"Wielkie kłamstewka" przygotowują bohaterki do walki – recenzja 5. odcinka 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
8 lipca 2019, 21:28
"Wielkie kłamstewka" (Fot. HBO)
Sądziliście, że niektóre konflikty w "Wielkich kłamstewkach" rozejdą się po kościach? Czas porzucić te myśli. Piąty odcinek zbliżył nas do rozwiązań i na pewno nie będą one pokojowe. Spoilery!
Sądziliście, że niektóre konflikty w "Wielkich kłamstewkach" rozejdą się po kościach? Czas porzucić te myśli. Piąty odcinek zbliżył nas do rozwiązań i na pewno nie będą one pokojowe. Spoilery!
Piątka z Monterey potrafi udawać jak mało kto – co do tego nikt nie ma chyba żadnych wątpliwości. Ba, jeśli trzeba mogą to robić z prawdziwą pompą, dyskotekową kulą i imprezą, jakiej nikt długo nie zapomni. O ile jednak tydzień temu festiwal pozorów pod przykrywką urodzinowego przyjęcia ośmiolatki jeszcze przeszedł, tym razem chyba nawet to by nie pomogło. Grunt spod nóg naszych bohaterek sypie się bowiem w coraz szybszym tempie.
Wielkie kłamstewka – czy uda się utrzymać sekret?
I dotyczy to już wszystkich bez wyjątku, bo jak zobaczyliśmy w "Kill Me", tutejsze problemy mają nieznośną tendencję do nawarstwiania się. W każdym przypadku jednak punkt wyjścia jest ten sam – powrót myślami do nocy śmierci Perry'ego i wydarzeń, które nastąpiły zaraz po niej. Już trzeci odcinek z rzędu zaczynamy więc od tego motywu, przyjmując perspektywę kolejnych bohaterek (najpierw Bonnie, potem Madeline, teraz Jane) i widząc dobitnie, jak mocno ciąży im ówczesne kłamstwo. Zwłaszcza że to znalazło się niebezpiecznie blisko odkrycia.
Na tyle blisko, by konieczna stała się nocna narada na plaży, podczas której wypowiedziana została nawet groźnie brzmiąca wątpliwość: czy na pewno nie są w stanie udowodnić nam kłamstwa? No właśnie, są w stanie czy nie? Bonnie (Zoë Kravitz) wie, co mówi i nieważne, czy bierze się to z jej własnych wyrzutów sumienia czy z jakiegoś rodzaju przeczuć. Cokolwiek to było, grunt że zawiodło ją pod komisariat, zostawiając nas z nieoczekiwanym twistem, który jeszcze bardziej wszystko pogmatwa.
Można się oczywiście w tym momencie zacząć zastanawiać, czy aby podstawienie sympatycznego Coreya (Douglas Smith) jako policyjnej wtyczki albo zastawienie sądowej pułapki na całą piątkę bohaterek to nie za dużo i czy twórcy nie przeszarżowali. Można, ale właściwie po co? Kryminalna intryga rodem z opery mydlanej jest tu przecież tylko efektownym, by nie powiedzieć rozrywkowym tłem, więc tego typu zwroty akcji pasują do niej jak ulał. Prawdziwych atrakcji trzeba natomiast szukać gdzie indziej, co "Wielkie kłamstewka" już nieraz udowadniały.
Wielkie kłamstewka – dzieci ofiarami rodziców
Nie inaczej było tym razem, gdy zobaczyliśmy jak na dłoni, że przez kłamstwa dorosłych cierpią ich dzieci. Te same, które wszyscy tutaj tak pragną chronić i są dla nich gotowi na każde poświęcenie. Z jednej strony trudno w to wątpić, ale z drugiej jeszcze trudniej było zakładać, że grzechy i grzeszki rodziców w końcu w jakiś sposób nie odbiją się na ich pociechach.
Tym bardziej, że mowa tu o nie byle czym, ale naprawdę poważnym emocjonalnym ciężarze, z którym nie radzą sobie nawet dorośli. A że dzieciakom łatwiej dać upust emocjom na sobie znane sposoby, to nie ma co się dziwić Ziggy'emu, Maxowi i Joshowi, że we trójkę wysłali szkolnego łobuza do szpitala. Braterskie wsparcie, a co! Przemoc nie jest rozwiązaniem? Powiedzcie to ich ojcu.
