Nasze podsumowanie tygodnia — raz jeszcze same hity!
Redakcja
16 czerwca 2019, 22:01
"Wielkie kłamstewka" (Fot/ HBO)
Wydawałoby się, że lato to czas pustek w ramówkach, a tu niespodzianka — mamy dziś aż osiem hitów. Na liście m.in. "Pose", "Wielkie kłamstewka", "Rok za rokiem" i "Gentleman Jack".
Wydawałoby się, że lato to czas pustek w ramówkach, a tu niespodzianka — mamy dziś aż osiem hitów. Na liście m.in. "Pose", "Wielkie kłamstewka", "Rok za rokiem" i "Gentleman Jack".
Hit tygodnia: Szczęśliwy finał Gentleman Jack
Przez ostatnie tygodnie Suranne Jones zawłaszczała nasze ekrany w wymagającej roli Anne Lister. I chociaż można trochę ponarzekać, że serial Sally Wainwright miał potencjał na coś genialnego, a okazał się jako całokształt po prostu bardzo dobry, to cuda, jakie Jones pokazywała w tej roli trzeba podkreślić.
Było to widać też w finale 1. serii, kiedy główna bohaterka dotarła do granic swoich możliwości. Zagłuszająca dworskimi zabawami złamane serce, przerażona stanem zdrowia ciotki, przepływająca morze, zadłużona i bezsilna Anne Lister pokazała w tym odcinku niejedno oblicze. Wprawdzie wątki poboczne znów nieszczególnie, jednak kiedy główna postać jest na ekranie, to nie trzeba więcej.
Ale więcej też tu było, bo wreszcie doczekaliśmy się szczęśliwego finału związku Anne z Ann Walker. "Gentleman Jack" jako klasyczny romans z nieklasyczną konfiguracją rozdzielanej przeciwnościami losu pary sprawdza się fantastycznie i trochę szkoda, że w 1. serii tak długo oglądaliśmy bohaterki osobno. Gdy twarda na co dzień Anne pokazuje swoje zagubienie w tej skomplikowanej relacji, a podporządkowana otoczeniu Ann odkrywa swoją siłę, serial ogląda się z zachwytem.
Zwłaszcza że Wainwright doskonale wykorzystuje konwencje znane choćby z ekranizacji prozy Jane Austen. Efekt połączenia znanych form i motywów z sytuacją, gdy chodzi o miłość dwóch kobiet, czyni z "Gentleman Jack" serial wyjątkowy, dobrze łączący wzruszenia, humor, pragmatyzm typowy dla epoki i wciąż aktualne uprzedzenia, z którymi muszą zmagać się bohaterowie.
Uwielbiamy "Gentleman Jack", bo ogląda się to świetnie. I tylko trochę narzekamy na rozłożenie akcentów, bo chcielibyśmy, by było jeszcze lepiej. Prosimy w 2. sezonie o więcej historii tego romansu, który nie polega na podporządkowaniu jednej osoby drugiej, a na wydobywaniu zalet Anne i Ann, gdy są razem. Mniej kopalni, znacznie mniej zabójstw z użyciem świń, więcej Suzanne Jones i Sophie Rundle we wspólnych scenach – wtedy "Gentleman Jack" powinien wskoczyć na jeszcze wyższy poziom. [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: Wielkie kłamstewka wróciły w znakomitej formie
Czy ta kontynuacja powinna w ogóle powstać? Choć do momentu premiery 2. sezonu "Wielkich kłamstewek" mieliśmy co do tego wątpliwości, jeden odcinek sprawił, że całkiem się ich pozbyliśmy. Powrót do Monterey wypadł bowiem lepiej, niż mogliśmy się spodziewać, przypominając, jak bardzo się z piątką bohaterek związaliśmy.
Wystarczyły więc pierwsze dźwięki "Cold Little Heart" towarzyszącemu nieco innym obrazom w czołówce, byśmy znów wrócili do tego świata i nie mogli oderwać od niego wzroku. A było co oglądać, bo to przecież nie tak, że historia została niepotrzebnie przedłużona. Przeciwnie, od początku widać, że zostało w niej mnóstwo do opowiedzenia, a przed naszymi bohaterkami bardzo trudne czasy. W końcu teraz nie dość, że są na ustach wszystkich, muszą jeszcze żyć z kłamstwem na temat tego, co zrobiły.
