"Za starzy na śmierć", czyli jak przez 13 godzin walczyć z widzami — recenzja serialu Nicolasa Windinga Refna
Michał Paszkowski
23 czerwca 2019, 19:02
"Za starzy na śmierć" (Fot. Amazon Prime Video)
Dla wielbicieli filmów Nicolasa Windinga Refna święta nadeszły w tym roku szybciej. "Za starzy na śmierć" będzie dla fanów Duńczyka prawdziwą perełką — niestety, tylko dla nich.
Dla wielbicieli filmów Nicolasa Windinga Refna święta nadeszły w tym roku szybciej. "Za starzy na śmierć" będzie dla fanów Duńczyka prawdziwą perełką — niestety, tylko dla nich.
Uznany reżyser filmowy postanawia zmierzyć się z formatem serialu w erze telewizyjnego przesytu, samodzielnie reżyseruje kilkunastogodzinną całość, swoje dzieło prezentuje kinofilom na festiwalu w Cannes, no i oczywiście przypomina, że mamy do czynienia z "filmem", a nie "serialem". Przepis na arcydzieło? Może i tak, jeśli jest się Davidem Lynchem i po 25 latach tworzy się nową odsłonę "Twin Peaks", która ląduje zarówno na szczytach list najlepszych filmów, jak i seriali 2017 roku.
Czy w podobnych superlatywach będziemy mogli mówić o "Za starzy na śmierć", czyli dziele Nicolasa Windinga Refna, który w 2019 podąża podobną ścieżką co wcześniej Lynch? To już zależy od tego, kogo spytacie. Powiedzieć, że filmy Refna dzielą widzów i krytyków, to jak nie powiedzieć nic o reżyserze, który bez wątpienia zaskarbił sobie względy lojalnego grona fanów, gustujących w mrocznych i stylowych historiach ociekających przemocą.
Problem z recenzją 13-godzinnego serialu, który Duńczyk współtworzył (z Edem Brubakerem) i wyreżyserował dla Amazon Prime Video jest więc trochę paradoksalny: to, co można uznać za wady przestylizowanego i wydłużonego do niebotycznych rozmiarów filmoserialu, dla fanów produkcji Refna będzie zarazem jego największą zaletą. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że dla wielbicieli stylu reżysera podróż do neonowej Ameryki w "Za starzy na śmierć" może urastać wręcz do rangi hipnotycznego doświadczenia zamiast zwyczajnego binge'owania.
Dlatego też uczciwe wydaje się zaznaczyć na wstępie, że do tej grupy autor niniejszej recenzji niestety się nie zalicza. A kiedy serialowi nie udaje się porwać widzów do swojego brutalnego świata, to może wręcz wydawać się, że Refn celowo walczy z widownią przez 13 godzin.
Za starzy na śmierć to serial tylko dla fanów Refna
Nie bójcie się jednak, że reżyser kompletnie zapomina o tym, że powinien opowiedzieć jakąś historię. Całe szczęście da się tu znaleźć fabułę, zbudowaną z elementów dobrze znanych z większości kryminalnych dramatów i opowieści o antybohaterach. Mamy tutaj samozwańczych stróżów prawa, meksykański kartel, narkotykowe porachunki, egzekucje przeprowadzone przez mafię w Los Angeles, pedofilów, rasistów, wszelkiej maści kryminalistów i młodego policjanta Martina Jonesa (Miles Teller), który po tragicznym zabójstwie swojego kolegi na służbie zostaje wplątany w całe to bagno.
Choć nie myślcie oczywiście, że wcześniej był przykładnym obywatelem, bo fakt, że trzydziestolatek pozostaje w związku z licealistką Janey (Nell Tiger Free) skutecznie zniechęca do kibicowania mu w jego podróży w głąb kryminalnego świata. Jeśli to jeszcze nie jest jasne, w świecie Refna nie ma miejsca na nieskalane moralnie postaci i wzory do naśladowania. Dlatego też na drugim planie znajdziecie choćby byłego agenta FBI, samodzielnie wymierzającego sprawiedliwość (John Hawkes), czy spadkobiercę narkotykowego biznesu, który pragnie zemścić się za zabójstwo swojej matki (Augusto Aguilera).
