Emmy 2019: Nasze nominacje dla aktorek z seriali komediowych
Redakcja
10 lipca 2019, 22:02
Fot. BBC/Netflix/Amazon
W przyszłym tygodniu poznamy nominacje do nagród Emmy, a oto nasze typy. Spośród aktorek komediowych doceniliśmy m.in. Rachel Brosnahan, Alison Brie i Natashę Lyonne. Przypominamy, że wybieramy tylko z puli aktorek i aktorów, którzy zostali zgłoszeni do Emmy, w takich kategoriach, w jakich ich zakwalifikowano. Wszystkie nasze nominacje znajdziecie tutaj.
W przyszłym tygodniu poznamy nominacje do nagród Emmy, a oto nasze typy. Spośród aktorek komediowych doceniliśmy m.in. Rachel Brosnahan, Alison Brie i Natashę Lyonne. Przypominamy, że wybieramy tylko z puli aktorek i aktorów, którzy zostali zgłoszeni do Emmy, w takich kategoriach, w jakich ich zakwalifikowano. Wszystkie nasze nominacje znajdziecie tutaj.
Julia Louis-Dreyfus, Veep
Powrót królowej na należne jej miejsce. Pozostałe nominowane mogą mówić o pechu, bo naprawdę trudno nam sobie wyobrazić, by Akademia Telewizyjna mogła w tym roku nagrodzić kogoś innego, ale cóż, zawsze można liczyć, że uda się kolejnym razem. Chyba że do tego czasu główna kandydatka znajdzie sobie nowe zajęcie, czego nie da się przecież wykluczyć.
Na razie jednak jesteśmy jeszcze przy "Veepie" i roli Seliny Meyer, za którą Julia Louis-Dreyfus zgarniała Emmy seryjnie, co oczywiście nie znaczy, że wygrana należy jej się z automatu. Przeciwnie, zapracowała sobie na nią rzetelnie znakomitą robotą, jaką wykonała w finałowej odsłonie serialu, przeprowadzając swoją bohaterkę przez brutalną kampanię prezydencką do końcowego triumfu i wyjątkowo gorzkiego końca.
Po drodze zaś mogliśmy ujrzeć Selinę w całej jej cynicznej okazałości, gdy z przyklejonym do twarzy sztucznym uśmiechem szła po trupach do wymarzonego celu, za nic mając jakiekolwiek zasady, granice czy zwykłą ludzką przyzwoitość. Obserwując, jak przebija kolejne moralne i etyczne dna, można się było z jednej strony przerazić, ale z drugiej trudno było chociaż w minimalnym stopniu nie docenić jej ogromnej determinacji. Może rzeczywiście po latach upokorzeń po prostu sobie na ten Biały Dom zasłużyła?
Może i tak, co nie zmienia faktu, że za osiągnięcie sukcesu przyszło jej zapłacić najwyższą możliwą cenę, z czego w końcu zdała sobie sprawę, dostrzegając, że w końcu porzucili ją wszyscy, którzy przez lata przy niej stali. Tak, nawet Gary, choć ten oczywiście nie z własnej woli. Jak Julia Louis-Dreyfus potrafiła sprawić, że pomimo tego wszystkiego Selina zachowała gdzieś głęboko ludzkie oblicze i choć szczyptę uczuć, to jej wielki sekret. My możemy ją tylko docenić. [Mateusz Piesowicz]
Phoebe Waller-Bridge, Fleabag
Zachwycając się Phoebe Waller-Bridge jako pomysłodawczynią i scenarzystką "Fleabag", łatwo zapomnieć o jej talencie aktorskim, bez którego ten serial nie okazałby się aż tak fantastyczny. Prawdopodobnie nikt inny nie byłby w stanie przenieść tej postaci na ekran w całym jej skomplikowaniu, we wszystkich sprzecznościach, w licznych lękach i maskującej je bezczelności.
W 2. serii Waller-Bridge napisała sobie wiele ciekawych rzeczy do zagrania. Oprócz nieokiełznanej Fleabag rzucającej się w wir przygód, jak w odcinku z Kristin Scott-Thomas, mieliśmy też Fleabag próbującą spokojnego życia, Fleabag naprawiającą trudne relacje z siostrą i ojcem, a przede wszystkim Fleabag zakochaną.
Obiecano nam love story i dostaliśmy love story, ale oczywiście przewrotne. Z jednej strony mogliśmy więc zobaczyć, jak Waller-Bridge gra swoją bohaterkę w różnych stadiach damsko-męskiej fascynacji, z drugiej strony obserwowaliśmy coraz większą świadomość Flebag, że to nie może się udać, bo u cudownego księdza powołanie zawsze zwycięży.