To zaś mocno doskwiera szczególnie Bonnie, której wyrzuty sumienia nie dają normalnie funkcjonować, oraz Celeste, dodatkowo przytłoczonej powracającymi koszmarami i obecnością wyjątkowo podejrzliwej teściowej. Niejaka Mary Louie daje zresztą o sobie znać nie tylko jej, błyskawicznie wchodząc w konflikt z Madeline, a na koniec częstując nas wrzaskiem, który przez jakiś czas będzie nam się śnił po nocach.
No ale przecież nie po to zatrudnia się Meryl Streep, by zagrała nierzucającą się w oczy postać, prawda? Nic więc dziwnego, że z kapitalnego otwarcia sezonu zapamiętamy przede wszystkim ją (i jej genialne sceny z Reese Witherspoon!), zastanawiając się, jak bardzo Mary Louise zdoła skomplikować wszystkim życie, które i bez niej jest dość pokręcone. A przecież nowy rok szkolny ledwie się zaczął! [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Wspaniała Carla Gugino w serialu Jett
Telewizja Cinemax słynie z campowych zabaw popkulturą i seriali, które mają przede wszystkim sprawiać frajdę. Łączy je to, że lubią goliznę, przemoc i czarny humor, a ich głównymi bohaterami są najczęściej faceci. "Jett" wpisuje się w ten obraz świetnie jako typowa niezobowiązująca rozrywka na lato, z jedną tylko (istotną!) zmianą: tutejszy bohater to bohaterka. I to jaka!
Nie ukrywam, że ten hit jest jednorazowy i przyznany głównie za rolę Carli Gugino, która jest absolutnie niesamowita jako Daisy "Jett" Kowalski, złodziejka rodem z pulpowego sensacyjniaka, tyle że pod każdym względem skomplikowana. W produkcji stworzonej przez Sebastiana Gutierreza Gugino błyszczy, kiedy tylko pojawia się na ekranie. I bynajmniej nie sprowadza się to do rewii mody i serii powłóczystych spojrzeń oraz dowcipnych odzywek. Daisy Kowalski to dużo bardziej złożona postać — kobieta z bagażem, która ma małą córkę i rzeczywiście chce wyjść na prostą po kilku latach w więzieniu.
Tyle że nic w jej życiu proste nie jest. Kiedy znajomy mafiozo Charlie Baudelaire (Giancarlo Esposito) składa jej propozycję nie do odrzucenia, Jett ląduje w samym środku niebezpiecznego zamieszania. Pilot serialu opowiada pierwszy rozdział tej historii, dziejący się w Hawanie i momentami obłędnie nakręcony. "Jett" sprawdza się jako lekka, stylowa rozrywka na lato, a dzięki tytułowej bohaterce i odtwórczyni głównej roli bywa także czymś więcej. [Marta Wawrzyn]
Hit tygodnia: Pose wkracza w lata 90.
Nowa dekada oznacza nowe nadzieje? Dla bohaterów "Pose" na pewno tak, bo ci w lata 90. wkroczyli w rytmie "Vogue", wierząc, że przebój Madonny pomoże ich środowisku przebić się do mainstreamu i w końcu zwrócić na siebie uwagę. A że ta jest bardzo potrzebna, zobaczyliśmy w premierowym odcinku 2. sezonu, który w świetnym stylu połączył serialowy przepych z prawdziwymi dramatami.
Te towarzyszą wszak Blance, Pray Tellowi, Angel i całej reszcie na każdym kroku, począwszy od zbierającej straszliwe żniwo epidemii AIDS, aż do parszywych typów, którzy bezlitośnie wykorzystują swoją pozycję kosztem słabszych. Nie wygląda to dobrze i pewnie w każdym innym serialu właśnie zatapialibyśmy się w ponurych rozmyślaniach, ale to przecież "Pose". Tutaj rządzi optymizm.
Co więcej, jest to optymizm niesamowicie zaraźliwy, nawet jeśli wszystko dookoła wydaje się mu przeczyć. Wizyta na będącym masowym grobem Hart Island? Postępująca choroba Blanki? Brak szacunku i ignorowanie zepchniętych na margines ofiar epidemii? Nic to dla członków Domu Evangelista, którzy do walki z ignorancją i głupotą stają równie chętnie, jak do starć w sali balowej. Efekty są zaś wprawdzie mniej olśniewające niż podczas pokazów, ale bez wątpienia bardziej istotne.
