"Opowieść podręcznej" pogrąża się w przeciętności w 3. sezonie — recenzja
Marta Wawrzyn
4 czerwca 2019, 21:02
"Opowieść podręcznej" (Fot. Hulu)
"Opowieść podręcznej" zawiodła mnie okrutnie w finale 2. sezonu i niestety nie widać zmian na lepsze. W Gileadzie nadchodzi rewolucja, a ja już specjalnie na to nie czekam.
"Opowieść podręcznej" zawiodła mnie okrutnie w finale 2. sezonu i niestety nie widać zmian na lepsze. W Gileadzie nadchodzi rewolucja, a ja już specjalnie na to nie czekam.
"Powinnaś wisieć na murze" — słyszy June (Elisabeth Moss) na początku 3. sezonu, wkrótce po wykaraskaniu się w ostatniej chwili z kolejnych tarapatów. A widz może tylko uśmiechnąć się, będąc świadkiem takiego aktu samoświadomości serialu, bo tak, oczywiście, powinna wisieć już dawno temu. Problem w tym, że okrutne reguły Gileadu nie obowiązują każdego w serialowej "Opowieści podręcznej".
Niezależnie od tego, jak bardzo obowiązujące zasady łamie główna bohaterka tej historii, a także Emily (Alexis Bledel), Serena (Yvonne Strahovski), Fred (Joseph Fiennes) czy Nick (Max Minghella), wszyscy oni stali się absolutnie nietykalni (jeśli nie liczyć jednego straconego paluszka). W 2. sezonie byliśmy świadkami kuriozalnej liczby cudów z ich udziałem, a 3. sezon (widziałam trzy pierwsze odcinki) podąża tą samą ścieżką i ani myśli za to przepraszać.
Opowieść podręcznej sezon 3 — dystopijne schematy
Dwa lata temu, kiedy serial debiutował, nazwaliśmy "Opowieść podręcznej" koszmarem tak paraliżującym, że nie można się z niego obudzić. Dziś nie ma mowy o poczuciu nie tylko takiego przerażenia, ale wręcz jakichkolwiek emocji. Serial pogrążył się w schematach znanych dosłownie ze wszystkich dystopijnych opowieści i radośnie kontynuuje ten kurs.
Nie zdradzę wam, co dokładnie dzieje się z June i dlaczego jednak nie ląduje na murze (choć naprawdę już powinna) ani czy Emily udaje się dotrzeć do miejsca przeznaczenia, ale powiem jedno: nic zaskakującego nie wymyślili. Ot, powrót do status quo i pewne drobne przetasowania po to, żebyśmy nie usnęli z nudów i żeby historia mogła toczyć się dalej w tej samej obsadzie.
Na pierwszy plan szybko zaczyna wychodzić zapowiadany w zwiastunach wątek rewolucyjny i nasza June oczywiście jest w pierwszym szeregu. Kto jej pomaga, też łatwo się domyślić, a sceny, które zaczynają rozgrywać się w związku z jej nową działalnością, niebezpiecznie przypominają perypetie ruchu oporu w "'Allo 'Allo!". Tyle że showrunner Bruce Miller i jego scenarzyści serwują je ze śmiertelną powagą. Poczucie wszechogarniającego koszmaru zastępuje standardowa bieganina, której oglądanie nie należy do najbardziej fascynujących zajęć na świecie.
Świetny Bradley Whitford w Opowieści podręcznej
Nieco świeżości wnosi do dobrze znanej ekipy Bradley Whitford jako komendant Joseph Lawrence, facet o tyle trudny do rozgryzienia, że niedający się jasno sklasyfikować jako dobry albo zły. Jak pewnie pamiętacie, to właśnie on pomógł wydostać się Emily z Gileadu, ale zanim to zrobił, nie mógł sobie odmówić okrutnego żarciku. Wiemy o nim, że jest jednym z architektów państwa sprowadzajacego kobiety do roli rzeczy, a do tego starym dziwakiem i gburem, mieszkającym w domu, który może posłużyć za plan wiktoriańskiego horroru.
To właśnie on najbardziej przyciąga uwagę w pierwszych odcinkach 3. sezonu jako jedyna postać nieoczywista, nieprzewidywalna i taka, której po prostu nie znamy na wylot. Ale nawet w tej nieprzewidywalności jest jakaś przewidywalność — kiedy już wiemy, że po tym gościu można spodziewać się absolutnie wszystkiego, dokładnie tego się spodziewamy. Obecność Lawrence'a na ekranie oznacza chore gierki, manipulacje, pomysły od czapy i wytrącanie wszystkich z jako takiej równowagi.
