ostatni akord "Veepa" wybrzmiał aż tak mocno.
W finale, po wzruszającej i równocześnie bezwzględnej rozmowie z leżącym w szpitalu Benem, Selina wyzbyła się wszelkich hamulców i zrobiła wszystko, by w impasie konwencji wyborczej zapewnić sobie nominację. Trup słał się gęsto, gdy bohaterka składała w ofierze kolejnych polityków, prawo własnej córki do małżeństwa, a wreszcie całą Amerykę, proponując wiceprezydenturę Jonah. czego nie mogła znieść nawet żądna zemsty na Selinie Amy. Więcej: ten wybór skłonił Kenta to odrzucenia wszystkiego, w co wierzył, czyli statystyki.
Najgorsze było jednak dopiero przed nami. Żadne polityczne i prywatne kompromisy na drodze do prezydentury, nawet oddanie Chinom Tybetu, nie mogły zaboleć widza mocniej niż poświęcenie niewinnego i nieświadomego Gary'ego. Trudno się nie wzruszyć, wiedząc, jaka to była silna relacja – i jak bezwzględnie Selina ją zniszczyła. A potem jeszcze scena nad trumną…
"Veep" bowiem unieszczęśliwiał Selinę do samego końca i nawet po jej śmierci. Dostaliśmy nie tylko wgląd w uzyskane wszelkimi środkami samotne życie pani prezydent w Białym Domu, ale też rzut oka na kolejne dekady. Dzięki scenie pogrzebu wiemy, jak potoczyły się losy postaci i kto jest najlepszym prezydentem (oczywiście Richard Splett). A poza morałem, że dążenie po trupach do celu szczęścia nie daje, gdy już się ten cel osiągnie, przekonaliśmy się, że z Tomem Hanksem Selina i tak zawsze przegra. [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: Koszmar w Czarnobylu trwa
Jeśli sądziliście, że najgorsze w "Czarnobylu" już widzieliście, to drugi odcinek produkcji HBO wyprowadził was z błędu. Kolejna odsłona relacji z wydarzeń mających miejsce nad ranem 26 kwietnia 1986 roku zabrała nas jeszcze głębiej w objęcia koszmaru, przedstawiając dokładniej sytuację w pobliżu elektrowni, ale również z dala od niej, w gabinetach najwyższych radzieckich władz, z oporem przyswajających sobie wiedzę na temat tego, co zaszło.
Wprawdzie w tej drugiej kwestii twórcy nieco od siebie dodali, zabierając choćby nas i Legasowa (Jared Harris) na zamknięte spotkanie z Michaiłem Gorbaczowem (David Dencik) albo przedstawiając postać białoruskiej fizyczki Uliany Chomiuk (Emily Watson), jednak w żadnym wypadku nie przesadzili. Introdukcja nowej bohaterki (fikcyjnej, mającej uosabiać wszystkich radzieckich naukowców walczących o prawdę o Czarnobylu) mogłaby by być nieco lepsza, ale że w zaistniałych okolicznościach czas to luksus, na jaki nie można sobie pozwalać, da się to "Czarnobylowi" wybaczyć.
Tym bardziej że praktycznie wszystko inne w tym odcinku wypadło co najmniej bardzo dobrze, potęgując przerażenie, jakie mogła wywołać już premiera. Tam jeszcze w większości podskórne poczucie ogromu tragedii, tym razem zyskało naukowe podstawy dzięki cierpliwym wytłumaczeniom Legasowa, robiąc jeszcze większe wrażenie i stopniowo zamieniając się w trudny do pojęcia koszmar. Przedstawienie go za pomocą trudnej relacji naukowca z partyjnym dygnitarzem Borisem Szczerbiną (równie dobry co Harris Stellan Skarsgård) wyszło idealnie, bo konfrontując dwie sprzeczne postawy, nie tylko zyskiwaliśmy nowe informacje, ale i na własne oczy widzieliśmy, jak szybko może zmieniać się punkt widzenia.
