"Black Mirror: Rachel, Jack i Ashley Too", czyli Miley Cyrus ucieka z klatki – recenzja 3. odcinka 5. sezonu
Mateusz Piesowicz
6 czerwca 2019, 22:03
"Black Mirror: Rachel, Jack i Ashley Too" (Fot. Netflix)
"Black Mirror" w wersji young adult? Da się zrobić, zwłaszcza mając na pokładzie prawdziwą gwiazdę. Ale czy Miley Cyrus wynosi ten odcinek ponad solidność? Spoilery!
"Black Mirror" w wersji young adult? Da się zrobić, zwłaszcza mając na pokładzie prawdziwą gwiazdę. Ale czy Miley Cyrus wynosi ten odcinek ponad solidność? Spoilery!
Powiedzmy sobie szczerze – trzeci odcinek 5. sezonu "Black Mirror" od samego początku przyciągał uwagę głównie ze względu na nią. Połączenie Miley Cyrus z mroczną serialową antologią nie wyglądało przecież z żadnej strony na oczywiste i mogliśmy się tylko zastanawiać, jaki dokładnie scenariusz wymyślił dla młodej gwiazdy Charlie Brooker. Jak się okazało, zaczerpnął inspirację bezpośrednio od niej.
"Rachel, Jack i Ashley Too" można bowiem spokojnie nazwać fabularną wariacją na temat losów aktorki i wokalistki, a także szeregu podobnych jej artystek uwięzionych w złotych klatkach swoich karier. Klatkach, z których wydostać się bardzo trudno, bo zmiana raz utrwalonego i przynoszącego gigantyczne zyski wizerunku gwiazdy pop nie przychodzi ot tak, nawet jeśli główna zainteresowana ma go już dość. Ona ma przecież ma tu najmniej do powiedzenia.
Black Mirror jako teen drama o show-biznesie
Dokładnie tak wygląda sytuacja serialowego odpowiednika Miley Cyrus, czyli niejakiej Ashley O. Idolki nastolatek, którą cały świat zna z różowych włosów, błyszczących strojów i przebojowych piosenek o inspirujących tekstach. Pod nimi kryje się jednak prawdziwa Ashley, a więc pozbawiona rodziców, trapiona problemami dziewczyna. Taka, co zapisuje swoje mroczne myśli w pamiętniku, marzy o zupełnie innej karierze i planuje, jak wyrwać się spod "opiekuńczych" skrzydeł Catherine (Susan Pourfar), ciotki i menedżerki w jednym.
To jednak tylko część historii, bo zanim w ogóle na dobre zajmiemy się Ashley, poznajemy Rachel (Angourie Rice) i Jack (Madison Davenport), siostry wychowywane przez samotnego ojca, który wprawdzie się stara, ale bardziej niż córki zajmuje go humanitarne tępienie gryzoni (to tak na serio). Dziewczyny radzą więc sobie na swoje sposoby, uciekając albo w buntownicze granie na gitarze, albo we wpatrywanie się z uwielbieniem w Ashley O i jej elektronicznego sobowtóra.
Ashley Too, bo o niej mowa, jest najistotniejszym elementem tej układanki. Wzorowany na wokalistce uroczy robot, wygłaszający kwestie w stylu: "Jeśli wierzysz w siebie, możesz wszystko", staje się idealnym towarzyszem nieśmiałej Rachel, a przede wszystkim łączy dwa serialowe wątki w jeden. Historia zaczynająca się jak typowa teen drama o dziewczynie szukającej pewności siebie, kończy się zatem jako opowieść o innej dziewczynie i jej triumfie nad opresyjnymi więzami bezdusznej branży rozrywkowej.
Rachel, Jack i Ashley Too, czyli za dużo wszystkiego
Uff, trzeba przyznać, że sporo tego nawet jak na ponad godzinny odcinek, a przecież wymieniłem tylko część poruszanych tu tematów. Charlie Brooker upchnął bowiem w "Rachel, Jack i Ashley Too" chyba wszystko, co przyszło mu do głowy, nad niczym się jednak przesadnie nie zastanawiając.
