13 seriali, które warto nadrobić tego lata (dwa sezony i więcej)
Redakcja
7 lipca 2019, 11:40
Fot. Amazon/FX/BBC
Zastanawiacie się, jakie seriale oglądać, kiedy nie ma co oglądać? Do listy seriali jednosezonowych dorzucamy takie, które mają więcej sezonów. Są tu tytuły, o których było ostatnio głośno, te, które wkrótce się kończą, oraz klasyka przez duże K.
Zastanawiacie się, jakie seriale oglądać, kiedy nie ma co oglądać? Do listy seriali jednosezonowych dorzucamy takie, które mają więcej sezonów. Są tu tytuły, o których było ostatnio głośno, te, które wkrótce się kończą, oraz klasyka przez duże K.
Kroniki Times Square
Na pierwszy rzut oka serial o początkach i rozwoju amerykańskiego pornobiznesu to świetny temat na tanią sensację z dużą ilością nagości. W "Kronikach Times Square" nie brakuje tylko tej drugiej, ale bynajmniej się nią tu nie epatuje. Przeciwnie, choć seksu tu całe mnóstwo, nigdy nie staje się on centralnym punktem opowieści.
Ten stanowią bowiem ludzie, którzy serial HBO i nowojorską 42. Ulicę, od której wziął on swój oryginalny tytuł ("The Deuce"), wypełniają bardzo tłumnie. Ale niczego innego się tu nie spodziewaliśmy – w końcu to nowa produkcja Davida Simona i George'a Pelecanosa, czyli twórców odpowiedzialnych wcześniej m.in. za "The Wire", a to zobowiązuje.
Podobnie jak tam, na ekranie królują zatem gęsty klimat, wielobarwne środowisko pełne niejednoznacznych charakterów i wielowątkowa fabuła, na którą składa się mozaika czasem połączonych, a czasem nie ludzkich losów. W tle są doskonale odtworzone lata 70., gdzieś pośrodku prowadzona przez niejakiego Vincenta Martino (James Franco w podwójnej roli bliźniaków) knajpa, a wokół niej plejada postaci, wśród których pełno prostytutek, alfonsów, gangsterów i policjantów.
Łatwo się oczywiście w tym świecie pogubić, ale jeszcze łatwiej zanurzyć w nim po szyję, podziwiając kunszt, z jakim twórcy oddali realia przecież nie tak dawnych, a jednak zupełnie innych czasów. Łatwo dać się wciągnąć w historię niejakiej Candy (rewelacyjna Maggie Gyllenhaal), która za wszelką cenę chciała porzucić uliczne życie, a także innych, różnych od siebie i na swój sposób wyjątkowych dziewczyn. Łatwo im współczuć i z fascynacją obserwować, jak kamera z niemal dokumentlną precyzją śledzi ich życie, łatwo też przeżywać ich losy, bo to chyba jasne, że szczęśliwych historii nie ma tu zbyt wiele.
Wszystkie bez wyjątku są jednak pasjonujące i bardzo odległe od jakichkolwiek serialowych schematów. Tak samo, jak odległe są od nich "Kroniki Times Square", rzeczywiście zasługujące na swój tytuł, bo stanowiące swoisty zapis życia w miejscu, które w równym stopniu przyciąga i brzydzi. Nic tylko zwiedzać w oczekiwaniu na 3. sezon, który zwieńczy tę historię. [Mateusz Piesowicz]
The Good Place
"The Good Place" Michaela Schura, którego znamy choćby jako współtwórcę "Parks and Recreation" i "Brooklyn 9-9", to jedna z nielicznych produkcji stacji ogólnodostępnych, której nie tylko nie porzuciliśmy, ale którą kochamy coraz bardziej z każdym sezonem. Jeżeli ktoś jeszcze nie obejrzał trzech dotychczasowych serii, to przed zapowiedzianą na 26 września premią finałowej odsłony jest doskonały moment, żeby ten cudowny sitcom nadrobić.
Już sama obsada stanowi wystarczający argument. Obok weterana małego ekranu, Teda Dansona, występuje tu między innymi Kristen Bell, która z nadwyżką udowadnia, że nie jest wyłącznie Veronicą Mars. Wspaniale wypadają jednak także aktorzy, którzy dopiero dzięki produkcji Schura pokazali swój potencjał – można by wymienić wszystkich, ale szczególną uwagę warto zwrócić przynajmniej na D'Arcy Carden w roli Janet, pomocnego "nierobota" pomagającego bohaterom.
https://www.youtube.com/watch?v=RfBgT5djaQw
Komedia o grupie ludzi, którzy po śmierci trafiają do tytułowego Dobrego Miejsca, nawiązują przyjaźnie, poznają przyznane im dzięki algorytmom "bratnie dusze" i odkrywają zasady rządzące dziwacznymi zaświatami, sama w sobie bawi jako oryginalny wariant serialu o grupie znajomych spędzających razem czas. A w przypadku "The Good Place" dodać trzeba jeszcze doskonałe zwroty akcji, których nawet doświadczeni widzowie seriali nie potrafią przewidzieć, oraz… filozofię.
