"Deadwood" dostaje zakończenie, na jakie zasługiwało — recenzja filmu HBO
Marta Wawrzyn
31 maja 2019, 22:03
"Deadwood" (Fot. HBO)
Po trzynastu latach od finału serialu Al Swearengen i spółka powracają, by raz jeszcze udowodnić, jak wyjątkowa z nich zgraja. Film "Deadwood" to wiele pięknych zakończeń dla bohaterów kultowej produkcji HBO.
Po trzynastu latach od finału serialu Al Swearengen i spółka powracają, by raz jeszcze udowodnić, jak wyjątkowa z nich zgraja. Film "Deadwood" to wiele pięknych zakończeń dla bohaterów kultowej produkcji HBO.
27 sierpnia 2006 roku był jednym z najbardziej frustrujących dni w złotej erze seriali. Zdecydowanie za szybko zakończył się wtedy serial "Deadwood", który postawił na głowie wiele schematów, kojarzących się z kinem o Dzikim Zachodzie. Od wszechobecnego błota i brudu, przez kwieciste dialogi i poetyczne przekleństwa, aż po skomplikowanych bohaterów poruszających się w strefie moralnych szarości — to było coś zupełnie nowego, świeżego, zaskakującego i po prostu doskonałego.
I choć — uwaga na trzynastoletnie spoilery! — ostatnia scena, w której Al Swearengen (Ian McShane) osobiście szorował plamę krwi na podłodze, tak jak tylko on potrafi, po tym jak własnymi rękoma zabił niewinną dziewczynę, żeby uratować życie Trixie (Paula Malcomson), była bardzo w stylu "Deadwood", niedosyt pozostał. Zwłaszcza że serial Davida Milcha żegnaliśmy po nierównym sezonie, pełnym eksperymentów i wątków prowadzących donikąd (pamiętacie braci Earpów i trupę teatralną?), a do tego o tyle niesatysfakcjonującym, że pozbawionym konfrontacji z George'em Hearstem (Gerald McRaney), który zabił pana Ellswortha, obciął Alowi palec i porozstawiał wszystkich po kątach, po czym po prostu wyjechał.
To byłby bardzo dobry 3. sezon, gdyby po nim nastąpił ciąg dalszy. A tak zostało mnóstwo niedokończonych historii i dodatkowo psujących humor fanom plotek o tym, jak to David Milch wykłócał się z szefostwem HBO, przyczyniając się do przedwczesnego końca serialu. O tym, jak skasowano "Deadwood", do dziś krążą przeróżne historie, ale wszystko wskazuje na to, że doszło do sytuacji, w której serialu nie uratowano, bo obie strony okopały się na swoich pozycjach. Wtedy David Milch ostrzegł Timothy'ego Olyphanta, żeby nie kupował sobie nowego domu, bo serialowi grozi skasowanie, agent Olyphanta prawdopodobnie wypuścił informację do mediów, na planie zaczęła się panika i nie było już czego ratować.
Powrót do Deadwood po dziesięciu latach
Po skasowaniu serialu HBO obiecywało dwa filmy kończące historię mieszkańców "Deadwood", ostatecznie dostaliśmy jeden, i to po blisko trzynastu latach od finału. Film, który premierę w HBO GO będzie mieć jutro rano, kończy większość wątków w satysfakcjonujący sposób, choć nie da się ukryć, że chciałoby się więcej. 110 minut na zamknięcie historii około dwudziestu fantastycznych, złożonych psychologicznie bohaterów to bardzo, bardzo mało, ale David Milch zrobił co w jego mocy, żeby każdy z naszych ulubieńców dostał swoje pięć minut.
Wszystkie wdzięczne drobiazgi, za które pokochaliśmy "Deadwood", są na swoim miejscu. Cudowne jest już to, co zrobiono z czołówką serialu, a chwilę potem mamy pierwszy barwny monolog, rzut oka na miasteczko, wizytę w The Gem Saloon, zgodnie z faktami historycznymi odbudowanym po pożarze, i wreszcie pierwszego soczystego cocksuckera, którym rzuca Al pod adresem pewnego dawnego wroga. Trudno uwierzyć, że minęło tyle lat od finału, bo wszyscy od pierwszej chwili z naturalnością wracają do swoich ról. Nie trzeba nawet kilku minut, żeby Deadwood ponownie ożyło na naszych ekranach — to się dzieje od pierwszych sekund.
