"Czarnobyl" szuka winnych i prawdy o katastrofie – recenzja finału miniserialu HBO
Mateusz Piesowicz
4 czerwca 2019, 22:02
"Czarnobyl" (Fot. HBO)
Nawet mniej niż pięciu odcinków potrzebował "Czarnobyl", by dorobić się miana serialu bez mała genialnego. Czy finał ten status potwierdza? Uwaga na spoilery.
Nawet mniej niż pięciu odcinków potrzebował "Czarnobyl", by dorobić się miana serialu bez mała genialnego. Czy finał ten status potwierdza? Uwaga na spoilery.
Co się dokładnie stało w czarnobylskiej elektrowni? Czy można było tego uniknąć? Kogo należy pociągnąć do odpowiedzialności? Te i znacznie więcej kwestii przewijało się przez głowę w trakcie i po obejrzeniu finałowego odcinka produkcji HBO, mieszając się z towarzyszącymi seansowi emocjami. Pośród tego wszystkiego najmocniej w pamięć wryło mi się jednak inne pytanie – ironiczne, a przez to może najbardziej przerażające: po co martwić się o coś, co się nigdy nie stanie?
Motto, które Walerij Legasow (Jared Harris) chciał prześmiewczo umieszczać na radzieckich banknotach, mówi bowiem bardzo wiele o postawie, która koniec końców doprowadziła do niewyobrażalnej tragedii. Postawie, która znajdując odbicie na wielu poziomach, od najwyższych szczebli władzy, do pojedynczych pracowników elektrowni, złożyła się na szereg ogniw długiego łańcucha przyczynowo-skutkowego zakończonego dokładnie o godzinie 1:23:45 nad ranem 26 kwietnia 1986 roku.
Czarnobyl – proces i szukanie winnych w finale
Mowa oczywiście o momencie eksplozji, którego bezpośrednie następstwa widzieliśmy już w premierowym odcinku "Czarnobyla" i do którego cofnęliśmy się w finale, by prześledzić poprzedzające go wydarzenia. Wszystko to razem z odbywającym się ponad rok później procesem, złożyło się na pełny obraz wstrząsającej historii, opowiedzianej z godnej podziwu dokładnością, zwłaszcza gdy weźmiemy po uwagę jej czysto fabularne walory.
Bo jasne, zaraz pojawią się opracowania zestawiające rzeczywistość z serialem, gdzie pokazane zostaną dokonane przez twórców liczne zmiany, zaraz też odezwą się głosy, zarzucające im niedostateczną wiarygodność naukową. Nie mnie je oceniać pod tym kątem, bo ani historykiem, ani tym bardziej fizykiem jądrowym nie jestem. Wiem jednak, że przez pięć godzin spędzonych nad "Czarnobylem", nie mogłem oderwać wzroku od ekranu, mimo że czasem bardzo chciałem to zrobić.
Nie inaczej było w przypadku "Vichnaya Pamyat", choć można powiedzieć, że w porównaniu choćby z horrorem sprzed tygodnia, był to odcinek wręcz luźny. Ale to rzecz jasna tylko pozory, bo ciężar gatunkowy przedstawionych w nich wydarzeń i słów, które tam padły, był bez dwóch zdań ogromny. A twórcy znów nie mieli zamiaru nas oszczędzać, już na początku uderzając jakże sielankowym i dramatycznym jednocześnie widokiem Prypeci na chwilę przed eksplozją. Znane twarze, roześmiane dzieci, zwykłe życie. Powiecie, że to tania sztuczka i będziecie mieć rację. Takie jednak zwykle działają najlepiej.
I tak właśnie było w tym przypadku, bo po wstępie raz jeszcze dobitnie uświadamiającym nam ludzki wymiar katastrofy, "Czarnobyl" przeszedł do części właściwej, która tym razem była znacznie bardziej proceduralna. Całkiem dosłownie rzecz ujmując, bo dostaliśmy zajmujące niemal pełną godzinę przestawienie sądowe (łączące prawdę z fikcją, o której za chwilę), dzięki któremu poznaliśmy bezpośrednie przyczyny tragedii, część winnych, jak i towarzyszące wszystkiemu przesłanie.
Czarnobyl – kto spowodował katastrofę?