Ten sitcom NBC oprócz świetnej rozrywki i szansy kibicowania rewelacyjnym bohaterom to bowiem również dawka przystępnie podanych problemów etycznych, które przeżywają wysłane w zaświaty postacie, a jeden z bohaterów objaśnia filozoficzne koncepcje, z których można skorzystać, radząc sobie z kolejnymi moralnymi dylematami. W efekcie "The Good Place" to rewelacyjnie zagrany, na każdym kroku zaskakujący, równocześnie zabawny i erudycyjny sitcom. [Kamila Czaja]
The Good Place dostępne jest na Netfliksie
Sprawa idealna
Rzadko jest tak, że spin-offy prześcigają seriale-matki, ale w tym przypadku pod pewnymi względami mamy do czynienia z taką właśnie sytuacją. Oczywiście, "Żona idealna" to już klasyk — i nie bez powodu. Julianna Margulies zagrała postać świetną, ważną i skomplikowaną, a do tego jeszcze twórcy wycisnęli naprawdę dużo z formuły procedurala prawniczego z dodatkiem społeczno-politycznym. Ale ponieważ był to serial stacji ogólnodostępnej, miał pewne ograniczenia.
"Sprawa idealna" ograniczeń nie ma żadnych, co sprawia, że Michelle i Robert Kingowie, twórcy obu seriali, rzeczywiście mogą rozwinąć skrzydła i eksperymentować. Czasem te eksperymenty wypadają lepiej, czasem słabiej, ale na pewno często zaskakują pomysłowością. Wychodząc od nowej sytuacji Diane Lockhart (Christine Baranski), która znajduje pracę w zróżnicowanej etnicznie kancelarii prawniczej walczącej o dobrą sprawę (nie sprawę idealną, drogie HBO), serial z sezonu na sezon podąża w coraz dziwniejszych kierunkach.
https://www.youtube.com/watch?v=n1Jq4l9cFSQ
To wciąż dramat prawniczy, ale już prawie bez spraw tygodnia. Diane i jej współpracownicy to serialowe wersje amerykańskich liberałów, szeroko otwartymi oczami patrzących, co się dzieje z krajem po przejęciu władzy przez Donalda Trumpa. Im dalej w las, tym bardziej "Sprawa idealna" zmierza w kierunku satyry społeczno-politycznej, zostawiając salę sądową gdzieś na uboczu. Nie wszystkie pomysły i eksperymenty formalne Kingów są udane, ale trudno wskazać drugi serial, który trzyma rękę na pulsie tak jak ten.
Normą są także przetasowania wśród bohaterów. Kiedy "Sprawa idealna" ruszała, głównymi bohaterkami miały być Diane i jej chrześnica Maia (Rose Leslie). Ponieważ ten duet i wątek skandalu finansowego nie do końca działał, w 2. sezonie przeniesiono punkt ciężkości na inne postacie, w tym Marissę (Sarah Steele), Luccę (Cush Jumbo) i Liz (Audra McDonald). 3. sezon to odlot pod tytułem Roland Blum — ekscentryczny prawnik, przypominający Roya Cohna, w którego wciela się Michael Sheen.
Jeśli choć trochę interesują was klimaty prawniczo-polityczne i pytanie, co się ostatnio dzieje z tym światem, "Sprawa idealna" to jazda obowiązkowa. [Marta Wawrzyn]
Sprawa idealna jest dostępna w HBO GO
One Day at a Time
Typowy sitcom oparty na klasycznej produkcji Normana Leara, tyle że w streamingu i o rodzinie pochodzącej z Kuby? Pozornie tak, więc zwiastuny stworzonego przez Glorię Calderon Kellett i Mike'a Royce'a serialu Netfliksa nie zapowiadały cudownej opowieści, do której przez trzy sezony niesamowicie się przywiązaliśmy.
