"Zasada przyjemności" to szansa na polski "Most nad Sundem" — recenzja serialu kryminalnego Canal+
Marta Wawrzyn
8 czerwca 2019, 21:02
"Zasada przyjemności" (Fot. Canal+)
Makabryczna zbrodnia, międzynarodowe śledztwo i neurotyczna policjantka w centrum wydarzeń. Gdzieś to już widzieliśmy, ale to nie znaczy, że polska "Zasada przyjemności" się nie broni.
Makabryczna zbrodnia, międzynarodowe śledztwo i neurotyczna policjantka w centrum wydarzeń. Gdzieś to już widzieliśmy, ale to nie znaczy, że polska "Zasada przyjemności" się nie broni.
Jeśli marzył wam się polski "Most nad Sundem", to wiedzcie, że za chwilę to się może spełnić. W niedzielę 9 czerwca w Canal+ debiutuje "Zasada przyjemności", a my już widzieliśmy dwa odcinki (z dziesięciu) i możemy potwierdzić, że porównania do szwedzko-duńskiego hitu są jak najbardziej słuszne.
Akcja "Zasady przyjemności" zaczyna się w Odessie, gdzie plażowicze odkrywają zwłoki w dryfującej łódce. Znalezisko jest makabryczne — to naga młoda kobieta pozbawiona ręki. Niedługo potem w Warszawie przy Bulwarze Wiślanym dochodzi do napadu, a w bagażniku samochodu znaleziona zostaje — niespodzianka — ludzka ręka. I na tym nie koniec, bo równie okropne rzeczy dzieją się w czeskiej Pradze, gdzie koszmarnego odkrycia dokonują aktorzy teatralni podczas występu na scenie.
Zasada przyjemności — nowy serial kryminalny
Serial nie traci czasu i już w pierwszej połowie pilota przedstawia trójkę policjantów, którzy będą musieli ze sobą współpracować, żeby połączyć te zdarzenia. Ukrainiec Sergij Franko (Sergey Strelnikov) to typowy twardziel z drugim dnem, Polka Maria Sokołowska (Małgorzata Buczkowska) na pierwszy rzut oka wygląda na słowiańską wersję Sagi Norén, zaś czeski detektyw Viktor Seifert (Karel Roden) to siła spokoju i doświadczenia. Ich współpraca będzie oznaczać podróże, potencjalne konflikty i przebijanie się przez drobne, ale jednak istotne różnice kulturowe.
Po dwóch odcinkach nie jestem w stanie stwierdzić, o co chodzi w sprawie kryminalnej i czy będzie trzymać na krawędzi fotela od początku do końca. Mogę za to powiedzieć, że i tutaj widać inspiracje bardzo u nas popularnym nurtem Nordic noir. Jest więc naprawdę mrocznie, ofiarami są kobiety i gdzieś w tym wszystkim czai się sugestia, że za zbrodniami mogą stać "mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet".
Ten cytat to nie przypadek, bo oglądając "Zasadę przyjemności", nieraz odniesiecie wrażenie, że serial napisany przez Macieja Maciejewskiego ("Glina") i wyreżyserowany przez Dariusza Jabłońskiego ("Wino truskawkowe") czerpie pełnymi garściami z popkultury. Widzieliśmy już takie śledztwa, znamy te postacie, słyszeliśmy podobne dialogi. Szczególnie znajome tutejsze okoliczności przyrody wydadzą się fanom skandynawskich produkcji kryminalnych. Od zamiłowania do makabry, przez ciężką atmosferę i kwestie społeczne na pierwszym planie, aż po przytłoczonych życiem gliniarzy oraz pogodnego patologa — wszystko się zgadza.
I nie zmienia to jednego — "Zasadę przyjemności" ogląda się dobrze. To sprawnie napisany serial, który trzyma tempo, z łatwością porusza się pomiędzy trzema krajami i potrafi wciągnąć nie tylko w zabawę w detektywa. A do tego jest jedną z niewielu polskich produkcji telewizyjnych, które nie boją się przełamywać tabu i pokazują nasze społeczeństwo takim, jakie rzeczywiście jest. To nie jest kraj szczęśliwych rodzin, to kraj ludzi, którzy mają powody, aby bać się być sobą.
