Serialowe hity i kity — nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
26 maja 2019, 21:28
"Gra o tron" (Fot. HBO)
W tym tygodniu żegnamy kitem "Grę o tron", a polecamy m.in. "Czarnobyl", "Rok za rokiem" i "Barry'ego". Zapraszamy na nasze podsumowanie ostatnich siedmiu dni w serialach.
W tym tygodniu żegnamy kitem "Grę o tron", a polecamy m.in. "Czarnobyl", "Rok za rokiem" i "Barry'ego". Zapraszamy na nasze podsumowanie ostatnich siedmiu dni w serialach.
Hit tygodnia: Rok za rokiem, czyli podróż do przyszłości
Jeśli zastanawialiście się kiedyś, co by było, gdyby nasza rzeczywistość podążyła w najbardziej szalonym z możliwych kierunków, to już nie musicie sobie tego wyobrażać. Wystarczy spojrzeć na "Rok za rokiem", nowy serial produkcji BBC, który zabiera nas w ekspresową podróż w niedaleką przyszłość, pokazując na przykładzie brytyjskiej rodziny, jak zmieni się świat w najbliższych latach.
I jak się już pewnie domyślacie, nie będzie to szczególnie wesoły widok, choć bez wątpienia ciekawy. Twórca serialu, Russell T. Davies ("A Very English Scandal", "Doktor Who"), postawił na przerysowaną satyrę polityczną i futurystyczną wizję rodem z "Black Mirror", mieszając to z rodzinnym dramatem, co dało efekt oryginalny i wciągający, nawet jeśli nie mający w sobie za grosz subtelności. Ale cóż, może w przyszłości naprawdę nie będzie na nią miejsca?
Na razie na pewno nie ma go w tej historii, która w dwóch pierwszych odcinkach przeskakuje w okolice 2025 roku, fundując po drodze kilka globalnych katastrof, jak choćby drugą kadencję Donalda Trumpa i przyglądając się, jak wielkie wydarzenia wpływają na losy rodziny Lyonsów z Manchesteru. A że ci są bardzo barwną gromadką, to na nudę nie możemy narzekać.
Tym bardziej że oprócz typowych romansów, zdrad, problemów rodzicielskich, kłopotów finansowych i tak dalej, mamy w "Roku za rokiem" bardziej odlotowe wątki, jak choćby transhumanizm na przykładzie pewnej mającej kłopoty z tożsamością nastolatki. Jest zatem dość oryginalnie i mimo że w oczy kłuje płytkość poszczególnych historii, wynagradzają nam to wyraziści bohaterowie, twórcza kreatywność i nuta szaleństwa, która jest tu absolutnie nieodzowna. Emma Thompson w roli populistycznej polityczki też robi swoje.
Początek wygląda zatem całkiem obiecująco, potrafiąc nawet gdzieś w tej zwariowanej fabule upchnąć nieco autentycznych emocji. Skupiając się na (w miarę) zwykłych ludziach, twórca unika pułapki nadmiernego generalizowania, znajdując dla odlotowej historii solidne uziemienie. W większej dawce, mógłby to być serial trudny do zniesienia – w sześciu odcinkach, w dodatku w brytyjskim wykonaniu, z ciekawością czekamy na ciąg dalszy. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Barry dokonuje totalnej masakry
Po zeszłotygodniowym cliffhangerze "Barry" nie miał łatwego zadania. Napięcie sięgnęło zenitu, a wtedy nietrudno o rozczarowanie, gdy sytuacja już się wyjaśni. Nietypowa opowieść o płatnym zabójcy znów jednak poradziła sobie świetnie, proponując zamknięcie 2. serii równocześnie zaskakujące i zgodne z duchem serialu.
Zaskoczenie, ale i typowy jednak dla "Barry'ego" cynizm dotknęły nawet wątku teatralnego. Tyle odcinków kibicowania Sally, żeby dała radę wytrwać w opowiedzeniu swojej historii mimo gróźb byłego męża oraz castingowych pokus – po to tylko, by w kulminacyjnym momencie aspirująca aktorka "stchórzyła" i przedstawiła zgromadzonym widzom nieprawdziwą wersję wydarzeń. Ale na tym nie koniec, bo kolejny raz okazało się, że prawdy nikt nie chce, a bohaterski wariant opowieści doskonale się sprzedaje.
