"Obsesja Eve", czyli związek w stanie przejściowym – recenzja finału 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
28 maja 2019, 21:28
"Obsesja Eve" (Fot. BBC America)
Rok po finale poprzedniego sezonu "Obsesja Eve" znów zostawiła nas z cliffhangerem i pytaniem co dalej. Warto zastanowić się przy tym, czy serial nie zaczyna kręcić się w kółko. Spoilery.
Rok po finale poprzedniego sezonu "Obsesja Eve" znów zostawiła nas z cliffhangerem i pytaniem co dalej. Warto zastanowić się przy tym, czy serial nie zaczyna kręcić się w kółko. Spoilery.
Pewnie, że pamiętacie to zakończenie. Trudno je przecież zapomnieć, bo końcowe starcie Eve z Villanelle w jej paryskim mieszkaniu, z którego barwna zabójczyni wyszła z nożem w brzuchu, to doskonały przykład emocjonalnego rollercoastera, jaki fundowała nam Phoebe Waller-Bridge przez cały poprzedni sezon. Po objęciu sterów serialu przez Emerald Fennell nie zanotowaliśmy w nim wprawdzie wyraźnego spadku jakości, ale już finał może świadczyć, że pewne pomysły za drugim razem nie działają tak skutecznie.
Obsesja Eve stawia na relację głównych bohaterek
A to nie jest dobry znak dla produkcji takiej jak "Obsesja Eve", która przecież w znacznej mierze opiera się właśnie na ciągłym zaskakiwaniu i przełamywaniu utartych schematów. Zasadach, które co najmniej nieźle funkcjonowały również w 2. sezonie, ale z zastrzeżeniem że zwłaszcza w jego drugiej połowie nie wszystko działało, jak powinno. Finałowy odcinek zresztą to potwierdził, szybko rozprawiając się z mniej zajmującym wątkiem niejakiego Aarona Peela (Henry Lloyd-Hughes), by móc skupić się na relacji głównych bohaterek.
I choć z jednej strony cieszy mnie błyskawiczne ucięcie tej i tak o wiele za długiej historii, to z drugiej trudno nie mówić o lekkim niedosycie. Koniec końców poświęcono temu wątkowi tyle czasu, że rozwiązanie go jednym cięciem Villanelle to pewne rozczarowanie. Podobnie zresztą jak uzasadnienie przedstawione przez Carolyn (Fiona Shaw), z którego wynika, że wszystko było tylko sprytną ustawką, by MI6 miało czyste ręce.
Idąc tym tropem, można dojść do wniosku, że w gruncie rzeczy także my zostaliśmy wrobieni przez twórców. W tym przypadku po to, by bohaterki mogły rozwiązywać swoje problemy w malowniczej scenerii Wiecznego Miasta. Jasne, nigdy nie pogardzimy Rzymem, ale nie można było zrobić tego jakoś sensowniej?
Pewnie można było, ale wtedy oczywiście "Obsesja Eve" nie byłaby sobą, a co za tym idzie, widzowie nie zakochaliby się w serialu tak mocno. Przełykaliśmy więc przez cały sezon mniejsze i większe scenariuszowe bzdurki tak samo, jak robiliśmy to przed rokiem, w zamian ciesząc się możliwością oglądania jednej z najbardziej pokręconych par w telewizji. I nie zamierzam na to narzekać, bo skłamałbym, mówiąc, że kiepsko się bawiłem, także przy "You're Mine".
W końcu w ostatnim odcinku tego sezonu zafundowano nam to, na co długo czekaliśmy, jeszcze mocniej wiążąc ze sobą główne bohaterki. Nic przecież nie zbliża lepiej, niż wspólne morderstwo, zwłaszcza gdy mowa o zabójstwie brutalnym i wyrachowanym, przynajmniej z jednej strony. A sposób, w jaki Villanelle wrobiła Eve w zatopienie siekiery w głowie Raymonda (Adrian Scarborough), był mistrzowski, tak jak i cała ta zwariowana scena.
