"Black Mirror: Striking Vipers", czyli seks, miłość i gry wideo – recenzja 1. odcinka 5. sezonu
Mateusz Piesowicz
5 czerwca 2019, 22:02
"Black Mirror: Striking Vipers" (Fot. Netflix)
Czy koncept wirtualnej rzeczywistości w "Black Mirror" może jeszcze czymś zaskoczyć? Jak najbardziej, co udowodnił najlepszy odcinek 5. sezonu. Spoilery!
Czy koncept wirtualnej rzeczywistości w "Black Mirror" może jeszcze czymś zaskoczyć? Jak najbardziej, co udowodnił najlepszy odcinek 5. sezonu. Spoilery!
Życie po życiu w "San Junipero". Wirtualna galaktyka pełna autentycznych postaci w "USS Callister". Gra zmieniająca się w przerażająco realistyczny koszmar w "Playtest". To tylko pierwsze z brzegu przykłady na to, jak "Black Mirror" przez lata fantazjowało na temat wirtualnej i rozszerzonej rzeczywistości, wykorzystując je do opowiadania przeróżnych historii. "Striking Vipers" dopisało do nich kolejny rozdział – znów jedyny w swoim rodzaju.
Choć muszę szczerze przyznać, że przed premierą wcale się takiego obrotu spraw nie spodziewałem. Ba, pierwszy z trzech nowych odcinków w zapowiedzi wyglądał wręcz na najsłabszy w zestawie, a niewiele mówiący opis o spotykających się po latach znajomych ze studiów też nie brzmiał zbyt ekscytująco. Potem jednak zacząłem oglądać i niedługo później przypomniałem sobie, że Charliego Brookera oraz jego wyobraźni nie należy nigdy lekceważyć.
Black Mirror: Striking Vipers mocno zaskakuje
Szczególnie wtedy, gdy oglądamy pozornie nudnawą historię, jakich widzieliśmy już setki. A tak właśnie na pierwszy rzut oka prezentuje się "Striking Vipers", przedstawiając nam swoich bohaterów – zakochanych Danny'ego (Anthony Mackie) i Theo (Nicole Beharie) oraz ich przyjaciela Karla (Yahya Abdul-Mateen II).
Szybka introdukcja i już wiemy, że po latach ich drogi się rozeszły, gdy oni zostali statecznym małżeństwem starającym się o drugie dziecko, a on typem wiecznego kawalera bez większych perspektyw na przyszłość. Wiadomo zatem, że ponowne spotkanie musiało wypaść niezręcznie, przypominając wszystkim, jak się zmienili od czasów studenckich. Standard, ale od czego ma się gry wideo?
O ile to jeszcze w ogóle dobre określenie, bo tytułowe "Striking Vipers X" przenosi graczy do wirtualnego świata, by dosłownie weszli w skórę wybranych postaci i starli się ze sobą w pojedynku w stylu "Mortal Kombat". A przynajmniej takie było założenie twórców gry, które jednak Danny i Karl postawili na głowie podczas nocnych sesji. Przypominając sobie stare dobre czasy, zaczęli bowiem urzeczywistniać swoje najdziksze fantazje. Nie żebym nie spodziewał się czegoś dziwnego (gdy bohater "Black Mirror" przykłada sobie do skroni jakieś błyszczące ustrojstwo, nigdy nie oznacza to nic normalnego), ale w tym przypadku i tak zaniemówiłem.
W końcu nie na co dzień widzi się, jak przeznaczone do walki awatary rzucają się na siebie w zupełnie innym celu. No, może nie od razu, bo początkowo niejacy Roxette (Pom Klementieff) i Lance (Ludi Lin) zabierali się za siebie nieśmiało. Pierwszy pocałunek, wstyd, ucieczka — wiadomo, jak to w młodzieńczym zakazanym romansie, w którym ciekawość i pożądanie oczywiście szybko biorą górę nad nieśmiałością. Ostatecznie przebieg zdarzeń nie byłby zatem nienaturalny, gdyby tylko nie fakt, że za parą wirtualnych postaci stało dwóch dorosłych facetów, którzy bynajmniej nie mają skłonności homoseksualnych.
Black Mirror: Striking Vipers – prowokująca historia
Co więc właściwie oglądaliśmy? Kryptogejowski romans ukryty za bezpiecznym murem w postaci ekranu? Spełnienie marzeń graczy fetyszyzujących trójwymiarowe postaci? Żart z ich wielkiej pasji przechodzącej czasami w niezdrową obsesję? Zaspokajanie seksualnych potrzeb w futurystycznej wersji (bez rąk!)? A może jednak autentyczne, choć dalekie od tradycyjnego ujęcia, uczucie łączące dwie bliskie sobie osoby? Sądzę, że w tym przypadku każda interpretacja ma w sobie trochę prawdy, co tym lepiej świadczy o odcinku.
