"Black Mirror: Smithereenowie" to koszmar ery Twittera — recenzja 2. odcinka 5. sezonu
Marta Wawrzyn
6 czerwca 2019, 20:02
"Black Mirror: Smithereenowie" (Fot. Netflix)
"Smithereenowie" to najbardziej standardowy i najmocniej osadzony w naszej rzeczywistości odcinek 5. sezonu "Black Mirror". Czym grozi przedawkowanie social mediów? Uwaga na spoilery.
"Smithereenowie" to najbardziej standardowy i najmocniej osadzony w naszej rzeczywistości odcinek 5. sezonu "Black Mirror". Czym grozi przedawkowanie social mediów? Uwaga na spoilery.
Jak już zauważył Mateusz, 5. sezon "Black Mirror" jest doskonale średni, a w samym środku owej średniości plasują się "Smithereenowie". Odcinek bardzo klasyczny, wręcz standardowy, niespecjalnie zaskakujący, a do tego stawiający diagnozy, które odkrywcze byłyby może dziesięć lat temu. A jednak trudno oderwać od niego oczy, tak świetny jest Andrew Scott (ostatnio widziany jako seksowny ksiądz w 2. sezonie "Fleabag") w głównej roli.
Black Mirror: Smithereenowie to klasyczny thriller
Toczący się na dwóch kontynentach "Smithereenowie" to trzymający na krawędzi fotela thriller, doprawiony czarnym humorem, satyrą społeczną i sporą dawką melodramatu, jakim jest historia na początku bezimiennego kierowcy (Scott) pracującego dla firmy w stylu Ubera. Nie do końca wiemy, co z nim jest nie tak, czemu czai się pod siedzibą Smithereen, ale wyczuwamy jakiś dramat łączący jego losy z gigantem z branży social mediów.
Charlie Brooker odsłania go krok po kroku, w międzyczasie zahaczając o tragifarsę i dając ogromne pole do popisu Scottowi, który płacze, wrzeszczy, miota się bezsilnie i odgrywa tysiąc emocji na minutę. To właśnie emocjonalny kołowrotek, przez który razem z w pewnym momencie już nazwanym Chrisem przechodzimy my i jego zakładnik Jaden (Damson Idris), sprawia, że zwyczajny odcinek nabiera barw.
Resztę robi humor wynikający z absurdalnego zderzenia światów. Podczas gdy gdzieś w bocznej dróżce na angielskiej prowincji rozgrywa się mały dramat, cała armia ludzi próbuje zrozumieć, o co tu u diabła chodzi i co z tym zrobić. Brytyjski oddział korporacji boi się zadzwonić do szefostwa w USA na wypadek gdyby to był jednak żart (jakie to życiowe!), małomiasteczkowi policjanci kompletnie nie rozumieją, czego może chcieć człowiek, który tak stanowczo żąda rozmowy z szefem popularnej platformy internetowej, a negocjator wypada jak poczciwy idiota. Jakby tego było mało, gdzieś na łączach pojawia się jeszcze agent FBI.
Black Mirror: Smithereenowie — satyra na Twittera
"Smithereenowie" trafnie pokazują, jak dużo informacji o sobie zostawiamy w social mediach — to, co dla policjantów jest czarną magią, Penelope Wu (Ruibo Qia) i jej ekipa z kalifornijskiego Los Gatos (to miasteczko jest także siedzibą Netfliksa) rozgryza w kilka minut. Nie mają problemu ze zdobyciem numeru telefonu Chrisa (korzystacie z dwustopniowej weryfikacji? Komu podaliście swój telefon? Ile korporacji zna waszego maila? A co z adresem domowym?), informacji o tym, że stracił dziewczynę, a także podsłuchiwaniem, co akurat dzieje się w jego aucie.
Jasne, Charlie Brooker nie mówi niczego nowego ani odkrywczego, ale sprawność, z jaką Smithereen dowiaduje się dosłownie wszystkiego o bohaterze tutejszego dramatu, skonfrontowana z bezradnością policjantów, i tak robi wrażenie. I bynajmniej nie jest to sytuacja mocno przesadzona. Ogrom danych, które z własnej woli podajemy różnym korporacjom, tylko po to żeby uzyskać dostęp do ich cennych usług, to coś tak przerażającego, że nie myślimy o tym na co dzień. Po seansie "Smithereenów" nie da się jednak nad tym na chwilę nie zatrzymać.