Obsesja Eve znów zamienia się w krwawą groteskę
Zaskoczenie przechodzące w ekstatyczną radość malujące się na twarzy Villanelle (genialnie zagrała to Jodie Comer). Szok, przerażenie i obrzydzenie u Eve. A wreszcie prawdziwy dramat mieszający się z krwawą groteską w stylu, w jakim tylko ten serial potrafi, zostawiając nas z paskudnym obrazem (choć najgorszego nam oszczędzono), od którego nie można jednak oderwać wzroku. Tak, to była prawdziwa perfekcja i szalone emocje w najlepszym wydaniu, jednocześnie zbliżające nas do celu, którym było oczywiście zestawienie bohaterek niczym dwie strony tej samej monety. Udało się?
I tak, i nie. Bez wątpienia świetne wrażenie robiły wydarzenia następujące bezpośrednio po zabójstwie, gdy Villanelle jakby nigdy nic zaczęła już planować przyszłość z Eve. Począwszy od spaghetti na kolację, a skończywszy na wspólnym życiu w chatce na Alasce, zabójczyni wytworzyła sobie w głowie swój własny, perfekcyjny obraz związku, na który ciągle oszołomiona Eve wyraźnie nie wiedziała, jak zareagować. Umieszczenie tych scen pośród rzymskich ruin jeszcze potęgowało surrealizm całej sytuacji. Do czasu.
Bo na swój sposób piękna wizja pękła jak bańka mydlana w momencie, gdy Eve zrozumiała, że została zmanipulowana. "Za kogo nas uważasz? Za Bonnie i Clyde'a?" – pyta, a coś rodzącego się pomiędzy nią, a Villanelle gdzieś znika. Jak na dłoni widać za to cały absurd tej sytuacji i kryjące się w ich relacji fałsz oraz niemożliwość spełnienia. Czy wszystko pomiędzy kobietami to tyko dziwna, wzajemnie nakręcająca się fascynacja, czy może jednak były tam prawdziwe uczucia? Dziś trudno jednoznacznie na to pytanie odpowiedzieć, a już z pewnością trudniej, niż zgadnąć, czy postrzelona Eve jeszcze się podniesie.
Obsesja Eve zostawia nas z cliffhangerem
Bo rzecz jasna nie ma mowy o zabijaniu jednej z głównych bohaterek, co nie tylko mocno osłabia wydźwięk tego dramatycznego zakończenia, ale też cofa nas do punktu wyjścia. Gdy już doszliśmy tak daleko, gdy relacja Eve i Villanelle mogła stać się jeszcze bardziej skomplikowana, dostaliśmy rewanż za nóż z poprzedniego sezonu i co za tym idzie, najprawdopodobniej kolejny powrót do morderczej zabawy w kotka i myszkę.
Oczywiście będzie to gra odpowiednio zmodyfikowana, bez wątpienia z inną, może bardziej pewną siebie i zdeterminowaną Eve oraz kilkoma otwartymi kwestiami (co z Hugo i Niko? czy Eve będzie odpowiadać za zabójstwo Raymonda?), ale jednak wyglądająca dość znajomo. A to, jak już podkreślałem, dla serialu tego rodzaju może okazać się zgubne.
"Obsesja Eve" musi nas bowiem ciągle zaskakiwać, ale nie dziwacznymi pomysłami w stylu technologicznego maniaka mordującego kobiety, lecz niedającymi się łatwo sklasyfikować wyborami swoich bohaterek. Natomiast jakkolwiek niecodziennie by to nie brzmiało – psychopatyczna zabójczyni zachowująca się dokładnie tak, jak powinna zachowywać się psychopatyczna zabójczyni, jest niestety mało atrakcyjna.
Co rzecz jasna nie musi oznaczać, że w kolejnym sezonie serial pogrąży się w nudnej normalności. Byłbym wręcz bardzo zaskoczony, gdyby tak się stało, ale nie da się ukryć, że nowa showrunnerka (Suzanne Heathcote), stanie przed wyjątkowo trudnym zadaniem. Bo jak pokazały ostatnie odcinki, choć Sandra Oh i Jodie Comer są wciąż absolutnie doskonałe, a oglądanie ich szaleństw ciągle sprawia dużo czystej frajdy, to jednak towarzysząca poprzedniemu sezonowi świeżość tym razem gdzieś po drodze się ulotniła. Oby był to tylko krótki stan przejściowy.