A to wszystko na tle trwającego horroru, czasem niemal dosłownego, jak w kończących odcinek scenach z podziemi zalanej elektrowni, a kiedy indziej bardzo rzeczywistego, jak przy o wiele zbyt późnej ewakuacji Prypeci. Dodajmy do tego powoli przedostające się do świata zewnętrznego informacje na temat katastrofy, a otrzymamy pełen obraz chaosu. Strach pomyśleć, co będzie dalej. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Paragraf 22 w wersji serialowej
Jak już pisałam w mojej recenzji "Paragrafu 22", miniserial stworzony przez George'a Clooneya i Granta Heslova nie jest adaptacją idealną. Książka Josepha Hellera to genialna antywojenna satyra, której siła leży m.in. w tym, że to co straszne czyni absurdalnie śmiesznym. Serial nie do końca potrafi balansować między farsą i koszmarem, często bardzo dosłownie skręcając w kierunku tego drugiego. I nie ma narratora, który mógłby zagubioną równowagę przywrócić.
Ale to zrozumiałe, że twórcy serialu nieco uprościli i zmienili książkę, która jest bardzo trudna do zekranizowania. Nielinearna, wypełniona odjechanymi pomysłami opowieść musiała zostać zamieniona w scenariusz, który byłby po pierwsze zrozumiały, a po drugie możliwy do przełożenia na obrazki. Co się udało — "Paragraf 22" to więcej niż porządna adaptacja, którą ogląda się, łapiąc się raz za razem za głowę.
Choć koszmar przybiera tu znacznie dosłowniejszą formę niż w książce, element absurdalny ma się również całkiem nieźle. Nie tylko pod postacią wymigującego się od kolejnych lotów Yossariana (świetny Christopher Abbott) — bombardiera, któremu jest wszystko jedno, kto wygra wojnę, byle tylko on wyszedł z tego żywy — ale też chociażby bezwzględnego poza granice możliwości pułkownika Cathcarta (Kyle Chandler) czy cudownie obrotnego oficera stołówkowego Milo Minderbindera (Daniel David Stewart).
Dobrze dobrana obsada bez problemu balansuje między komedią i tragedią, wyciskając z historii znanej z powieści bardzo dużo emocji. Przerysowani bohaterowie nabierają ludzkich kształtów, budując świat, w którym absurd jest obowiązującą religią. Wojna jeszcze nigdy nie była śmieszniejsza i straszniejsza, niż wtedy kiedy Yossarian ucieka przed nią do szpitala z kolejną wymyśloną chorobą, a Cathcart uparcie podnosi liczbę misji, które trzeba wykonać, żeby to się mogło wreszcie skończyć. [Marta Wawrzyn]
Hit tygodnia: Apokalipsa w The Good Fight
Nie da się ukryć, że momentami nawet nas przerastały szaleństwa, jakie miały miejsce w tym sezonie "The Good Fight. Miało to zresztą odbicie w naszych cotygodniowych zestawieniach, bo poza premierą aż do teraz żaden z kolejnych odcinków się do nich nie załapał (żeby nie było – w roli kitu również nie). Czemu więc jest tu finałowy "The One About the End of the World"?
Bynajmniej nie dlatego, że chcieliśmy ten sezon pożegnać miłym akcentem. Ostatni odcinek pokazał po prostu, że cieszący się ogromną wolnością artystyczną Robert i Michelle Kingowie nie porzucili całkowicie zdrowego rozsądku. Chociaż zesłanie nad Chicago apokalipsy w postaci piorunów kulistych na to nie wskazywało, twórcy postawili na koniec na zaskakującą normalność i prostotę.
Okazały się one kluczowe nie tylko w podejściu do wszystkich absurdów, jakie oferował coraz bardziej zwariowany serialowy świat, ale i na sali sądowej niejakiego sędziego Toosiego, gdzie Roland Blum próbował w swoim ostatnim ruchu zrujnować reputację kancelarii Reddick, Boseman & Lockhart. I szło mu całkiem nieźle, przede wszystkim ze względu na pomoc ze strony Mai, ale nawet ona nie mogła przewidzieć, że pozwani wyciągną z rękawa m.in. żyrafę Judy czy oposa Pauliego. Co to ja pisałem o normalności?