A przy tym robiące na nas tym większe wrażenie, że we wszystkim wręcz kipi od autentycznych emocji. Porwani przez gorące apele Pray Tella czy oburzenie krzywdą Angel chcielibyśmy wstać sprzed ekranu i działać wraz z bohaterami, a to efekt, który w dzisiejszych czasach jest wyjątkowo potrzebny. Jeśli osiągając go, można się również świetnie bawić, to tym lepiej dla nas. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Los Espookys, czyli komediowa świeżość
Kiedy już się wydaje, że we współczesnych komediach przerobiliśmy wszystko, na scenę wchodzą Ana Fabrega i Julio Torres, duet młodych latynoskich twórców, by zaprezentować historię, która nie ma prawa działać na ekranie, a jednak wypada świetnie. "Los Espookys" to lekka i urokliwa historia grupki przyjaciół z Meksyku w wersji magiczno-absurdalnej, którzy postanawiają zamienić zamiłowanie do horrorów w nietypowy biznes.
Są jak Drużyna A — jeśli jesteś w potrzebie, wystarczy, że do nich zadzwonisz, a zrobią wszystko, żeby ci pomóc. Zainscenizują egzorcyzm tracącemu na popularności księdzu, zorganizują dom strachów, upozorują atak potwora w turystycznym miasteczku itd., itp. Serial rozwija skrzydła w połowie sezonu, ale już pilot pokazuje, jak dziwna podróż nas czeka, przedstawiając nie tylko ekipę głównych bohaterów, ale też m.in. wyjątkowo nieobecną duchem prezenterkę telewizyjną Gregorię Santos.
Połączenie absurdalnego humoru z miłością do starych filmów i uniwersalną historią o przyjaźni oraz poszukiwaniu swojej tożsamości w nieco innych niż hollywoodzkie okolicznościach przyrody to strzał w dziesiątkę. Serial sprawia frajdę, jednocześnie mówiąc dużo o współczesnych trzydziestolatkach. Polecamy każdemu, kto lubi nietypowe komedie. [Marta Wawrzyn]
Hit tygodnia: Godne pożegnanie A.P. Bio
Dwa ostatnie odcinki sitcomu NBC nie były może szczególnie wyjątkowe same w sobie. Ale były ostatnie. Z takim poczuciem inaczej oglądało się, jak Jack (Glenn Howerton) dojrzewał do docenienia przyjaźni Durbina (Patton Oswalt) i do wyznania uczuć Lynette (Elizabeth Alderfer – świetny dodatek do 2. serii). Świadomość, że więcej serialu Mike'a O'Briena nie będzie, kazała cieszyć się każdą chwilą.
"A.P. Bio" od początku miało potencjał, a z czasem przestało udawać, że chodzi o jakiś fabularny cel (zemsta na rywalu, napisanie książki), traktując takie wątki wyraźnie pretekstowo. Najważniejsze okazały się interakcje między Jackiem a klasą i między Jackiem a współpracownikami. Główny bohater się zmieniał, odkrywał plusy życia w Toledo, a przede wszystkim tworzył więzi z fenomenalnymi postaciami na drugim planie.
Sitcom NBC nie przyniósł może bardzo wielu odcinków, które zapamiętamy (chociaż wspomnieć trzeba "Eight Pigs and a Rat"), ale jako całość był opowieścią o wyjątkowym klimacie. Żarty proponował niegłupie, często absurdalne. Nie zawsze wykorzystywał potencjał obsady grającej nauczycieli, za to dał nam fantastyczne postacie uczniów. Nie ma sensu ich wymieniać, bo wszyscy podopieczni Jacka wypadali świetnie, ale pewnie to Heather (Allisyn Ashley Arm) należałoby uznać za MVP.