Jeśli jednak dać "One Day at a Time" szansę mimo śmiechu z offu i sztuczności dekoracji, okazuje się, że tradycyjne konwencje wykorzystano tu do znacznie bardziej zniuasnowanych celów. Owszem, Penelope (Justina Machado, "Sześć stóp pod ziemią"), jej matka Lydia (wielka gwiazda Rita Moreno), dzieci, czyli Elena (Isabella Gomez) i Alex (Marcel Ruiz), oraz sąsiad Schneider (Todd Grinnell) przeżywają czasem problemy typowe dla rodzinnych sitcomów, ale twórcy nie stawiają na banalne rozwiązania.
Przede wszystkim chodzi o serial bardzo mądry, w którym bohaterowie, nawet jeśli mają na jakiś temat różne zdanie, potrafią ze sobą rozmawiać i wspierać się w trudnych chwilach. Poza tym indywidualne zmagania członków rodziny pozywają opowiedzieć w "One Day at a Time" o kwestiach społecznych, takich jak sytuacja imigrantów w często nieprzychylnych im Stanach Zjednoczonych, dojrzewanie do coming outu, depresja czy uzależnienie.
Wbrew trudnym tematom nie ma tu jednak łopatologii, jest natomiast dużo wzajemnej akceptacji , szukania rozwiązań i pragnienie pracy nad sobą, by czuć się lepiej we własnej skórze i lepiej dogadywać się z innymi. A wszystko doskonale zagrane, ciepłe, zabawne.
Nie wiadomo, jak wyglądać będzie 4. sezon, cudem uratowany przez małą kablówkę Pop po tym, jak Netflix bezlitośnie skasował ten uroczy serial. Ale jeśli się da, obejrzymy na pewno, a Was zachęcamy do nadrobienia "One Day at a Time", nawet jeżeli na co dzień jak ognia unikacie tradycyjnych sitcomów. [Kamila Czaja]
One Day at a Time dostępne jest na Netfliksie
The OA
Jeden z najdziwniejszych seriali, jakie kiedykolwiek oglądaliśmy. Do tego stopnia, że nadal nie jesteśmy w stu procentach przekonani, co o nim sądzić, raz wierząc w twórczą wizję Brit Marling i Zala Batmanglija, a kiedy indziej uważając, że to jednak czysta grafomania.
Do konsensusu nie dojdziemy pewnie nigdy, co nie zmienia faktu, że "The OA" polecamy, choćby dlatego, byście mogli sami wyrobić sobie zdanie na jego temat. A o co tu w ogóle chodzi? Zaczyna się dość niewinnie, jak jeden z wielu kryminałów. Oto niejaka Prairie (w tej roli sama Brit Marling), zaginiona przed laty młoda kobieta, wraca do domu w zagadkowych okolicznościach. Gdzie była? Co się z nią działo? I dlaczego opowiada swoją historię tylko grupie miejscowych dzieciaków i ich nauczyciele?
Już brzmi niecodzienne, a wierzcie nam, że to dopiero początek i na prawdziwe dziwa dopiero przyjdzie czas. Im dalej w serial, tym trudniej jest bowiem określić, co właściwie oglądamy. Thriller potrafi przejść w science fiction, a to zamienić się w niezwykłą fantazję, z której już tylko krok do groteski. A to tylko 1. sezon, bo kontynuacja podnosi poprzeczkę jeszcze wyżej, będąc albo przejawem absolutnego geniuszu, albo czystym kiczem, jak wolicie.
Tak czy siak, nie da się ukryć, że jest "The OA" produkcją jedyną w swoim rodzaju i nieważne, czy kupicie jej filozoficzne zacięcie i emocjonalne wstawki, czy wręcz przeciwnie, łatwo dać się tej opowieści ponieść. Także dlatego, że stanowi mniej więcej zamkniętą całość, a z czasem staje się nawet świadoma własnych wad i potrafi puścić oko do widza. Na wakacje w sam raz, tylko dla własnego spokoju lepiej nie bierzcie tego serialu w stu procentach na poważnie. [Mateusz Piesowicz]
The OA jest dostępne w Netfliksie
Jane the Virgin
"Jane the Virgin" miała premierę w 2014 roku i gdyby ktoś nam wtedy powiedział, że ta amerykańska wariacja na temat latynoskiej telenoweli przetrwa pięć sezonów, zdobędzie uznanie krytyków i prestiżowe nagrody, raczej byśmy nie uwierzyli. Zwłaszcza że punktem wyjścia był ten sam tasiemiec, na którego bazie powstała polska "Majka".