Dzięki nietypowemu komendantowi widz nie usypia, co na tym etapie warto docenić. Bo o żadnym z twistów, które zobaczyłam w trzech odcinkach, nie mogę powiedzieć, żeby spełnił swoje zadanie. Właściwie wszystko wywołuje już tylko wzruszenie ramion, a w najlepszym razie komentarz w stylu: "Ojej, jak to jest pięknie nakręcone!" albo "Ależ oni potrafią grać!". Tylko co z tego, skoro w tej wspaniałej otoczce mieści się twór coraz bardziej pozbawiony życia i oryginalności.
Choć "Opowieść podręcznej" wciąż ma momenty dobre i bardzo dobre (trudniej o te naprawdę świetne), większość z nich ginie w morzu przeciętności i w efekcie nic już nie robi piorunującego wrażenia. W pierwszym odcinku całkiem satysfakcjonująca jest sekwencja, która rozgrywa się przy dźwiękach "I Don't Like Mondays" ze względu na postać grającą w niej główną rolę, ale i te emocje szybko gdzieś znikają przykryte byle jakimi zwrotami akcji i tanimi melodramatami.
Oglądanie "Opowieści podręcznej" na krawędzi fotela to już przeszłość, podobnie jak przeżywanie autentycznych emocji razem z bohaterami. Zarówno Moss, jak i Strahovski robią wiele, aby sprzedać swoje "wielkie" momenty, ale scenariusz zawodzi na całej linii, kuśtykając od schematu do schematu. Jeśli coś mnie jeszcze porusza, to historia Emily — też dość standardowa, ale zawierająca niesamowitą w tym serialu Bledel — która jednak funkcjonuje na uboczu głównych wątków.
Opowieść podręcznej, czyli koszmar, który znamy
Właściwie każdy element, każdy wątek, każdy najmniejszy pomysł to coś, co już znamy. A kiedy serial, nie daj Boże, zapuszcza się w mniej znajome rejony, bardzo szybko stamtąd ucieka i wraca do bycia przeciętnym, zmęczonym sobą. Jasne, da się wciąż lubić bohaterki, podziwiać rewelacyjne występy aktorskie, z przyjemnością słuchać monologów Moss, nawet jeśli nie są już tak dobrze napisane jak kiedyś, i z zachwytem patrzeć na zabawy światłem i wizualne cudeńka, których serial był i jest pełen. To wszystko było i pozostaje wyśmienite.
Problem stanowi scenariusz. "Opowieść podręcznej" już w 2. sezonie miewała kłopoty z prowadzeniem historii w bardziej nietypowych kierunkach, ale jakoś jej wybaczaliśmy zamiłowanie do schematów, bo przecież June walczyła o wydostanie się z Gileadu, a Serena na naszych oczach przemieniała się z królowej lodu w pełnowymiarową istotę ludzką. Stawki wydawały się wysokie, było komu kibicować. Teraz nadchodzi rewolucja, która ma szansę zjednoczyć kobiety stojące po różnych stronach, i serial nie wie, jak to sprzedać bez przepisywania znajomych motywów.
Być może to właśnie jest to wyczerpanie narracyjne w telewizji, o którym mówił John Landgraf, szef stacji FX — widzieliśmy już w serialach wszystko, więc coraz trudniej nas zaskoczyć. Być może "Opowieść podręcznej" przedwcześnie dopadł syndrom 8. sezonu "Gry o tron" — skończył się materiał książkowy i scenarzyści zaczynają się gubić w świecie, który stworzył ktoś inny. Ale zmęczenie materiału widać, nawet w dialogach, którym daleko do błyskotliwości znanej z 1. sezonu.
Nie wykluczam, że twórcy mają jeszcze jakieś asy w rękawie i po takim sobie początku ten sezon rozwinie skrzydła. Wszystko jest możliwe. Ale trzy pierwsze odcinki 3. sezonu "Opowieści podręcznej" do najbardziej udanych nie należą. To już nie jest ten sam serial, który dwa lata temu wywoływał ważne dyskusje na najwyższych szczeblach. To kolejna przyzwoitej jakości dystopia, którą jak najbardziej można oglądać. Tylko po co, skoro nie ma już za wiele do powiedzenia?