Bywało komicznie, bywało smutno, a znajdująca się zawsze na pierwszym planie aktorka potrafiła pokazać całą tę gamę emocji. Emocji podanych zawsze odrobinę inaczej, niż jesteśmy przyzwyczajeni, bo to wszak serial inny niż wszystkie. Waller-Bridge sprawiała na ekranie, że patrzyło się na Fleabag z nieustającą fascynacją, niezależnie od tego, jakie podejmowała decyzje. A patrzeć prosto w kamerę też trzeba umieć. [Kamila Czaja]
Natasha Lyonne, Russian Doll
Zagrać pogubioną życiowo mieszkankę współczesnej metropolii to pewnie nic nadzwyczajnie trudnego. Podobnych ról znajdziemy wszak w telewizji na pęczki, czy to w komediowym, czy w dramatycznym wydaniu, więc zdążyliśmy już do nich przywyknąć. Jednak zagrać taką kobietę, gdy raz za razem umiera i wraca do życia w tym samym punkcie swojej egzystencji, to już inna para kaloszy.
Natasha Lyonne poradziła sobie jednak z tym wyzwaniem znakomicie, łącząc czysty absurd towarzyszący roli Nadii z głębokim człowieczeństwem i emocjami, jakich w "Russian Doll" stopniowo tylko przybywało. Aktorka, a zarazem współtwórczyni netfliksowgo serialu nie poszła na łatwiznę, jaką byłoby z pewnością karykaturalne potraktowanie swojej postaci (a że ta ginie kilkanaście razy z rzędu, nie byłoby to nic dziwnego), ale nadała jej bardzo ludzkich rys, tworząc skomplikowaną i wielowarstwową kreację.
Na przestrzeni kolejnych odcinków przechodzimy więc wraz z Nadią drogę od początkowego szoku, przez brak zrozumienia, złość, próby walki, aż do jakiegoś rodzaju akceptacji tej nienormalnej sytuacji. Szukając wyjaśnienia niemożliwego, oglądamy więc bohaterkę, która jest zmuszona spojrzeć z dystansem na całe swoje życie, dostrzegając rzeczy, które wcześniej przegapiła. I jak można się domyślać, towarzyszą jej przy tym bardzo różne emocje.
Nie brzmi to wcale jak temat komedii i rola Lyonne też do czysto humorystycznych nie należy. Aktorka sprostała jej jednak pierwszorzędnie, zamieniając surrealistyczną historię w opowieść, w której każdy powinien znaleźć coś dla siebie. A jeśli nie, to przynajmniej dostanie najwyższej klasy aktorstwo. [Mateusz Piesowicz]
Gina Rodriguez, Jane the Virgin
Ginie Rodriguez ostatnia nominacja za "Jane the Virgin" należałaby się nawet, gdyby zrobiła w 5. sezonie tylko jedną, jedyną rzecz: wygłosiła ten niesamowity, emocjonalny monolog z premiery, po tym jak "przeprowadzki nie było, bo mąż zmartwychwstał".
Dawny ukochany wstający z grobu, oczywiście z amnezją, by przewrócić do góry nogami życie bohaterki, już po tym jak ta zdążyła go opłakać i znaleźć sobie nowego, to klasyczny chwyt rodem z telenoweli, więc musiał znaleźć się i tutaj. "Jane the Virgin" zrobiła z niego jednak coś więcej — dużo, dużo więcej — niż łzawy twist, a wszystko to dzięki Rodriguez, która wyrzuciła z siebie tysiąc emocji w siedmiominutowym monologu. Sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie — było absurdalnie, zabawnie i smutno, a przede wszystkim zadziwiająco autentycznie.
I tak też Gina Rodriguez grała kolejne zmagania Jane związane ze znalezieniem się w nietypowym trójkącie miłosnym, składającym się ze zmarłego męża oraz obecnego chłopaka i (przypadkowego) ojca jej dziecka w jednym. Każdy twist, który gdzie indziej byłby tylko dobrze znajomą kliszą, tutaj zamienia się w emocjonalną perełkę dzięki odtwórczyni głównej roli. Będzie nam tego brakowało. [Marta Wawrzyn]
Alison Brie, GLOW
Podobnie jak rok wcześniej, po 2. serii "GLOW" również najchętniej myślimy o Alison Brie w aktorskim duecie z Betty Gilpin. Ale że odtwórczynię roli Debbie zgłoszono w kategorii drugoplanowej, to znów nie możemy nominować razem obu aktorek. Na szczęście sama Brie też zdecydowanie zasługuje na docenienie.