Wbrew pozorom to ono ma tutaj kluczowe znaczenie, nie urządzony w Czarnobylu pokazowy proces Wiktora Briuchanowa (Con O'Neill), Anatolija Diatłowa (Paul Ritter) i Nikołaja Fomina (Adrian Rawlins), bo o ich roli w jakimś stopniu już wiedzieliśmy. Ta wiedza była zatem tylko uzupełniana, po części o odpowiednio łopatologiczne wyjaśnienia Legasowa, Borysa Szczerbiny (Stellan Skarsgård) i Uliany Chomiuk (Emily Watson), a po części o wspomniane już retrospekcje z dnia katastrofy.
Wszystko to składało się na zgrabną, płynnie poprowadzoną opowieść, która nie przytłaczała technicznymi szczegółami, a choć jej zakończenie było dobrze znane, jakimś sposobem potrafiła wciąż trzymać w napięciu. Jestem pewien, że robiłaby to nawet bez kulminacji, w której twórcy nie odmówili sobie przyjemności efektownego wysadzenia reaktora, ale cóż, skoro musiał być wybuch, to niech już będzie. Ważne, że wizualny spektakl był tylko drobnym dodatkiem, który w żadnym stopniu nie przysłonił stojącego za tą historią człowieczeństwa.
Człowieczeństwa, które tym razem nie wyraziło się w poruszających indywidualnych historiach niewinnych ofiar, lecz w postawie głównych bohaterów, dążących do ujawnienia prawdy za wszelką cenę. Dla niej twórcy zdecydowali się nagiąć fakty, przejaskrawiając bądź przeinaczając rolę w rzeczywistości nieuczestniczących w procesie Legasowa i Szczerbiny (i zupełnie w innym świetle przedstawiając wystąpienie naukowca w Wiedniu). Pytanie brzmi, czy był to zabieg konieczny, a nade wszystko skuteczny?
Czarnobyl – co było prawdą, a co fikcją?
Argumentami za przeciwnymi odpowiedziami można by się długo obrzucać, więc pozwólcie, że to skrócę: tak, sądzę że decyzja twórców się w stu procentach broni. Także ze względów czysto praktycznych (przypominam, że to ciągle fabularna WERSJA wydarzeń, nie dokument), ale w głównej mierze z powodu ładunku emocjonalnego, jaki ze sobą niesie, a którego przedstawić bez wyrazistych postaci po prostu się nie dało.
Serialowi Legasow, Szczerbina i Chomiuk są więc nie tyle sobowtórami prawdziwych postaci (czy w jej przypadku grupy postaci), co przedstawicielami idei. Przesłania i oskarżenia stojącego za "Czarnobylem", który winą za katastrofę obarczył stanowiące fundamenty komunistycznego systemu kłamstwa i strach. Odczucia, które bohaterowie serialu musieli porzucić, wiedząc, że skazują się tym samym na okropny los, ale robią to w większym celu.
Brzmi patetycznie i nie da się ukryć, że momentami takim było, choć nie do przesady, w czym wielka zasługa wykonawców. Niewielu potrafiłoby bowiem zamienić choćby dialog Legasowa ze Szczerbiną na temat roli tego drugiego w prawdziwą perełkę, jak uczynili to Harris ze Skarsgårdem. Niewielu potrafiłoby tak przekonująco jak Harris przedstawić wątpliwości targające jego dalekim od ideałów bohaterem. Niewielu potrafiłoby wreszcie w zajmujący sposób zamienić sensacyjną historię w opowieść o czymś znacznie trudniejszym do uchwycenia, a twórcom "Czarnobyla" udało się to znakomicie.
Wracając do pytania postawionego na wstępie: dlaczego zatem mamy martwić się o coś, co się nigdy nie stanie? Dlatego, że to właśnie sprawia, że jesteśmy ludźmi, a nie trybikami bezdusznego systemu. Często naiwnie wierzącymi w prawdę, by ostatecznie musieć płacić ogromną cenę kłamstw, ale jednak pełnymi nadziei i uczącymi się, choćby z oporem i po latach, na własnych błędach. A przynajmniej chciałoby się wierzyć, że tak jest. W przeciwnym przypadku okazałoby się, że z bezsensownej śmierci tysięcy ludzi, którym poświęcono kończące serial chóralne wykonanie "Wiecznej pamięci", zupełnie niczego nie zrozumieliśmy.
https://www.youtube.com/watch?v=GCLVOxIkpNY