Prawdziwy odpowiednik korporacji Smithereen to nie Facebook, tylko Twitter. Potwierdza to nie tylko specyficzny wygląda aplikacji na komórce i to, że nieszczęsny Chris ląduje w tutejszej wersji trending topics, co zresztą ma okazję zobaczyć na własne oczy (Brooker nie byłby sobą, gdyby mu tego nie zrobił), logując się na swój profil. Analogia jest posunięta dużo dalej.
Billy Bauer (Topher Grace) to wykapany Jack Dorsey, szef Twittera, który naprawdę co jakiś czas spędza dziesięć dni w kompletnej ciszy, medytując i nie korzystając z technologii. Pisał o tym w najpierw w styczniu 2018 roku, a potem w grudniu, kiedy to wyjechał medytować do Myanmaru. Seria jego tweetów o urokach wyciszenia się nie przeszła niezauważona, a że Brooker sam jest aktywnym użytkownikiem Twittera, w jego głowie narodziła się przerysowana wersja ekscentrycznego CEO.
For my birthday this year, I did a 10-day silent vipassana meditation, this time in Pyin Oo Lwin, Myanmar 🇲🇲. We went into silence on the night of my birthday, the 19th. Here's what I know
— jack (@jack) December 9, 2018
I podobnie jak w przypadku niesamowitego Scotta na krawędzi, to znów jest strzał w dziesiątkę, przynajmniej jeśli twórcy "Black Mirror" chodziło o to, byśmy docenili satyryczny aspekt całej historii. Topher Grace wypada znakomicie, plasując swojego bohatera gdzieś pomiędzy bogatym palantem z Doliny Krzemowej, a geekiem, który najchętniej by tworzył technologie dla idei, ale struktura jego własnej firmy mu na to nie pozwala. Richard z "Doliny Krzemowej" mógłby potwierdzić, że tak właśnie kończy każdy szef-idealista w tej branży, oczywiście w najlepszym wypadku.
Świetna rola Andrew Scotta w Black Mirror
Dramatyczne wyznanie Chrisa, jak zginęła jego dziewczyna, i cała rozmowa telefoniczna z Billym, który sam zdobył się na przypływ, miejmy nadzieję, szczerości, to najmocniejszy aktorsko moment odcinka. Panowie pogadali jak człowiek z człowiekiem, a my mogliśmy się przekonać, że sytuacja jest daleka od czarno-białej, i to niezależnie od tego, z czyjego punktu widzenia na nią spojrzymy. Andrew Scott, który w "Smithereenach" był w stanie sprzedać nam postać porywacza jako człowieka takiego jak my, tylko na skraju desperacji, powinien zostać wzięty pod uwagę przy nominacjach do nagród Emmy — niestety szansa będzie dopiero za rok, bo Netflix wypuścił "Black Mirror" pięć dni po upływie terminu zgłoszeń.
W odcinku nie ma żadnego wielkiego twistu, na który wielu widzów pewnie liczyło, biorąc pod uwagę, jak dawkowano nam informacje o Chrisie. Fabuła toczy się torem łatwym do przewidzenia, tak że na koniec zostaje już tylko oczekiwane "bum", przyprawione odrobiną słodkości, bo oczywiście, że Hayley (Amanda Drew) musi zalogować się do Persony (aka Facebooka) swojej córki dokładnie w tym samym momencie kiedy pada strzał. Jeden z najbardziej udręczonych bohaterów "Black Mirror" popełnia nietypowe samobójstwo (jeśli zabił go snajper, to w tym przypadku wciąż samobójstwo), ale coś dobrego po nim zostaje na tym świecie.
I myślę, że po "Smithereenach" też coś zostanie, choć do grona najlepszych odcinków "Black Mirror" zaliczyć ich trudno. To odcinek pod każdym względem standardowy, bardzo w stylu starego "Black Mirror", ale nie tak świeży, bo powtarzający diagnozy, które Brooker już nam serwował. Podobnie jak "Shut Up and Dance", ogląda się to w napięciu, ale na szczęście nikt nam nie pokazuje środkowego palca w ostatnich scenach. Odcinek kończy się "jak należy" i to dobra wiadomość. Chris nie mógł zostać uratowany, bo nie chciał, żeby go ratować.
Ale trudno mówić o jakimkolwiek optymizmie w "Smithereenach", bo nie ma nic optymistycznego w świecie, gdzie wszyscy jak psy Pawłowa reagujemy na dźwięk każdego powiadomienia. To absolutny koszmar, w którym żyjemy, ponieważ sami dokonaliśmy takiego wyboru. I Brooker znów udowadnia, że może o tym mówić w nieskończoność, raz z lepszym, raz z gorszym skutkiem.