W tym czasie Barry zmagał się z własnym dylematem dotyczącym prawdy. Chociaż Fuches nie zabił Gene'a, to skutecznie skierował na niego podejrzenie o zabicie Janice, więc Barry musiał żyć ze świadomością, że jego mentor siedzi za niego w więzieniu. I chociaż sprytne przerzucenie podejrzeń na czeczeńską mafię ostatecznie zadziałało, to ostatnia scena pokazuje, że teraz największym przeciwnikiem Barry'ego może okazać się Gene, świadomy części zbrodni dokonanych przez podopiecznego. A jak wiadomo, przeciwnicy głównego bohatera tego serialu źle kończą.
Widzieliśmy to w najmocniejszej sekwencji finałowego odcinka, gdy Barry dokonał masakry wśród członków mafii po prostu dlatego, że stali na jego drodze, gdy próbował dopaść Fuchesa. Przez chwilę był maszyną do zabijania i trudno po tych fenomenalnie nakręconych scenach nadal mu kibicować i upierać się, że jego człowieczeństwo wciąż można ocalić. A podczas czekania na 3. sezon niewątpliwie będzie mi towarzyszyć pełne radości i nadziei spojrzenie wyszkolonego przez Barry'ego Maybreka tuż przed tym, jak jego idol bez wahania go zastrzelił. [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: Prywatne dramaty w Czarnobylu
Choć mijają kolejne dni od katastrofy w czarnobylskiej elektrowni, horror zdaje się nie mieć końca. Ba, patrząc na trzeci odcinek miniserialu HBO, można dojść do wniosku, że dopiero teraz na własne oczy widzimy skutki katastrofy, o jakich dotąd głównie się mówiło. Skupiając się w większym stopniu na indywidualnych dramatach zamieszanych w tragiczne wydarzenia ludzi, twórcy zafundowali nam koszmar, jakiego nawet tu się nie spodziewaliśmy.
Bo co innego słuchać o potencjalnych masowych zniszczeniach i przerażających efektach promieniowania, jakimi straszy Legasow, a zupełnie co innego ujrzeć je w ludzkim wymiarze. Za ten posłużyli w "Open Wide, O Earth" Ludmiła i Wasilij Ignatenko (Jessie Buckley i Adam Nagaitis) – prawdziwa para, której makabryczną historię poznaliśmy dokładniej, gdy on cierpiał katusze w moskiewskim szpitalu, a ona nie zważając na nic, trwała przy nim do samego końca.
Oglądało się to wszystko w bolesnym skurczu, bo przecież wiedzieliśmy, że szczęśliwego zakończenia być nie może, a twórcy w żaden sposób nas nie oszczędzali. Bohaterowie, o których w sumie nie wiedzieliśmy przecież wiele, w jakiś sposób stali się nam jednak momentalnie bliscy, w jeszcze większym stopniu potęgując katusze śledzenia ich tragicznych losów. Tych nie umniejszały nawet piękne momenty wytchnienia, jak ten, gdy Ludmiła opisywała mężowi "widok" z okna – trudno było tego nie przeżywać, mając świadomość, że to ostatnie chwile straszliwie cierpiącego młodego człowieka.
Człowieka, który spoczął w szczelnie zamkniętej trumnie we wspólnej, zabetonowanej mogile, będąc jedną z wielu niewinnych ofiar katastrofy. Podobną do pracowników elektrowni, przepytywanych przez Ulianę czy górników z Tuły, wykonujących swoje zadanie bez zadawania zbędnych pytań. W "Czarnobylu" ich historie przedstawia się w różny sposób, pozwalając sobie nawet na trochę humoru, ale koniec końców rozpościerając nad wszystkimi ten sam złowrogi cień. Już jesteśmy przerażeni na myśl o tym, co jeszcze tu zobaczymy. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Brockmire, czyli finał odmiennego sezonu
Trochę zaniedbaliśmy w tym roku pisanie o losach Jima, chociaż doceniliśmy pierwszy odcinek nowego sezonu. Późniejsze odsłony też spełniały oczekiwania, ale może nie były wystarczająco spektakularne, żeby zmieścić się w naszych hitach. Finał serii to dobra okazja, żeby przypomnieć, jak bardzo lubimy "Brockmire'a", i docenić fakt, że twórcy serialu potrafili bez straty jakości zmienić w swojej opowieści prawie wszystko.
