"Pose" marzy, bawi się i buntuje w rytmie Madonny – recenzja premiery 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
14 czerwca 2019, 20:01
"Pose" (Fot. FX)
Wbrew nieprzychylnemu im światu, bohaterowie "Pose" wkroczyli w lata 90. pełni optymizmu i nadziei na lepsze jutro. A to wszystko w rytmie "Vogue". Uwaga na spoilery!
Wbrew nieprzychylnemu im światu, bohaterowie "Pose" wkroczyli w lata 90. pełni optymizmu i nadziei na lepsze jutro. A to wszystko w rytmie "Vogue". Uwaga na spoilery!
Rok 1990. Madonna wydaje singiel "Vogue" zainspirowany kulturą nowojorskich bali, sprawiając, że jej uczestnicy zaczynają istnieć w masowej świadomości. Czy to oznacza, że nadchodzi pora, by dotąd spychane na margines środowisko weszło do mainstreamu? Z pewnością takie jest życzenie Blanki (Mj Rodriguez), ale czy to aby nie są tylko płonne nadzieje?
Być może tak, lecz w "Pose" tego typu czarnowidztwa nie uświadczycie zbyt wiele. Ba, gdy tylko się pojawia, jest niemal natychmiast przykrywane pokładami optymizmu, nie pozwalając nam na dłuższą metę zatopić się w ponurych rozmyślaniach.
Podejście to we współczesnej telewizji dość niecodzienne, ale okazuje się wyjątkowo potrzebne. Serial FX wchodzi bowiem z butami tam, gdzie wszystko każe spodziewać się najgorszego, rozsadzając zastałe schematy muzyką, tańcem i szalonym entuzjazmem. Wbrew przeciwnościom, złośliwemu losowi i całemu światu, a często też wbrew zdrowemu rozsądkowi.
Pose sezon 2 – bale kontra ponura rzeczywistość
Tak było już w 1. sezonie produkcji sygnowanej przez Ryana Murphy'ego i tak samo jest teraz, gdy "Pose" wróciło do barwnego życia Blanki i jej rodziny. Zaliczyliśmy przy tym mały przeskok czasowy, bo jak wspominałem, serial i jego bohaterowie weszli w kolejną dekadę, wraz z którą pojawiły się przed nimi nowe nadzieje, oczekiwania i wyzwania. Jak trudne, widzimy już w otwarciu tego sezonu, który wcale nie zaczyna się w kolorowej sali balowej, lecz w miejscu będącym jej dokładnym przeciwieństwem.
Hart Island, bo o nim mowa, to prawdziwa wysepka u brzegów Bronksu, którą tutaj odwiedzamy w towarzystwie Blanki i Pray Tella (Billy Porter), oddając w ten sposób hołd pochowanym tam bezimiennym zmarłym. Stanowiące jeden wielki masowy grób miejsce jest tu o tyle istotne, że spoczywają tam również ofiary AIDS – pogrzebane w ponumerowanych drewnianych trumnach, złożonych we wspólnych mogiłach, jakby stanowiły zagrożenie biologiczne.
A wszystko to ze strachu i niewiedzy przed chorobą, która pochłaniała wówczas ogromne żniwo, ale także z braku szacunku wobec jej ofiar. Szacunku, który objawiał się tylko stale rosnącą na wyspie stertą kamieni w kształcie serca – jedynym wspomnieniem ludzi, o których większość świata chciała zapomnieć.
Pose sezon 2 – Dom Evangelista przeciw wszystkim
Robi ten przerażający widok wrażenie, nie da się ukryć. Jak jednak wpisuje się on w entuzjastyczny obraz, który zarysowałem na początku? Wbrew pozorom bardzo dobrze, bo stanowi dobitne przypomnienie, z jaką historią mamy tu do czynienia. Nie bez powodu sztucznie podlaną lukrem, ale starającą się w ten sposób choć trochę wynagrodzić swoim bohaterom spadające na nich z każdej strony ciosy. Takie jak choćby diagnoza Blanki, dowiadującej się, że jej stan się pogorszył i niewiedzącej nie tyle, co będzie jutro, ale ile czasu jej jeszcze zostało.
Jak zatem żyć z wiszącym nad tobą wyrokiem śmierci? I dodatkowo z wiedzą, że nawet po niej świat nie zacznie traktować cię lepiej? Blance wystarcza rzut oka na swoją rodzinę – grupę cudownych wyrzutków, których nikt nie chciał, rozkwitających pod jej matczynymi skrzydłami, ale wciąż jej potrzebujących. Nawet mimo tego, że sukcesy odnoszą już niekoniecznie wyłącznie podczas bali.
Prostota tego i wielu innych fabularnych rozwiązań w "Pose" aż bije po oczach i jestem przekonany, że gdyby była mowa o innym serialu, za nic nie dałoby się tego przełknąć. Tu jednak na naszych oczach dzieje się telewizyjna magia, dzięki której Angel (Indya Moore) może w jednej chwili zamienić ponurą ulicę na karierę szybko przebijającej się modelki, a Blanka głośno zaśmiać się w twarz wyzyskującej ją szefowej. Oderwane od rzeczywistości? Pewnie, ale tu wcale nie o stuprocentową wiarygodność chodzi.
Pose, czyli serial pełen autentycznej pasji
Znacznie istotniejsze są towarzyszącemu wszystkiemu emocje, którymi w tym przypadku da się zamaskować nawet największe fabularne dziury. Tych wszak w samym tylko premierowym odcinku nie brakuje, bo przeskakując między kolejnymi sekwencjami, twórcy starają się zachować między nimi tylko najbardziej oczywiste powiązania. Jesteśmy zatem prowadzeni jak po sznurku pomiędzy poszczególnymi wątkami, w przerwach dostając oczywiście bale, byśmy oszołomieni ich fantazyjną oprawą, nie myśleli zbyt intensywnie o całej reszcie.
Nie miało prawa się to udać, a jednak jakimś cudem działa, bo zanurzywszy się po szyję w serialowym klimacie, bez mrugnięcia okiem łykałem wszystko, co podsuwali mi twórcy. Mroczne żarciki o tym, kto pierwszy dojdzie do tysiąca pogrzebów? Proszę bardzo. Momentalnie pojawiająca się wola do działania w ramach grupy ACT UP? Nie ma problemu. Błyskawiczny protest przeciwko działaniom kościelnych autorytetów (który naprawdę miał miejsce)? Jak najbardziej.
Może to kwestia bezpośredniego zaangażowania wspaniałego Billy'ego Portera, który otrzymawszy w tym sezonie znacznie więcej czasu ekranowego, wykorzystuje go bezbłędnie, a może po prostu kipiących w tych scenach emocji. Cokolwiek by to było, nie pozwala oderwać od "Pose" wzroku, sprawiając wręcz, że chciałoby się wstać sprzed ekranu i protestować wraz z bohaterami. Zarówno w tych dużych sprawach, jak i mniejszych, choćby gdy zaraz po swojej chwili triumfu (sesja fotograficzna z Roxette w tle – co za scena!) Angel została po raz kolejny okrutnie upokorzona i uprzedmiotowiona, na co jej najbliżsi nie mogli pozostać obojętni.
"Obudź się!" – krzyczy Pray Tell nie tylko do Elektry (Dominique Jackson), ale i do nas. Obudźcie się, bo już najwyższy ku temu czas, także w naszej rzeczywistości. "Pose" jest bowiem jednym z tych seriali, które sięgając do przeszłości, są w swoim przekazie bardzo aktualne. Nic tylko go wysłuchać, bo jak zawsze warto głośno przypominać, milczenie równa się śmierć.