Ta ostatecznie miała jednak zatriumfować, udowadniając, że choć nasi bohaterowie są dalecy od ideałów, równie daleko im do skrajności, jaką reprezentuje Blum. Jest więc gdzieś pośród całego tego szaleństwa nadzieja i trzeba się jej trzymać. Podobnie jak wiary, że przerażający cliffhanger z jakim nas zostawiono, jednak nie zbierze okropnego żniwa w kolejnym sezonie. Drodzy twórcy, po tym, jak zrobiliście z Diane i Kurta najcudowniejszą parę świata, mieszając w to jakimś cudem Donalda Trumpa, nie możecie jej rozbijać! [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Praca nad sobą w Better Things
Po dość nierównym sezonie Pamela Adlon zaproponowała finał może nie tak genialny jak najlepsze odsłony 3. serii (według mnie: "The Unknown", "Easter" i "Chicago"), ale wystarczająco dobrze zbierający pozornie niezależne wątki poprzednich odcinków, zmuszający Sam do pracy nad sobą i otwierający nowe możliwości w sezonie 4.
Najbardziej tajemnicza i dla Sam, i dla widza była wyprowadzka Frankie. Możemy sobie tylko razem z zaniepokojoną matką próbować odpowiedzieć na pytanie, czemu średnia córka zareagowała aż takim buntem. Konieczność zweryfikowania własnych metod sprawia jednak, że Sam zastanawia się nad sobą nieco głębiej. Jest gotowa na wysłuchanie rady Davida w kwestii pozostałych córek i docierają do niej zarzuty Richa o zawłaszczanie przyjaciół i epatowanie negatywnymi emocjami.
Sam bierze sobie do serca własne niedoskonałości, których świadkami byliśmy cały sezon. Sezon wprawdzie mniej skoncentrowany na życiu rodzinnym, ale spójny w poszukiwaniach innych ról, jakie pełni bohaterka i w jakich styka się w poważnymi dylematami. Złe traktowanie na planie filmowym, niepewna wizja kariery teatralnej, a do tego decyzje w życiu prywatnym – trudno powiedzieć, czy słuszne. Wbrew pozorom w 3. serii "Better Things" dużo się działo.
W "Shake the Cocktail" widzieliśmy, jak w symbolicznym dniu pięćdziesiątych urodzin Sam uczy się, niczym w znanej maksymie, zmieniać to, co zmienić może, a godzić się z tym, czego zmienić nie może. Pewnie efekt tych całosezonowych poszukiwań docenić będziemy mogli dopiero w kolejnej serii, a póki co, chociaż nie co tydzień pomysły Adlon w pełni przekonywały, będę tęsknić za tym wciąż nietypowym i odważnym w pokazywaniu codzienności serialem. [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: Przyjaźń zwycięża w finale Teorii wielkiego podrywu
"Teoria wielkiego podrywu" zakończyła się finałem, który nie uszczęśliwił mnie w stu procentach, ale jedno zrobił naprawdę świetnie — zmusił Sheldona do docenienia, jak fantastyczną ma grupę przyjaciół. W odcinku "The Stockholm Syndrome" (przewrotny tytuł!), w którym on i Amy odbierali Nagrodę Nobla z fizyki, Sheldon dał radę w swoim stylu zantagonizować dokładnie wszystkich.
Ale dał też radę wszystkich pięknie przeprosić i im podziękować ze sceny w obecności szwedzkiego króla. Jakimś cudem udało mu się znaleźć idealne słowa, by docenić każdego z nich z osobna i wszystkich razem. Rodzice Penny co prawda z telewizji dowiedzieli się o jej ciąży, ale co tam. Nasz ulubiony emocjonalny dzieciak szczerze mówiący o tym, że kocha tych wszystkich ludzi, to było naprawdę coś.
Twórcy tym bardziej trafili w dziesiątkę, że zsynchronizowali dużego Sheldona z małym, to znaczy pokazali w spin-offie, jak przyszły doktor Cooper w wieku 10 lat samotnie słuchał ogłoszenia werdyktu Komitetu Noblowskiego. Jednocześnie zobaczyliśmy młodsze wersje jego późniejszych przyjaciół i zrobiło się naprawdę sympatycznie i ciepło na sercu.
"Teoria wielkiego podrywu" może i kończy się parę lat za późno, ale po finale serialu zostaną raczej dobre wspomnienia. A na osłodę mamy "Młodego Sheldona". [Marta Wawrzyn]
Hit tygodnia: Świetny finał sezonu Brooklyn 9-9
Ani przez moment nie wątpiliśmy, że przenosiny "Brooklyn 9-9" do NBC wyjdą tej produkcji na dobre i 6. sezon nas w tym przekonaniu utwierdził. Jedna z najlepszych odsłon serialu w historii miała wiele pamiętnych chwil, a teraz możemy do nich dopisać również zakończenie, w którym nasi bohaterowie musieli dosłownie zbratać się z wrogiem, by pokonać jeszcze groźniejszego przeciwnika.