Zasada przyjemności to serial bardzo aktualny
W centrum uwagi mamy jedną z tych kobiet, których nasza telewizja wciąż straszliwie się obawia. Sokołowska to bohaterka mocarna i wrażliwa jednocześnie; detektywka, która strzela bez ostrzeżenia, i pogubiona osoba mająca tonę problemów osobistych, zarówno w sferze damsko-męskiej, jak i rodzinnej. Seks traktuje tak jak facet, a do tego przeklina jak szewc, odpala jednego papierosa od drugiego i nie wylewa za kołnierz — pełen zestaw. A jednak nie ma wrażenia, że ktoś tu zdrowo przesadził. To postać, która bardzo szybko staje na własnych nogach.
To zasługa Małgorzaty Buczkowskiej, która odważnie rzuciła się w wir licznych wyzwań związanych z graniem Marii. W efekcie już po dwóch odcinkach mamy skomplikowaną bohaterkę, która jest w stanie udźwignąć na swoich barkach cały serial. Jeśli miałabym podać jeden powód, dla którego warto zobaczyć "Zasadę przyjemności", powiedziałabym: obejrzyjcie to dla Buczkowskiej w roli policjantki, jakiej polska telewizja jeszcze nie widziała. Na dodatek mówiącej bez problemów po angielsku, co w naszej rzeczywistości także jest sporym szokiem.
Ale przełamująca stereotypy główna bohaterka to tylko początek atrakcji. Jej najbliżsi współpracownicy, Józek (Robert Gonera) i Marek (Dawid Czupryński), to również interesujące duo. Zwłaszcza ten drugi, bo to młody oficer szukający ucieczki w narkotykach i na dodatek jeszcze ukrywający swoją orientację seksualną. Dla Czupryńskiego ta rola to szansa na zerwanie z wizerunkiem ładnego chłopca, a dla widzów okazja, żeby zobaczyć kolejnego policjanta innego niż stereotypowy.
Maciejewski z Jabłońskim zadbali o to, żeby każdego z bohaterów — w tym również detektywów z państw sąsiednich — dało się opisać więcej niż dwoma przymiotnikami. Ich życie osobiste nie stanowi zapychacza pomiędzy pościgami i strzelaninami, to pełnoprawne wątki, w których możemy liczyć na satysfakcjonujące momenty. Co także zbliża serial do skandynawskich kryminałów.
Zasada przyjemności — polski Most nad Sundem?
W parze ze sprawnie napisanym scenariuszem idzie realizacja na wysokim europejskim poziomie. Każda historia — polska, czeska i ukraińska — wygląda trochę inaczej, bo serial miał jednego reżysera, ale różnych operatorów. Łatwo więc zauważyć po samych zdjęciach, że zmieniliśmy znów klimat i jesteśmy w innym kraju niż chwilę przedtem.
Serial wygląda świetnie, jego międzynarodowość rzeczywiście czuć — choćby przez to, że duża część dialogów jest po angielsku — i tylko mam trochę wątpliwości, czy będzie w stanie dorównać "Mostowi nad Sundem" pod względem drobiazgowości, z jaką ten opisywał duńsko-szwedzkie różnice kulturowe. Przykładowo w czeskim wątku brakuje mi tamtejszego humoru i jest to brak, który prawdopodobnie dałoby się rozwiązać z pomocą czeskiego scenarzysty. Ale widać były inne priorytety, w tym także pokazywanie specyfiki politycznej naszego regionu.
Wszystko to składa się na kolejną wartą uwagi polską produkcję z wyższej półki. Jasne, zamiast jeszcze jednego kryminału wolałabym oglądać innego rodzaju rodzime historie, ale nie będę zaprzeczać, że Canal+ wyspecjalizował się w dostarczaniu Polakom przyzwoitej rozrywki w tym właśnie gatunku. "Zasada przyjemności" ma wszystko co trzeba, by stać się jedną z najciekawszych propozycji tego lata i zarazem pozycją obowiązkową dla fanów historii kryminalnych.