Finałowe odcinki zostawiły nas w niepewności. Jack spełnił marzenie o spotkaniu z wydawcą, ale równocześnie stracił zapał, by z Toledo uciec. Na dodatek zwrot akcji w postaci Helen (Paula Pell) w klasie mógł straszliwie wywrócić dotychczasowy układ. Nie dowiemy się, jak to się skończy, bo "A.P. Bio" wylądowało obok "Trial & Error" i "The Kids Are Alright" wśród najsmutniejszych kasacji ostatnich miesięcy na stacjach ogólnodostępnych. Ale jeśli ktoś jeszcze nie widział dwóch serii przygód wyrzuconego z uczelni filozofia i gromadki jego licealnych podopiecznych, to naprawdę warto nadrobić. [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: Coraz bardziej przerażający Rok za rokiem
Czy po zafundowanym nam tydzień temu rodzinnym dramacie z imigranckim koszmarem w tle może być jeszcze gorzej? Jeśli myśleliście że nie, to twórcy "Roku za rokiem" właśnie zaśmiali się wam prosto w twarz, mówiąc: "Witajcie w 2028 roku!".
Roku, w którym Wielka Brytania najwyraźniej zamieniła się w iście dystopijne państwo. A to wszystko pod rządami Vivienne Rook, która po dojściu do władzy okazała się znacznie gorszą przywódczynią, niż ta na którą się kreowała. Zaskoczeni? Pewnie nie, ale skala i tempo degeneracji kraju są mimo wszystko imponujące. Co innego wszak być po prostu beznadziejnym politykiem, a co innego dzięki populistycznym hasłom stworzyć izolacjonistyczną enklawę zmierzającą szybkim krokiem ku totalitaryzmowi.
O ile Wyspy Brytyjskie już tam nie są, w końcu kontrola populacji choćby przez zamykanie całych dzielnic, a przede wszystkim stworzenie tajnych obozów koncentracyjnych dla niechcianych nigdzie indziej ludzi, świadczą o czymś innym. Koszmar? Nie, to już chyba za lekkie słowo, by opisać, czego jesteśmy tu świadkami.
A przecież ciągle widzimy tylko powierzchnię, nie dostrzegając wszystkiego, co kryje się pod nią – rozmowa Stephena z panią premier dowodzi wszak, że i ona znalazła się w pułapce bez wyjścia. Cóż, nie współczujemy, zdecydowanie bardziej martwiąc się o Lyonsów, którzy nie są już tylko ofiarami zdegenerowanego systemu, ale znaleźli się niebezpiecznie blisko jego centrum.
Czy to mowa o Stephenie, którego straszny czyn na pewno nie obejdzie się bez konsekwencji (tak to jest, gdy ma się córkę-cyborga); czy o Edith, wciąż aktywnie walczącą mimo pogarszającego się stanu zdrowia; czy wreszcie o Rosie, której przez moment uporządkowane życie zaczęło się szybko sypać. Dobrze, że chociaż Muriel ma wzrok jak nowy. Choć może lepiej byłoby tego wszystkiego nie widzieć na własne oczy? [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: W Jane the Virgin tańczą i śpiewają
Oczywiście, że to wiedzieliśmy. Od dawna wiedzieliśmy, że Jane i Rafael przezwyciężą wszelkie trudności i znów się zejdą, po to by "Jane the Virgin" mogła zakończyć się happy endem, jak na porządną telenowelę przystało. Pewnym zaskoczeniem jest jednak timing, w końcu Raf jeszcze przed chwilą zarzekał się, że nie wejdzie po raz kolejny do tej samej rzeki, a obłędnie w nim zakochana Jane zaczynała to akceptować.
I bum — historia z prześliczną i pod każdym względem idealną Julie (Sophia Bush) przekonuje Rafa, że on już znalazł tę jedyną i jest nią Jane. A potem możemy już tylko tańczyć i śpiewać. Jane i Rafael dostali swój happy end, a razem z nim niesamowity numer musicalowy. Rozśpiewał się nawet Milos w swoim pomarańczowym wdzianku.
Twist przyszedł znienacka, bo mieliśmy prawo myśleć, że nawet jeśli wydarzy się to, czego się spodziewamy, to będziemy musieli czekać do ostatniej chwili, a naszą heroinę czeka jeszcze kilka przejść. Nic z tych rzeczy. Piękna para zeszła się z pełną pompą i teraz już mogą tylko żyć długo i szczęśliwie. [Marta Wawrzyn]
https://www.youtube.com/watch?v=Ijx2x7Ljk-I