Wszystko zaczęło się od odkrycia, że komisarz Kelly dopuszcza się nielegalnej inwigilacji cywili, czego oczywiście policjanci z 99. posterunku nie mogli zostawić bez reakcji. Jak jednak pokonać kogoś, kto wszędzie ma swoich lojalnych ludzi? Zagwarantować, że twoja zabójcza ekipa będzie lojalna tylko wobec samych siebie! Cóż, plan Jake'a nie brzmiał zbyt przekonująco, ale że dzięki niemu zobaczyliśmy drużynę złożoną z Madeline Wuntch, Sępa i C.J.-a, to nie będziemy narzekać.
Zwłaszcza że akcja z ich udziałem zaczęła się sypać już na samym początku, zapewniając nam całe mnóstwo atrakcji (porwanie C.J.-a!) i odpowiednio zwariowanych twistów. Były więc zdrady, festiwal wymyślnych obelg ze strony Holta i Wuntcha, a wreszcie ratunek w ostatniej chwili, gdy wydawało się, że wszystko już stracone, a twórcy znów zostawią nas z jakimś okrutnym cliffhangerem.
Tego ostatecznie nie było, ponieważ w scenariuszu godnym najlepszych odcinków halloweenowych, swój genialny ruch wykonali Jake do spółki z Wuntch, zostawiając w osłupieniu zarówno pokonanego Kelly'ego, jak i oszołomionego Holta. Ale że oczywiście nowa pani komisarz nie byłaby sobą, gdyby w jakiś sposób nie dogryzła odwiecznemu przeciwnikowi, to nasz kapitan będzie miał mnóstwo czasu, by to sobie przemyśleć podczas kierowania ruchem. A to wszystko przy dźwiękach Franka Sinatry! Porposimy 7. sezon jak najszybciej! [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Barry robi karierę
Przedostatni odcinek 2. serii "Barry'ego" to w dużej mierze satyra na przemysł filmowy. Ludzie latami z pełnym poświęceniem walczą o szansę na przeczytanie paru linijek przed specami od castingu. Po czym pojawia się Barry i od razu dostaję masę szans, bo jest wysoki i tak intrygująco mu nie zależy na sukcesie.
Trudno dziwić się reakcjom Sally i Gene'a, którzy ze względu na ciepłe uczucia do Barry'ego chcą go wspierać, a równocześnie jak nigdy widzą, co z branżą jest nie tak. Zwłaszcza aktorka, która stanęła w "The Audition" przed dylematem, czy poświęcić się ważnej dla niej sztuce, czy zagrać w fatalnym antyfeministycznym filmie, źle zniosła fakt, że nie trzeba wiele umieć, by się przebić. To kwestia płci i wzrostu. Monolog Sally stanowił fenomenalne podsumowanie sprzecznych emocji, które jej towarzyszą.
Ale obiecująca kariera Barry'ego może się skończyć, zanim na dobre się zaczęła. W najnowszym odcinku głównego bohatera po raz kolejny dopadła przeszłość, tym razem ta stosunkowo niedawna i nawet jak na jego biografię okropna. Barry ma niejedno na sumieniu, ale zabójstwo Janice zajmuje wśród licznych grzechów wysokie miejsce, bo unieważnia tłumaczenia płatnego mordercy, że to tylko praca i on tak naprawdę nie jest zły.
Wątek ukrytego w lesie ciała musiał wrócić w najbardziej dramatycznych okolicznościach, ale należało się spodziewać raczej policyjnego śledztwa. Tymczasem to Fuches okazał się najbardziej diaboliczny, szykując plan, który pozbawić ma Barry'ego nie wolności, a przyjaciela i opiekuna, jakim sam Fuches nigdy nie był. Barry biegnie więc przez las, Fuchs stoi z pistoletem wymierzonym w Gene'a, a widz wstrzymuje oddech. Tak się robi cliffhangery. [Kamila Czaja]
Kit tygodnia: The Rain — duński deszcz wciąż pada
Duński deszcz wciąż pada i wciąż nie ma to większego sensu, przynajmniej jeśli liczyliście na porządną postapokalipsę, a nie młodzieżowy dramat, którego bohaterowie biegają bez ładu i składu. W 2. sezonie "The Rain" liczba fabularnych bzdurek jeszcze wzrasta, bo do deszczu, którego nigdy sensownie nie wyjaśniono, dochodzi element superbohaterski, a satysfakcjonujących odpowiedzi wciąż brak. Nie żeby serial kiedykolwiek planował je dawać.