Wszystko zaczyna się w gabinecie ginekologicznym, gdzie tytułowa Jane (Gina Rodriguez) przez pomyłkę zostaje poddana zabiegowi in vitro. Tak się składa, że od razu zachodzi w ciążę, jest tylko jeden problem: Jane jest dziewicą. Wychowana przez religijną babcię i matkę, która ją urodziła jako nastolatka, Jane postanowiła zaczekać z seksem do ślubu. Plany ze zrozumiałych względów muszą ulec zmianie, bo nasza bohaterka ląduje nie tylko w sytuacji "jak z telenoweli", ale też w trójkącie miłosnym z przystojnym detektywem Michaelem (Brett Dier) i własnym szefem Rafaelem (Justin Baldoni), biologicznym ojcem jej dziecka.
Brzmi to wszystko strasznie, a jednak jest wstępem nie tylko do jednej z najzabawniejszych komedii ostatnich lat, ale też serialu bardzo inteligentnego i świadomego społecznie. "Jane the Virgin" to z jednej strony komediowa jazda bez trzymanki, którą zawdzięczamy nie tylko absurdalnej sytuacji, w jakiej znalazła się nasza heroina. Cały ten świat zasiedlają przerysowane postacie, grane przez aktorów, których komediowych talentów nie da się przecenić.
Tata Jane, Rogelio (Jaime Camil), to mający obsesję na własnym punkcie i w świecie pokolorowanym na lawendowo gwiazdor telenowel. O ile Michael jest typem sympatycznego chłopaka, którego (przynajmniej teoretycznie) każda by chciała poślubić, Rafael to typowy latynoski kochanek, na dodatek związany z dorównującą mu urodą złą blondyną, Petrą (Yael Grobglas), u boku. Fabułę, w której oprócz miłosnych intryg i osobistych wątków Jane oraz jej bliskich mamy jeszcze odjechany wątek z gangsterami, streścić potrafiłby chyba tylko narrator (Anthony Mendez), absolutnie cudowny zresztą.
Absurdalny, słoneczny świat "Jane the Virgin" świetnie działa na poprawę nastroju, nawet kiedy serial zalicza słabsze momenty (łącznie będzie pięć sezonów). Ekscentryczni bohaterowie potrafią się zmieniać i bardzo szybko z potencjalnych karykatur stają się ludźmi z krwi i kości. A do tego "Jane" jest świadoma społecznie i podobnie jak "One Day at a Time", dotyka ważnych spraw związanych z byciem Latynosem w USA. Tematyka imigracyjna powraca w serialu w różnych wariantach, bo to po prostu część życia tych ludzi.
Obecnie trwa finałowy sezon "Jane the Virgin", który jest jednym z najlepszych. Choć serial miał też słabsze momenty, w ogólnym rozrachunku wypada naprawdę dobrze, także na tle różnego rodzaju zmagań amerykańskiej telewizji z latynoskimi telenowelami. "Jane the Virgin" wygrywa dzięki błyskotliwym dialogom, świetnie dobranej obsadzie i stawianiu na emocje, emocje i jeszcze więcej emocji. To kolorowy świat, któremu trudno się oprzeć — i nie ma powodu, by to robić, zwłaszcza w takim lipcopadzie jak dziś. [Marta Wawrzyn]
Jane the Virgin znajdziecie na Netfliksie
GLOW
"GLOW" to jeden z tych seriali, które najtrudniej komuś "sprzedać", bo po streszczeniu, że chodzi o komedię o kobiecym wrestlingu w latach 80., wiele osób pewnie automatycznie wyłącza uwagę i nie słucha dalej. Ale naprawdę zachęcamy, żebyście do tych osób nie należeli. Jeżeli przejść do porządku dziennego nad faktem, że fabularnym spoiwem serialu Liz Flahive i Carly Mensch jest to, że bohaterki trafiają do programu o wrestlingu, a wszystko toczy się w kolorowej i brokatowej scenerii wspomnianej dekady, to okazuje się, iż oglądamy jedną z najlepszych kobiecych opowieści ostatnich lat.
Towarzyszymy Ruth (Alison Brie z "Community" i "Mad Men"), niespełnionej aktorce, która podejmuje kilka złych decyzji, tracąc przyjaciółkę, Debbie (fenomenalna Betty Gilpin). Teraz dziewczyny muszą pracować razem przy nieco absurdalnym programie reżyserowanym przez Sama (Marc Maron). Grupa kobiet zaangażowanych w ten nietypowy wrestlingowy projekt to gromadka fantastycznych, niejednowymiarowych postaci, każda z własną historią, a więzi, które tworzą się na planie, przekraczają proste podziały.