Mogli przecież Charlie Brooker i reżyser Owen Harris (współpracowali również przy "Be Right Back" i "San Junipero") pójść znacznie prostszą ścieżką, wybierając albo zwykły romans, albo ucieczkę przerażonych zaskakującym odkryciem partnerów. Wybrali jedno i drugie, świetnie oddając w ten sposób położenie Danny'ego i Karla. Ci sami przecież nie mieli pojęcia, co się właściwie dzieje i jak na to reagować. No bo jak to tak, z najlepszym kumplem? W grze? Nie, to trzeba urwać! Tylko jak to zrobić, skoro doznania są tak intensywne?
Jest "Striking Vipers" nasycone tego typu wątpliwościami, a mnożąc je na każdym kroku, wywołuje dyskomfort także w widzach. Bo jak właściwie to wszystko odbierać? Kibicować "zakochanym"? Gdy ci dają nam jednoznaczny dowód, że żadnego uczucia poza realną przyjaźnią i fizyczną żądzą do swoich wirtualnych sobowtórów między nimi nie ma? Trudno się w tym odnaleźć i choć nie jest to jeden z tych odcinków "Black Mirror", które wywołują gęsią skórkę, niewątpliwie nie da się przejść obok niego obojętnie.
Starają się nam więc twórcy nieco pomóc, dodając do mieszanki element "normalności" w osobie Theo. Wkradająca się do związku rutyna, poszukiwanie jakiejkolwiek iskry, która wznieciłaby dawny żar, próba udowodnienia sobie, że wciąż jest się atrakcyjną. To wszystko wygląda znajomo, będąc swoistym uziemieniem pokręconej historii. Oczywiście dopasowanym do standardów tego serialu, więc zamiast pociągającej kochanki męża mamy jego starego kumpla pod postacią seksownej Azjatki. Dobra, prawie to samo, nie będę narzekał.
Striking Vipers to najlepszy odcinek 5. sezonu
Tym bardziej że "Striking Vipers" w niemal każdym przypadku do doskonale znanych motywów dodaje coś ekstra. Wyrzuty sumienia dręczące Danny'ego dotyczą zarówno zdrady (i pytania czy w ogóle do niej doszło), jak też niezrozumiałego pociągu do fikcyjnej (tak jakby) postaci. Problem Karla leży w znalezieniu odpowiedniej partnerki i przeboleniu straty Lance'a, ale już sposoby, jakich się przy tym chwyta, ocierają się o absurd (niedźwiedź polarny!). Jest wreszcie Theo, której obawie związanej z niedoskonałym, starzejącym się ciałem, towarzyszy rywalizacja z pozbawioną ludzkich wad bohaterką gry.
Tropów, jakimi można by podążać, rozgryzając "Striking Vipers", jest zatem mnóstwo, ale to oczywiście nie tak, że odcinek nie sprawia przy tym czystej frajdy. Przeciwnie, prosto poprowadzona fabuła wciąga, Anthony Mackie i Yahya Abdul-Mateen II znakomicie oddają zagubienie swoich bohaterów, a stroną wizualną, zwłaszcza w świecie wirtualnym, można nacieszyć oko. Czy w takim razie postawiłbym ten odcinek w jednym rzędzie z najlepszymi odsłonami "Black Mirror"? I tak, i nie.
Z jednej strony historia jest prowokująca, kontrowersyjna i zdecydowanie dająca do myślenia, a przy tym łatwo przyswajalna – czyli dokładnie taka, jak antologia Charliego Brookera być powinna. Z drugiej nie da się ukryć, że nie jest to fabuła z gatunku najbardziej poruszających. Jasne, nie o to chodziło, bo "Striking Vipers" jest w pewnym sensie jak eksperyment, po którym ani widzowie, ani bohaterowie nie do końca wiedzą, czego się spodziewać. To stawia go jednak w niewygodnej pozycji, bo jego odbiorca nigdy nie będzie mógł się w stu procentach zaangażować emocjonalnie.
Ale może o to właśnie chodziło? Przecież zakończenie z kompromisem pomiędzy trójką "kochanków" to idealny przykład takiego pozbawionego większych emocji podejścia. Dowód na to, że miłość nie zawsze musi iść w parze z pasją, lecz pomimo tego można znaleźć satysfakcjonujące wszystkie strony rozwiązanie. Otwarty związek w wersji futuro wygląda na chłodną kalkulację, ale czy to na pewno źle? Jak na tutejsze standardy, to pokusiłbym się nawet o powiedzenie, iż dostaliśmy jakiegoś rodzaju happy end. Jakkolwiek by to interpretować, nie mam najmniejszych wątpliwości, że takie "Black Mirror" chcę oglądać jak najczęściej.