To zawsze była raczej opowieść o tym, co się dzieje z ludźmi w obliczu końca świata, niż o tym, jak do tego końca świata doszło. Problem w tym, że element ludzki również coraz bardziej zawodzi. Grupka głównych bohaterów uprawia ciągłą bieganinę po lesie, wszyscy kłócą się, godzą, łączą w pary i rozstają co kilka odcinków, niekoniecznie trzymając się jakiejkolwiek logiki, byle do przodu. I wszyscy, dosłownie wszyscy udowadniają co chwila, że są wyjątkowo odporni na uczenie się i już dawno powinni zginąć, skoro ten świat taki okrutny.
Brakuje też charyzmatycznego antagonisty — czy jakiegokolwiek antagonisty, który ma twarz. Dzieciaki z "The Rain" wciąż przechytrzają a to tajemniczych komandosów, a to enigmatyczne organizacje, ale trudno poczuć satysfakcję, kiedy agenda owych przeciwników wydaje się w najlepszym razie ledwie zarysowana. Nie sądzę, żebym miała oglądać 3. sezon, jeśli jakimś cudem będzie. A muszę przyznać, że mimo wszystko polubiłam te dzieciaki. [Marta Wawrzyn]
Kit tygodnia: Gra o tron potyka się przed finałem
Najbardziej widowiskowy i zarazem najbardziej rozczarowujący pod względem fabularnym odcinek w historii "Gry o tron". Daenerys zaszalała nad Królewską Przystanią, Cersei i Jaime ponieśli romantyczną śmierć w ruinach, Ogar wreszcie dopadł Górę, a mała Arya z bohaterki omal nie stała się jedną z miliona anonimowych ofiar Szalonej Królowej. I właściwie tylko ten ostatni wątek wypadł rzeczywiście dobrze, bo miał podłoże emocjonalne.
Nie chodzi nawet o to, że mam problem z tym, jak poszczególne historie się kończą. Nie mam. Metamorfoza Dany była sygnalizowana od dawna, ale na ostatnim etapie nie przeprowadzono jej tak jak należy. "Gra o tron" za starych dobrych czasów wypracowywała takie momenty nie tygodniami, nie miesiącami nawet, tylko latami, tworząc podwaliny i rozwijając swoich bohaterów krok po kroku, a nie nagle wykonując zwrot o 180 stopni. A teraz tak po prostu rzuca w nas zaskoczeniami, w hurtowej ilości i bez większego sensu.
Efekt? Widzowie reagują tak jak kiedyś reagowali na finał "Jak poznałem waszą matkę". Bo to podobna sytuacja: scenarzyści stali się zakładnikami zakończenia, które zostało wymyślone ileś lat temu. W przypadku sitcomu CBS problemem było przeciąganie serialu w nieskończoność. "Gra o tron" dla odmiany wszystkie naturalne procesy przyspieszyła w ostatnich dwóch sezonach, ale efekt jest podobny. Bez przebycia właściwej drogi — nie za długiej, ale też nie za krótkiej — nie da się skończyć opowiadanej historii tam, gdzie zakładaliśmy, że skończymy.
Dlatego seriale ewoluują także na ostatnim etapie i kończą się w taki sposób, żeby miało to emocjonalny sens w danym momencie. Zakończenia są zmieniane w trakcie pisania, bo to, co twórcy wymyślili pierwotnie, przestaje wydawać się właściwe. Twórcy "Gry o tron" z jakiegoś powodu nie mogli bądź nie chcieli tego zrobić. I takie ich prawo. Ale wielka szkoda, że HBO nie oddało serialu w ręce kogoś, kto byłby w stanie poprowadzić bohaterów dalej w założonym przez George'a R.R. Martina kierunku. Być może za kilka lat oglądalibyśmy Dany szalejącą na smoku nad Królewską Przystanią i odbieralibyśmy to zupełnie inaczej. [Marta Wawrzyn]