Kiczu tu masa, bo dziewczyny funkcjonują w świecie, w którym telewizyjne alter ego musi być przerysowane i stereotypowe. Pod wrestlingowymi personami są jednak angażujące wątki szukania przyjaźni, miłości, pomysłu na siebie, zachowania indywidualności, przepracowania zdrady. To fenomenalna feministyczna historia, z uroczym 1. sezonem i genialną serią 2. Już 9 sierpnia "GLOW" wraca z kolejnymi odcinkami, więc jest okazja, żeby dać tej produkcji szansę. Grunt to zacząć, bo potem może być jedynie problem z oderwaniem się od ekranu przed zobaczeniem całości. [Kamila Czaja]
GLOW dostępne jest na Netfliksie
Fleabag
Jeśli zastanawiacie się, co też kryje się za tym zagadkowym tytułem, to odpowiedź może was lekko rozczarować. Fleabag to bowiem nic innego, jak imię głównej bohaterki – około trzydziestoletniej Brytyjki, która na pozór niczym się nie wyróżnia wśród tłumu podobnych postaci. Ot, średnio radzi sobie w dorosłym życiu, ma problemy z własną rodziną, o partnerach nawet nie wspominając. Standard?
I tak, i nie, o czym przekonacie się, oglądając króciutki, zaledwie dwusezonowy serial (w sumie 12 półgodzinnych odcinków). Tak, bo to komediodramat o typowej, życiowej tematyce. Nie, bo jak szybko się zorientujecie, na niej typowe rzeczy we "Fleabag" się właściwie kończą. I wcale nie mam tu na myśli tylko faktu, że bohaterka wyjątkowo lubi przebijać czwartą ścianę, by ironicznie skomentować ekranowe wydarzenia.
To stanowi tylko jedną z atrakcji serialu, który z czasem ujawnia przed nami swoje prawdziwe ja, pokazując, że pod toną sarkazmu i ciętych komentarzy, kryje się słodko-gorzka, a czasami wręcz tragiczna historia. A twórczyni "Fleabag" dobrze o tym wie, bo chowając się za zasłoną ostrej, często niegrzecznej i bardzo brytyjskiej komedii, niepostrzeżenie pozwala nam zbliżyć się do bohaterki, by potem niespodziewanie zadać mocny cios. Takich rzeczy w zwykłym komediodramacie raczej nie ma.
A Phoebe Waller-Bridge ("Obsesja Eve"), twórczyni serialu, która gra też w główną rolę, nie idzie na żadne kompromisy, trzymając się tak daleko od gatunkowych schematów, jak to tylko możliwe. Prowadząc nas przez zycie swojej bohaterki, często doprowadza więc do łez ze śmiechu, a kiedy indziej potrafi sprawić, że ten sam śmiech więźnie w gardle. Bawi się swoją rolą, jednocześnie tworząc jedną z najlepszych serialowych kreacji ostatnich lat. A wreszcie stale się doskonali, bo poziom "Fleabag" rośnie z odcinka na odcinek – 2. sezon to absolutne mistrzostwo świata.
Nadal nie jesteście przekonani? Może zachęci was fakt, że jako macocha głównej bohaterki występuje tu Olivia Colman? Albo to, że jest także Andrew Scott w roli, jakiej na pewno się nie spodziewacie? Albo po prostu zapewnienie, że jeśli dacie "Fleabag" szansę, zakochacie się w niej jak w żadnej innej serialowej postaci? Cokolwiek by to miało być, wierzcie nam – nie będziecie żałować tej decyzji. [Mateusz Piesowicz]
Fleabag jest dostępna w Amazon Prime Video
Wspaniała pani Maisel
"Wspaniałą panią Maisel" polecaliśmy na Serialowej tysiąc razy i z przyjemnością polecimy jeszcze raz. Obsypany nagrodami serial Amy Sherman-Palladino i Daniela Palladino ma wszystko to, za co pokochaliśmy ich pierwsze wielkie serialowe dzieło — "Gilmore Girls" — i jeszcze więcej.
Rzecz tym razem się dzieje pod koniec lat 50. Midge Maisel (Rachel Brosnahan) jest żoną i matką, prowadzącą dość specyficzne, ale bardzo szczęśliwe życie na Manhattanie, dopóki nie dowiaduje się, że mąż ją zdradza. Wtedy wydarzenia przyspieszają, Midge przypadkiem ląduje na scenie w klubie komediowym, zostaje aresztowana, poznaje sławnego komika Lenny'ego Bruce'a (Luke Kirby) i zaczyna zupełnie nowe życie. Postanawia zostać stand-uperką, co w tamtych czasach nie było takie proste. Zwłaszcza w przypadku eleganckich pań z nowojorskich elit.