Wydawało się, że samą istotną naszego ulubionego komentatora jest fakt, że nie może się zmienić, że zawsze będzie pijanym, niepotrafiącym się zachować wobec innych egoistą, który świetnie się zna na ulubionym sporcie, ale poza transmisją z meczu trudno z nim wytrzymać. Tymczasem zdecydowano się na pokazanie drogi Jima do trzeźwości bez szczególnych złudzeń, ale też bez skazywania bohatera na porażkę.
W efekcie w 3. sezonie Brockmire powoli uświadamiał sobie, że samo bycie trzeźwym to żadne bohaterstwo, że prawdziwa praca dopiero przed nim. I chociaż główny bohater serialu nadal nie potrafił ugryźć się w język, to zaskakująco dobrze poradził sobie z domykaniem kilku relacji (Jules, Charles), budowaniem nowych (Gabby, Shirley) i naprawieniu tych trudnych (Jean, Matt). No i był jeszcze żółw Clemenza, cudowny i ważny element tej serii, inspiracja dla nas wszystkich!
Finał serii dobrze podsumował zmiany, które zaszły w życiu Jima. Wystawiono go na szereg kryzysów, od zgubienia nieodłącznej marynarki przez wieści o zaręczynach Jules i zerwanie z Maggie po ataki wielbicieli Arta Newlie'a. Ledwo, ledwo, ale Brockmire to wszystko przetrwał, dowodząc, że kiedy cały świat zwariował, także politycznie, istnieje jeszcze coś, na co można liczyć. Baseball, oczywiście. Ale też ludzie wokół, którzy łatwo się nie poddają i wzajemnie pomagają sobie jakoś przeżyć. [Kamila Czaja]
Kit tygodnia: Gra o tron rozczarowuje po raz ostatni
Na szczęście to już koniec – chciałoby się rzucić po finale "Gry o tron", który był dokładnie taki, jak większa część tego sezonu: pospieszny, nieprzekonujący, a momentami zwyczajnie absurdalny. Bo co innego można powiedzieć po odcinku, który miał rzucić nas na kolana i sprawić, że nie będziemy się mogli emocjonalnie pozbierać, a wywołał jedynie totalną obojętność?
Ewentualnie kpiący uśmieszek, bo patrząc na niektóre z finałowych rozwiązań, pozostawało tylko uznać je za dziwny dowcip ze strony twórców. Za najlepsze podsumowanie niech służy fakt, że gdyby nie Drogon i Duch, "The Iron Throne" byłoby w stu procentach wyprute z jakichkolwiek uczuć. A tak zostały nam chociaż zwierzaki, które, nawet najbardziej potworne, zawsze działają. Jak nisko musiała jednak upaść "Gra o tron", bym w podsumowaniu finałowego odcinka w ogóle o tym wspominał?
Naprawdę trudno zrozumieć skalę katastrofy, jaka wydarzyła się w tym serialu w ósmym sezonie. Trudno zrozumieć, że historia, którą przez lata oglądaliśmy z wypiekami na twarzy, została sprowadzona do kompletnie jałowego zakończenia, przypominającego raz niesamowicie tandetny melodramat, to znów niskich lotów satyrę polityczną. Jon wbijający sztylet w serce ukochanej? Zero emocji, łopatologia, kicz. Bran zasiadający na tronie po obradach głupiej rady? Może zostawię to bez komentarza.
Pewnie, można ostatecznych rozwiązań bronić, doszukując się w nich sensu, ale prawda jest taka, że w jakimkolwiek kierunku poszliby twórcy, nie mieli praktycznie żadnych szans, by wyjść z tego obronną ręką. Za dużo błędów zostało popełnionych wcześniej, by dało się je odwrócić w ciągu jednego odcinka, nawet najbardziej przekonującego na świecie. A chyba jest już jasne, że ten taki nie był.
Kończy się zatem "Gra o tron" w bardzo przykry sposób, oczywiście nie zacierając wielu niezapomnianych przeżyć, jakich nam przez lata dostarczyła, ale zostawiając na nich paskudną rysę. Nie zasłużył ten bez wątpienia wyjątkowy serial na taki los, nie zasłużyli też na niego fani, których rozczarowanie jest dla mnie w stu procentach zrozumiałe. Wszak, gdy już opadnie kurz, to oni zostaną ze świadomością nieodwracalnego spaprania historii, którą pokochali całym sercem. [Mateusz Piesowicz]