Aby nieco urozmaicić ten rzadko wychodzący poza gatunkowe klisze miks kryminalnych szablonów, Refn i Brubaker dodają też odrobinę wątku paranormalnego w postaci tajemniczej kobiety mającej mistyczne zdolności (Jena Malone) oraz Kapłanki Śmierci (Cristina Rodlo), która wedle lokalnej legendy pomaga wszystkim kobietom w potrzebie. I choć w tym serialu akurat sporo by się takich znalazło, to nie myślcie ani przez moment, że "Za starzy na śmierć" jest w jakiś sposób feministyczną historią. No chyba że jako feminizm rozumiemy kobietę strzelającą w genitalia neonaziście.
Za starzy na śmierć, czyli styl ponad wszystko
Przy czym nie należy się oszukiwać — fabuła zdecydowanie gra w "Za starzy na śmierć" drugie skrzypce względem stylu, w jakim Refn tę historię opowiada. Nazwijcie to dekonstrukcją gatunku lub torturowaniem swojej widowni, ale reżyser bierze opowieść, która spokojnie zmieściłaby się w pełnometrażowym filmie i rozciąga ją na serię niemiłosiernie powolnych scen. W efekcie oglądanie serialu to głównie obserwacja bohaterów zamkniętych w estetycznie zachwycających kadrach, która od czasu do czasu jest przerywana wybuchającym nagle spektaklem przemocy. A gdzieś przy okazji Refn liczy, że w tych dłużyznach znajdziemy jakąś głębię i nie zorientujemy się, że po prostu nas trolluje.
Oczywiście, nie oczekuję absolutnie, że serial taki jak "Za starzy na śmierć" ma sprawić, że od tempa akcji zawróci mi się w głowie. Sam Lynch pokazał dwa lata temu, że nieprzerwane, kilkuminutowe ujęcie sprzątania podłogi może w niewytłumaczalny sposób budować nastrój serialu i przyczynić się do szeroko zakrojonych dyskusji wśród rzeszy fanów. Ale tam, gdzie "Twin Peaks" nieustannie zaskakiwało, frustrowało i zmieniało się w momencie, gdy mogło się wydawać, że już wiemy, czym jest, "Za starzy na śmierć" sprowadza wszystko do emocjonalnego odrętwienia.
Za starzy na śmierć — 13 godzin powolnej obserwacji
Refn celowo zdaje się wypompowywać z każdej sceny jakiekolwiek napięcie, tak że kiedy po minutach nieprzerwanej ciszy nadchodzi już moment konfrontacji, ciężko wydusić z siebie jakąkolwiek emocjonalną reakcję. Co najwyżej zdenerwuje was rozkręcony zbyt głośno dźwięk płynący z urządzenia, na którym oglądacie serial. Na pogłębione portrety bohaterów tej historii rzecz jasna też nie ma co liczyć. Niezmieniający wyrazu twarzy Martin celowo pozostaje do końca sezonu zagadką, a określenie go antybohaterem wydaje się o tyle błędne, że zakładałoby jakiś stopień dopingowania mu w jego niecnych czynach. Nic z tych rzeczy.
Świat wypełniony złymi mężczyznami wyrządzającymi krzywdę całemu światu, po czym na swój pokręcony sposób próbującymi te krzywdę odwrócić biorąc sprawy we własne ręce jest na tyle mroczny, że aż prosiłoby się o odrobinę ironii. I całe szczęście, Refn czasem lubi zaśmiać się z tego, co pokazuje na ekranie, jak choćby w uroczej scenie samochodowego pościgu w akompaniamencie balladowego klasyka "Mandy" Barry'ego Manilowa.
Ba, można z ironią i dystansem patrzeć wręcz na wszystko, co pan reżyser swoim widzom szykuje. W końcu po iluś pseudofilozoficznych tyradach o tym, jak przemoc jest wpisana w DNA ludzkiego gatunku i cytatach pokroju "Czas jest jak rzeka. Płynie w dwie strony" ciężko oczekiwać, że na ten spektakl toksycznej męskości w akcji mamy patrzeć poważnie. Gorzej tylko, kiedy powolnie rozwijająca się akcja rzeczywiście wymaga jakiegoś zaangażowania emocjonalnego. Wtedy okazuje się, że minuty spędzone na sprawdzaniu czy ekran laptopa aby się nie zawiesił, czy ta scena po prostu trwa dalej, o dziwo nie przekładają się na żadne emocjonalne katharsis.