Oczywiście spychanie winy na genetykę to tania wymówka, ale to nie tak, że ktoś tu po nią sięga. Przeciwnie, twórcy raczej uparcie od niej odchodzą, zadając ustami dzieci wyjątkowo trudne pytania i zmuszając tym samym wszystkich do szukania odpowiedzi. Czy tata był złym człowiekiem? Czy jego synowie będą tacy jak on? A może już są? W końcu skruszony Perry (Alexander Skarsgård) też bywał słodki i łagodny jak baranek – zupełnie jak bliźniacy, gdy oferowali, że w obronie matki mogą nawet skłamać.
Wielkie kłamstewka – bitwy sądowe i nie tylko
Celeste (Nicole Kidman) ma więc o czym rozmyślać, nie tylko planując strategię walki z nieustępliwą teściową. W końcu przydałoby się zachować prawa rodzicielskie, ale też fajnie byłoby nie odpowiadać za morderstwo męża, no i wychować synów na kogoś lepszego niż gwałciciele i oprawcy. Uff, może jednak trzeba było iść na tę ugodę z Mary Louise (Meryl Streep)?
Ta jest przecież nie lada przeciwniczką, bo tak trzeba nazwać każdego, kto nie daje się Renacie (Laura Dern). Tymczasem zaproszona na "herbatkę" pani Wright nie tylko błyskawicznie przejrzała zamiary swojej rozmówczyni, ale również szybko przeszła do ofensywy. Oczywiście w swoim, pasywno-agresywnym stylu, więc z przyklejonym do twarzy niewinnym uśmieszkiem, spod którego łatwo wbijała jedną szpilkę za drugą.
Na usprawiedliwienie zbitej z tropu pani Klein można ewentualnie podać, że ta przyjęła ostatnio więcej ciosów, niż jest przyzwyczajona. Wszak odebranie tytułu "kobiety u władzy" czy przesiadywanie w wielkim domu z niewielką liczbą mebli może być dołujące. A gdy jeszcze trzeba przekonywać córkę, że pieniądze to nie wszystko, choć samej się w to ani trochę nie wierzy, rzeczywiście można podkopać własną pewność siebie.
Renata znalazła się zatem w nowej dla siebie sytuacji, ale nie musi szukać daleko, by znaleźć kogoś już w niej doświadczonego. Ot, choćby Madeline (Reese Witherspoon), przerabiającej kolejny etap małżeńskiej dramy z Edem (Adam Scott), która tym razem zawiodła ich na niezbyt efektywną terapię (miny podczas "badania przestrzeni" mówiły wszystko) i do znacznie bardziej pouczającej rozmowy. Na ile skutecznej, to dopiero zobaczymy. Ale jeśli ani to, ani nawet emocjonalny uścisk zwykle niezbyt uczuciowej Chloe na nic się nie zdadzą, to chyba nie ma już czego w tym związku ratować.
Wielkie kłamstewka i fałszywe nadzieje
Pytanie brzmi, czy nadzieja na szczęśliwe rozwiązania nie jest w tym i innych przypadkach złudna? Ed może wszak zaplątać się w dziwny czworokąt z Madeline, Josephem i jego żoną. Jane (Shailene Woodley) jak nic ucierpi, gdy na jaw wyjdzie rola w całej historii Coreya, u boku którego krok po kroku przełamywała swój strach przed bliskością z mężczyzną. Bitwa Celeste z Mary Louise może okazać się zaplanowaną strategią przeciwko całej piątce. A Bonnie… Bonnie najwyraźniej ma zostać podwójną morderczynią.
Sam nie wiem, czy brzmi to bardziej dramatycznie, czy absurdalnie, ale fakty są takie, że zabrnęli twórcy w jej wątku już tak daleko, że nie zdziwi mnie absolutnie żaden kolejny krok. Na to by zaczął on przekonywać, już raczej za późno i nie zmienią tego nawet najpiękniejsze kadry z bolesnej przeszłości bohaterki. Chyba że to tylko kolejny diabelski plan Davida E. Kelleya i spółki, a ja już za dwa tygodnie będę się zachwycał tym, jak wszystko pięknie się ze sobą zgrało. Wykluczyć się tego absolutnie nie da, więc zostaje tylko siedzieć jak na szpilkach w oczekiwaniu na kolejny odcinek.