A zmieniło się bardzo dużo, bo przecież "wycięto" dziesięć lat z historii miasteczka, które rozbudowało się niesamowicie przez ten czas. Kiedy zawitaliśmy do Deadwood po raz pierwszy w 1876 roku, to była istniejąca od paru lat osada, założona nielegalnie na ziemiach należących do plemienia Dakota. W miasteczku nie obowiązywało prawo, bo oficjalnie nie leżało ono na terytorium Stanów Zjednoczonych. Al Swearengen, Seth Bullock (Timothy Olyphant), Alma Ellsworth (Molly Parker) i inni bohaterowie zrobili wiele, by z chaosu mogła narodzić się cywilizacja. A potem minęło dziesięć lat, których nie widzieliśmy i nie zobaczymy.
Film Deadwood to emocjonalna bomba
Kiedy spotykamy całe towarzystwo ponownie w 1889 roku, podczas uroczystości związanych z nadaniem Dakocie Południowej statutu stanowego, wszystko wygląda niby tak samo, ale inaczej. Miasteczko pięknieje i modernizuje się z każdym dniem, śmiało korzystając z postępu technologicznego (pociąg, telefon — wszystko tu jest!), a nasi bohaterowie są czystsi, lepiej ubrani i bardziej poukładani, co ma odzwierciedlać znacznie wyższy status społeczny większości z nich. Podstawowe zmiany rzucają się w oczy od pierwszych minut, a potem wchodzimy na kolejne poziomy skomplikowania i zniuansowania każdej z osobistych historii.
Omawiać wszystkich po kolei w tym miejscu nie będę, żeby wam nie psuć niespodzianki. Powiem jedynie, że niecałe dwie godziny wystarczą, żeby zmieścić morderstwo, pogrzeb, wesele i jeszcze kilka mocniejszych momentów. Przez ekran przewijają się wszyscy z wyjątkiem zmarłego Powersa Boothe'a, odtwórcy roli Cy'a Tollivera, i nieobecnego z powodu "Boscha" Titusa Wellivera, serialowego Silasa Adamsa. Powracają Al, Seth, Trixie, Alma, a także Charlie Utter (Dayton Callie), Joanie Stubbs (Kim Dickens), Calamity Jane (Robin Weiger), Sol Star (John Hawkes), Dan Dority (W. Earl Brown), doktor Cochran (Brad Dourif), Martha Bullock (Anna Gunn), E.B. Farnum (William Sanderson), Jewel (Geri Jewell) i pan Wu (Keone Young).
Pojawia się w Deadwood także George Hearst, który teraz jest senatorem, dumnym z tego, że patrzy wyłącznie w przyszłość, i wciąż zachowującym się jakby cały świat był jego prywatnym podwórkiem. I to działa, przynajmniej z dwóch powodów: po pierwsze, mimo że w serialowym świecie minęła dekada, wracamy niemal bezpośrednio do sytuacji z końcówki 3. sezonu i znowu oglądamy, jak wszyscy jednoczą się przeciwko bezwzględnemu biznesmenowi. Po drugie, Gerald McRaney, czyli poczciwy lekarz z "This Is Us", raz jeszcze udowadnia, że świetnie czuje się w roli najgorszego z łotrów. Oglądanie go jako Hearsta to czysta przyjemność.
Nie zdradzę wam, czy tym razem drania da się pokonać i ile trzeba poświęcić. Ale mogę powiedzieć, że stawki są bardzo wysokie, a emocji zdecydowanie nie brakuje. Filmowy finał "Deadwood" to emocjonalna bomba od początku do końca także dlatego, że wzruszyć się można na widok wszystkiego, począwszy od powrotu Almy do miasteczka, a skończywszy na tym, że E.B. jest tak samo niepoprawną łajzą, jak był kiedyś. Jest też wiele oczywistych powrotów do przeszłości, ozdobionych (nie do końca potrzebnymi) retrospekcjami, odniesień do starych wątków i przepięknych dowodów na to, że może i świat poszedł do przodu, ale każde z tej zgrai oryginałów pozostało sobą. Nawet jeśli niektórzy w widoczny sposób się postarzeli.