Nie pomoże też w tym raczej mało subtelne pokazywanie różnych grzechów współczesnego świata, które zdaje się być jednym z głównych celów Refna. Wszelkiego pokroju źli mężczyźni wylewają się ze świata serialu wszelkimi stronami, ale pokazanie choćby policjanta, który twierdzi, że kobiety kontrolują życia mężczyzn i są "absolutnym złem" nie urasta do rangi wartościowej krytyki. A jeśli ma to być jakaś prowokacja, to chce się na Refna spojrzeć z politowaniem, po czym zignorować. Lepiej nie karmić trolla.
Za starzy na śmierć, czyli wizualny majstersztyk
Można na płytkość i obojętność "Za starzy na śmierć" narzekać w nieskończoność, ale w gruncie rzeczy byłaby to tylko większa strata czasu, bo i tak reżyser największą uwagę przywiązuje nie do historii, a do jej strony wizualnej. I w tej kwestii, naprawdę ciężko serialowi cokolwiek zarzucić. Serial Prime Video może być jedną z najbardziej dopracowanych wizualnie perełek, jakie telewizja zaoferuje w całym roku i warto "Za starzy na śmierć" obejrzeć na największym ekranie, jakim tylko się da. Każdy kadr, niezależnie czy pokazuje spaloną słońcem pustynię na amerykańskich zachodzie, czy wyłaniające się z neonowego światła kryminalne podziemie Los Angeles, dostaje tu na tyle dużo czasu, abyśmy mogli w pełni się nim pozachwycać.
Może więc lepiej o "Za starzy na śmierć" myśleć jak o wystawie genialnych zdjęć operatorów Dariusa Khondji i Diego Garcíi w akompaniamencie świetnego soundtracku Cliffa Martineza, na którą zaprasza nas jej kurator — Nicolas Winidng Refn. Albo jak o zestawie obrazów, z których sami w głowie możemy dobudować sobie bardziej interesującą historię. Refn sam zresztą nie dba o to, czy obejrzymy ją w całości. O swoim serialu stwierdził, że nieważne, w jaki sposób będziemy go oglądać, bo jak sam zauważył, "13 godzin to długi czas w życiu człowieka". Być może dlatego amerykańscy recenzenci i widzowie w Cannes dostali do obejrzenia tylko czwarty i piąty odcinek.
Tym, których dwugodzinna próbka zachęciła do obejrzenia całości, z całego serca zazdroszczę. Wszystkim, którym udało się dotrwać do końca tej historii, gratuluję. Przy całym moim narzekaniu na obojętność, z jaką Refn zostawia swoich widzów, nie chcę bowiem generalizować i wrócić do często powtarzanej mantry, że telewizja to miejsce dla scenarzystów, a kino dla reżyserów. Zmiany zachodzące w przemyśle serialowym i streamingu otwierają przed serialami fascynujące horyzonty i na "Za starzy na śmierć" można patrzeć właśnie jak na eksperyment. Telewizja, jakiej jeszcze nie widzieliście i być może taka, której nie chcecie obejrzeć.
Większą szkodą byłoby uznanie, że seriale filmowych twórców, takich jak właśnie Refn czy Lynch, są w jakiś sposób "ważniejsze" czy roszczą sobie większe prawo do bycia "sztuką" niż reszta telewizyjnych produkcji. Bo przy niewątpliwych wizualnych walorach "Za starzy na śmierć" nie można zapomnieć, że to tak naprawdę zrealizowana z osobistą wizją pulpowa rozrywka. Męcząca (lub dla innych olśniewająca) zabawa z formą i zarazem czysty eskapizm — w wyjątkowo pokręconej i krwawej wersji. Fani będą zachwyceni. Ja natomiast poproszę więcej telewizyjnych eksperymentów, ale może już nie od Nicolasa Windinga Refna.