Midge jednak zrzuca symboliczny gorset, wyrywa się na wolność i czyni to po swojemu, idąc przez świat jak burza i wyrzucając tysiące słów na minutę. Jak to w świecie państwa Palladino. Fantastyczne bohaterki kobiece, na czele z tą główną, błyskotliwy humor, genialnie napisane i zagrane dialogi, a także przecudna oprawa retro to dość powodów, by zakochać się we "Wspaniałej pani Maisel".
Serial Amazon Prime Video do tej pory ma dwa sezony (trzeci w drodze) i właściwie trudno powiedzieć, który jest lepszy. Pierwszy ma bardzo feministyczne przesłanie, bo opowiada o drodze pani Maisel od zdradzanej żony do kobiety stanowiącej o własnym losie. W drugim sprawy stają się bardziej skomplikowane, bo w przypadku Midge coraz częściej się potwierdza, że za każdą dobrą komedią stoi tragedia. Bohaterka zaczyna sobie zdawać sprawę z tego, co właściwie porzuca i jaką cenę może zapłacić za swoje wybory.
2. sezon to także więcej okazji do zabłyśnięcia dla postaci drugoplanowych, poczynając od nietypowej menedżerki Midge, Suzie (Alex Borstein), a kończąc na rodzicach głównej bohaterki (Marin Hinkle i Tony Shalhoub) i jej mężu, Joelu (Michael Zegen). To też więcej różnorodnych historii i większy rozmach, bo serial wybiera się w podróż do Paryża, a także Catskills, miejsca, gdzie żydowscy Amerykanie jeździli na koszmarne wczasy jak z "Dirty Dancing". [Marta Wawrzyn]
Wspaniała pani Maisel jest dostępna na Prime Video
Legion
Jeśli czytacie nas regularnie, na pewno znacie ten serial. Jeśli tylko zaglądacie raz na jakiś czas, to i tak całkiem prawdopodobne, że na jakąś pochwałę "Legionu" wpadliście chociaż przypadkiem. Niewiele seriali uwielbiamy bowiem bardziej i niewiele polecamy bez żadnych wątpliwości, nawet jeśli mają pewne wady.
A historia oparta na mniej znanej części komiksów o X-Menach (ale niełącząca się z filmowym uniwersum) kilka ich ma. Na czele z faktem, że nie jest to pozycja dla was, jeśli w serialach poszukujecie przede wszystkim logicznej do bólu fabuły. Jasne, "Legion" opowiada w gruncie rzeczy prostą historię (tak się nam przynajmniej wydaje), ale jednocześnie szczególnie się o nią nie troszczy, wyraźnie dając do zrozumienia, że ważniejsze od rozwiązań są tu inne rzeczy.
Ot, choćby audiowizualne cuda, od jakich ten serial pęka, oferując istną ucztę, żeby nie powiedzieć orgię, dla oczu. Pretekstem do tej jest natomiast opowieść o niejakim Davidzie Hallerze (Dan Stevens), potężnym mutancie, którego moce brano od dziecka za przejaw choroby psychicznej. Spotykamy go zatem po raz pierwszy w szpitalu psychiatrycznym, gdzie oczywiście długo nie pobędzie, ścigany przez pewną rządową agencję i wyjątkowo parszywego potwora. A potem robi się tylko dziwniej.
Są taneczne i muzyczne bitwy. Są zabawy z gatunkami, stylami i konwencjami. Są komiksowe przygody, bijatyki i strzelaniny. Jest przecudny romans, niemy horror i czysty surrealizm. Są też bohaterowie, którzy w tym całym szaleństwie jakimś cudem pozostają ludźmi z krwi i kości, do których naprawdę łatwo się przywiązać. Bez nich pewnie ta niezwykła podróż po jakimś czasie stałaby się męcząca, z nimi nie nudzi ani przez chwilę.
Tym bardziej warto więc dać się jej porwać, choćby po to, by zobaczyć, do czego zdolny jest twórca "Fargo", Noah Hawley, gdy da się mu wolną rękę. Nie zagwarantujemy, że zakochacie się w "Legionie" bez opamiętania, ale jesteśmy pewni, że niczego podobnego nigdy nie widzieliście. I nawet nie musicie być fanami superbohaterskich opowieści, bo serial FX nie ma z nimi wiele wspólnego. To raczej historia pogubionego we własnej głowie człowieka, która w mniej sprawnych rękach szybko by się nam znudziła. W tym wykonaniu wręcz żałujemy, że skończy się już po trzech sezonach. [Mateusz Piesowicz]
Dwa sezony serialu Legion znajdziecie w HBO GO
Barry
Zabójca na zlecenie i aspirujący aktor w jednym? Zapowiedzi serialu Aleca Berga i Billa Hadera robionego dla HBO brzmiały jak niezbyt udany żart, ale wyszła z tego niezwykle udana czarna komedia. Zapewne nie dla wszystkich, bo "Barry" bardzo odważnie przekracza to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Ale warto to uznać za zaletę w telewizyjnym świecie, gdzie pozornie wszystko już było.