Wątki bohaterek są zatem ledwie zarysowywane, by ostatecznie znaleźć rozwiązania rzucane gdzieś mimochodem albo wcale (Rachel i jej problemy zostały na koniec kompletnie zignorowane). Komentarze na temat przemysłu rozrywkowego pojawiają się w formie bezwzględnego traktowania gwiazd — tutaj oczywiście doprowadzonego do ekstremum. Ale mniejsza o złowrogie ciotki wyciągające hity z głów uśpionych gwiazd pop, ich uprzedmiotowienie i ubezwłasnowolnienie brzmi już całkiem realistycznie. A jako wisienkę na torcie do tego wszystkiego mamy jeszcze czystą przygodę, gdy dwie nastolatki i zadziorny robot ruszają na pomoc prawdziwej Ashley O.
Z jednej strony mocno mnie ten fabularny chaos mierzi, ale z drugiej podziwiam, jak twórcom (odcinek do scenariusza Brookera wyreżyserowała Anne Sewitsky) udało się nad nim zapanować. Nie mając ambicji zbytniego zgłębiania poszczególnych wątków, postawili na opowiedzenie prostej, zmierzającej do jasnego celu historii i mimo wszystko na tym wygrali. Bo wcale nie ukrywając całego szeregu wad, muszę przyznać, że "Rachel, Jack i Ashley Too" naprawdę dobrze się ogląda.
Znakomita Miley Cyrus w Black Mirror
"Black Mirror" wprawdzie nie przyzwyczaiło nas do oferowania banalnej rozrywki i zdecydowanie nie chciałbym, by zrobiło z tego regułę, ale już serwowany od czasu do czasu wyjątek od ogólnego pesymizmu? Czemu nie? Ten odcinek dobitnie udowadnia, że zdolni twórcy mogą pociągnąć nawet najcieńszy scenariusz, a odrobina bezpretensjonalnej zabawy na pewno nikomu nie zaszkodzi.
Zwłaszcza gdy w jej ramach możemy obejrzeć błyszczącą, nie tylko dosłownie, Miley Cyrus, która dźwiga tę fabułę na swoich ramionach, ewidentnie mając z tego ogromną satysfakcję. Problemy, jakie towarzyszyły jej przy próbach gwałtownego zerwania z wizerunkiem słodkiej disnejowskiej gwiazdki są wszak dobrze znane, podobnie jak odniesiony w tym, przynajmniej stopniowy sukces. Dziś to przecież artystka znana coraz bardziej z talentu, niż kolejnych skandali, a tym bardziej roli Hannah Montany.
Znana całemu światu Ashley O jest tej ostatniej odpowiedniczką, szufladkując kryjącą się za nią osobę i nie pozwalając jej pokazać swojego prawdziwego oblicza. Zerwanie z nią (i karykaturalnym potworkiem o nazwie "Ashley Wieczna") jest zatem triumfem nie tylko serialowej bohaterki, ale też samej Cyrus. Nic nie potwierdza tego lepiej, niż skierowany w stronę ciotki i całego świata środkowy palec — tu akurat bardzo potrzebny.
"Możecie mi naskoczyć" – niemal krzyczy aktorka, wyrzucając z siebie wszystko w końcowych scenach, gdy wręcz rozsadza ekran dziką energią. Taką, jakiej odcinkowi brakuje w pierwszej połowie, co jednak potem z nawiązką nadrabia, wynagradzając nam przebijanie się przez całą masę niepotrzebnych klisz. I choć trudno je całkowicie zignorować, jakoś nie mam serca twórców za nie krytykować. No dajcie spokój, gdzie indziej w ramach rekompensaty dostalibyśmy cudownego robota rzucającego wulgaryzmami na lewo i prawo czy samochód ze szczurzymi uszami?
Głupie? Jasne, że tak. Banalne, a momentami nawet prostackie? Oczywiście – na sceny z niejakim Miśkiem czy wprowadzenie "szczurzego" wątku tylko po to, by bohaterki miały dostęp do jakiejkolwiek technologii, można tylko spuścić zasłonę milczenia. Całość oceniam jednak pozytywnie, będąc przekonanym, że twórcy wiedzieli, co robią, gdy starali się po prostu, by godzina minęła nam szybko i przyjemnie. Dotąd nie posądzałbym "Black Mirror" o takie zamiary, ale zawsze musi być pierwszy raz, czyż nie?