David Milch często i mocno uderza w nostalgiczne nuty, ale nie da się go za to winić. Kilkanaście lat temu pokochaliśmy jego bohaterów, z wszystkimi ich wadami i dziwactwami. Podobało nam się to, jak na skraju cywilizacji banda wyrzutków, kryminalistów i outsiderów tworzy społeczność. Rozumieliśmy, czemu Al czasem musiał rzucić kogoś świniom na pożarcie, wściekaliśmy się na porywczość Bullocka, a charakterna Trixie potrafiła nas też nieźle zirytować. Film z rozmysłem oferuje więcej tego samego z dodatkiem sentymentalizmu, o który trudno się gniewać.
Film Deadwood, czyli wiele pięknych zakończeń
Zwłaszcza że Milch bardzo rzadko komukolwiek słodzi. To wciąż bezwzględny świat, do którego nas przyzwyczaił, nawet jeśli trochę bardziej poukładany i wyczyszczony. I wciąż można w nim znaleźć szczyptę optymizmu, której nie miały inne wielkie seriale z tamtej epoki, na czele z "Rodziną Soprano" i "The Wire". Zakończenie jest utrzymane w tonie, który z miejsca da się rozpoznać jako typowy dla "Deadwood", bardzo emocjonalne, słodko-gorzkie i okraszone barokowymi przemowami.
Miejsce na potencjalną kontynuację jak najbardziej zostało, ale nie jestem pewna, czy bym tego chciała, z powodu, o którym nie mogę tutaj pisać, bo jest gigantycznym spoilerem. Ogromną większość wątków poszczególnych postaci film "Deadwood" zamknął może trochę za szybko (ach, gdyby to mógł być cały sezon serialu!), ale w sposób przemyślany i satysfakcjonujący. Nie ma potrzeby, żeby cokolwiek dodawać. Jeśli ta ekipa już nigdy nie spotka się na planie (a pewnie się nie spotka, bo na przeszkodzie stoją nie tylko harmonogramy, ale i choroba Milcha), fani serialu nie zostaną z uczuciem, że coś pozostawiono niedomknięte. Co najwyżej będą mieć wrażenie, że chciałoby się jeszcze trochę więcej.
"Deadwood" w filmie dostało nie jedno, a wiele pięknych zakończeń, i liczę na to, że zyska dzięki temu drugie życie. To serial tak samo kultowy, doskonały i przełomowy, jak te, które wymienia się jednym tchem jako największe z największych. Od "Rodziny Soprano", "The Wire", "Sześć stóp pod ziemią" i innych wielkich tytułów ze złotej ery telewizji różniło go jedynie to, że pozostawał niedokończony. Przez to trudniej mu było zdobywać po latach nowych widzów. A dokładnie na to zasługuje.
W czasach, kiedy wszystkie seriale stają się do siebie podobne i zamiast przełamywać schematy uparcie je powielają, powroty do przeszłości bywają bardzo ożywcze. "Deadwood" nawet po piętnastu latach od premiery zaskakuje tym, jak na każdym kroku kpi z naszych przyzwyczajeń. Właściciel lokalnego saloonu i domu uciech Al Swearenger w "zwykłym" westernie byłby typowym łotrem, klasycznym "czarnym kapeluszem". Tu jest pragmatycznym liderem społeczności, barwnym człowiekiem i złożonym antybohaterem. Seth Bullock wszędzie indziej byłby krystalicznie czystym szeryfem, a "Deadwood" pokazuje go jako człowieka tak narwanego, że czasem robi więcej szkody niż pożytku. Przykłady można mnożyć.
Przede wszystkim zaś to nie jest hollywoodzki Dziki Zachód, gdzie wszyscy byśmy chcieli przeżyć przygodę życia i wrócić do domu. To przedsionek piekła, gdzie życie co najwyżej można stracić. A kiedy wyjrzymy poza brutalny, krwawy realizm tego świata, dostrzeżemy ludzi takich jak my, przeżywających dylematy egzystencjalne i nie radzących sobie z własnymi neurozami i depresjami. A do tego świetnie dobranych jako grupa, potrafiąca wspierać się nawzajem i budująca coś z niczego.
David Milch stworzył serialowe arcydzieło, które przez lata nie było doceniane tak jak kilka innych tytułów HBO z tej samej ery. Nakręcony po latach finał ma wszystko, czego trzeba, żeby to zmienić. Jeśli znacie serial, wyłączcie telefony, nalejcie sobie szklaneczkę whisky i celebrujcie te dwie godziny w Deadwood. Jeśli zastanawiacie się, czy warto go nadrobić, odpowiedź brzmi: tak, koniecznie, natychmiast!