W tytułowej roli występuje Hader ("Saturday Night Live"), znany głównie z talentu komediowego. Tu jednak może pokazać, że i dramatyczne sceny wychodzą mu świetnie. Grany przez niego antybohater próbuje sobie i innym udowodnić, że jest w gruncie rzeczy dobrym człowiekiem, który po prostu czasem robi (bardzo) złe rzeczy. Na drodze do spokojnego życia wciąż jednak stają mu zarówno zarabiający na jego talencie do zabijania Fuches (Stephen Root), jak i fakt, że w Barrym jest więcej mroku, niż zabójca chciałby sam przed sobą przyznać.
https://www.youtube.com/watch?v=Rnivn9xlx44
Do tego dochodzi druga sfera codzienności bohatera, czyli lekcje aktorstwa pod okiem Gene'a (komediowy weteran Henry Winkler), podczas których Barry poznaje ambitną i dręczoną przeszłością Sally (Sarah Goldberg). Sceniczne ćwiczenia, które wydają się świetną ucieczką od przestępczego zawodu, szybko zaczynają kolidować z życiem, które Barry chce zostawić za sobą.
Doskonałe łączenie komedii i dramatu, krwawe sceny kręcone w konwencji, której nie powstydziłby się Tarantino, świetne wykorzystywanie wzorców kina klasy B , techniczne eksperymenty, a przede wszystkim wyjątkowa świeżość proponowanych w "Barrym" pomysłów sprawiają, że zdecydowanie warto nadrobić dotychczasowe dwa sezony. [Kamila Czaja]
Barry dostępny jest na HBO GO
Veep
"Veep" tak bardzo wpisał się nam w krajobraz współczesnej telewizji, że wciąż trudno uwierzyć, że kolejnych sezonów komedii HBO już nie będzie. Tym bardziej nie mogliśmy jednak pominąć okazji, by polecić ją tym, którzy być może wcześniej się z nią nie zetknęli. A nie jest to całkiem wykluczone, bo choć jej klasa jest niewątpliwa, mamy wrażenie, że nigdy nie została należycie doceniona, przynajmniej w Polsce.
Co innego w Stanach, bo tam "Veep" króluje od siedmiu lat, zgarniając po drodze mnóstwo wyróżnień, skutecznie wyśmiewając absurdy amerykańskiej polityki i waszyngtońskiego bagienka, a nade wszystko udowadniając, że w kategorii satyry politycznej nie ma sobie równych. Tak samo jak boska Julia Louis-Dreyfus, dla której rola Seliny Meyer jest kolejną wielką kreacją w bogatej karierze (dotąd przyniosła jej sześć nagród Emmy z rzędu, kolejna bez wątpienia w drodze).
A zaczęło się całkiem niewinnie, gdy "Veep" w pełni nawiązywał do swojego tytułu, opowiadając o losach wspomnianej wiceprezydent USA i jej wyjątkowo niekompetentnych współpracowników. Współczuliśmy jej, gdy była konsekwentnie ignorowana przez prezydenta, przestawaliśmy, gdy sama okazywała się absolutnie okropna i niezmiennie zachwycaliśmy się potokiem barwnych wulgaryzmów, jakimi rzucała dookoła. Te zresztą są nieodłączną częścią "Veepa" – wierzcie nam, nigdzie w telewizji nie klnie się piękniej niż tutaj.
Ale nie samymi cudownymi obelgami człowiek żyje, nieprawdaż? "Veep" się zatem na przestrzeni lat rozwijał, Selina nie stała w miejscu, a my mogliśmy zajrzeć za kulisy coraz większej polityki, wcale nie będąc przekonanymi, czy serialowe realia aby na pewno są tak bardzo odległe od rzeczywistości. Zwłaszcza w ostatnich sezonach, które chcąc prześcignąć prawdziwy świat, musiały naprawdę mocno podkręcić fabularne absurdy.
I pomimo tego, a także faktu, że serialowi przez lata zdarzało się nieco powtarzać, "Veep" nigdy nie zanotował wyraźnego spadku formy. Jak uwielbialiśmy śmiać się z tych bohaterów w pierwszym sezonie, tak robiliśmy to nadal w siódmym, wciąż nie mogąc uwierzyć, jakie szczyty cynizmu da się tu osiągnąć. No i niezmiennie współczując biednemu Gary'emu (Tony Hale), osobistemu podnóżkowi Seliny i jednemu z najtragiczniejszych telewizyjnych bohaterów ostatnich lat. W tym przypadku naprawdę można napisać, że wstyd nie znać, a że sezony są krótkie (maksymalnie 10 odcinków), a odcinki półgodzinne, to nic tylko nadrabiać zaległości. [Mateusz Piesowicz]
Veep jest dostępny w HBO GO
Deadwood
Jeśli przez lata omijaliście "Deadwood", bo nie lubicie seriali niedokończonych, mamy świetną wiadomość. Dwugodzinny film, który został wypuszczony 31 maja, to najlepszy finał, jaki można sobie wymarzyć po ponad dziesięciu latach i zarazem godne pożegnanie prawdziwego serialowego arcydzieła.
I nie, to określenie nie jest przesadą. Serial Davida Milcha, emitowany przez HBO w latach 2004-2006 (trzy sezony), zdefiniował na nowo gatunek westernu, nie tylko odzierając go z tego wszystkiego co romantyczne i pokazując brutalną prawdę, ale też skupiając się raczej na egzystencjalnych podróżach bohaterów niż strzelaninach i przygodach. Większość akcji dzieje się w tytułowym Deadwood, miasteczku wyjętym spod prawa, bo powstałym nielegalnie w latach 70. XIX wieku na ziemiach należących do plemienia Dakota.
Amerykańskie prawo w Deadwood nie obowiązywało, a ponieważ wszystko zaczęło się od znalezienia w tych okolicach złota, możecie sobie wyobrazić, jakiego typu towarzystwo ściągało do tego miejsca. Kryminaliści, prostytutki, poszukiwacze przygód, ludzie liczący na szybkie wzbogacenie się — wielu z tych, którzy tu przyjechali, nigdy nie opuściło tego miejsca. Przybywali tu sławni rewolwerowcy, jak Dziki Bill i Calamity Jane, powstał saloon, dom publiczny i wszystko, czego kowboje potrzebowali do życia. Z chaosu zaczęła rodzić się bardzo specyficzna cywilizacja.
"Deadwood" to dorosły western w najlepszym wydaniu — krwawa, brutalna, realistyczna opowieść o Dzikim Zachodzie, oparta na faktach i mieszająca rzeczywistość z fikcją. Historia mocna, wciągająca, z pięknie napisanymi dialogami, niezapomnianymi występami aktorskimi, zrobionymi na bogato kostiumami i do tego jeszcze nakręcona w "prawdziwym" miasteczku, zbudowanym przez HBO. Brudny realizm, skomplikowane pod każdym względem postacie i iście szekspirowskie zabawy językiem sprawiają, że nie da się "Deadwood" pomylić z niczym innym.
To opowieść o ludziach na co dzień funkcjonujących w strefie moralnych szarości, na krańcu cywilizowanego świata. Opowieść w gruncie rzeczy optymistyczna, bo pokazująca, jak ta gromada pijaków, ludzi wyjętych spod prawa i z różnych powodów uciekających od normalnego społeczeństwa współpracuje ze sobą, tworząc silną społeczność, opartą na własnych zasadach. Serial złamał wiele zasad dotyczących westernów, w tym także tę o "czarnych kapeluszach" i "białych kapeluszach". W "Deadwood" sprawy takie proste nie są i absolutnie nie da się określić, kto jest dobry, a kto zły.
W znakomitej obsadzie serialu znajdują się m.in. Timothy Olyphant jako szeryf Seth Bullock, Ian McShane jako właściciel domu uciech Al Swearengen, Molly Parker jako Alma Garret, Kim Dickens jako Joanie Stubbs, Keith Carradine jako Dziki Bill i Robin Weigert jako Calamity Jane. Wiele z tych postaci znacie z opowieści o Dzikim Zachodzie, niektórzy noszą trochę inne nazwiska, inni zostali stworzeni od zera.
Wszyscy są interesującymi i złożonymi ludźmi, ale tak naprawdę wystarczy jedna postać, żeby zakochać się w serialu: grany przez McShane'a Al Swearengen wszędzie indziej byłby typowym łotrem, walczącym o swoje z czystym jak łza szeryfem Bullockiem. Tutaj jest nieformalnym burmistrzem miasteczka i jednym z najciekawszych antybohaterów, jakich telewizja stworzyła. [Marta Wawrzyn]