Stworzenie takiej postaci jak Ruth nie jest proste, bo właściwie od początku wiemy, że ta bohaterka mocno się w życiu pogubiła i skrzywdziła najbliższą przyjaciółkę. A jednak wrażliwość, z jaką Brie gra błądzącą w życiu prywatnym, za to fantastyczną w tworzeniu programu i postaci Zoyi aktorkę, sprawia, że Ruth się kibicuje, wierząc, że naprawi to, co zepsuła.
W efekcie wszystkie sceny, w których bohaterka stara się odkupić winy, krok po kroku odzyskując relację z Debbie, ogląda się fantastycznie, a 2. sezon przyniósł nam w tym wątku dwa fenomenalne odcinki, w których Brie mogła pokazać całą gamę emocji: "Work the Leg" i "Nothing Shattered".
Jeśli dodać do tego wciągające dylematy miłosne, kiedy Ruth wybierać musi między pod wieloma względami odpowiednim dla niej Russellem a teoretycznie nieodpowiednim, ale niewątpliwie pociągającym ją Samem, otrzymamy ciekawą postać, która nie zawsze podejmuje słuszne decyzje, ale z każdym odcinkiem radzi sobie lepiej w życiu i w telewizji. A gdyby nie świetna kreacja Brie, to triumfalny moment, gdy w finale Zoya mimo kontuzji w spektakularny sposób pojawia się na ringu, na pewno nie miałby aż takiej siły rażenia. [Kamila Czaja]
Rachel Brosnahan, Wspaniała pani Maisel
Zeszłoroczna laureatka staje przed identycznym dylematem, co wiele aktorek przed nią – jak przekonać do siebie po raz kolejny za sprawą tej samej roli? Abstrahując od faktu, że akademicy to akurat typ ludzi, którzy lubią się powtarzać, Rachel Brosnahan i tak dała im dość argumentów, by znów podjęli identyczną decyzję, co przed rokiem.
Co oczywiście wcale nie oznacza, że się powtarzała – najwyżej w tym, że Midge Maisel w jej wykonaniu to znów ekranowa petarda, od której trudno oderwać wzrok. Ale za to docenialiśmy ją w dużej mierze poprzednim razem, teraz natomiast zachwycamy się sposobem, w jaki rozwinęła swoją rolę. Nadal będąc absolutnym scenicznym objawieniem w wyjątkowo niesprzyjającym jej świecie, musiała jednak dodać do tej kreacji szczyptę swoistej prozy życia.
To zaczęło bowiem coraz mocniej kolidować z karierą stand-uperki, pokazując przy okazji, że Midge wcale nie panuje nad wszystkim tak doskonale, jak mogło się wydawać. Widzieliśmy więc w jej wykonaniu trudne "coming outy" (zwłaszcza przed ojcem), widzieliśmy próby romansowania i pogodzenia swojego starego świata z nowym, a w końcu także wybór, gdy jeden z nich trzeba było porzucić.
Rachel Brosnahan musiała zatem siłą rzeczy w pewnym stopniu odejść od w stu procentach pozytywnego wizerunku swojej bohaterki z 1. sezonu, umieszczając na nim pewne rysy i pokazując pazurki, których niekoniecznie się po niej spodziewaliśmy. Wyszło jej to jednak tylko na zdrowie, bo już świetna rola okazała się bardziej skomplikowana, wymagająca i po prostu lepsza niż wcześniej. [Mateusz Piesowicz]
Pamela Adlon, Better Things
3. sezon jednego z naszych ulubionych seriali chwilami zostawiał nas z mieszanymi uczuciami, ale ostatecznie uważamy, że się obronił. Nowa seria skupiła się po prostu na nieco innych tematach, pokazując, że Sam ma wiele nieprzepracowanych problemów prywatnych i zawodowych, więc gdy wychodzi poza bycie matką trzech dorastających córek, sprawy zaczynają się dodatkowo komplikować.
Pamela Adlon mogła więc w tym sezonie nie tylko jako twórczyni serialu udowodnić, że radzi sobie bez Louisa C.K., ale też jako aktorka nieco poszerzyć rolę. Widzieliśmy Sam jako sfrustrowaną aktorkę, która zmaga się z bufonowatymi reżyserami i trudnymi warunkami pracy, ale też próbuje swoich sił w teatrze. Bohaterka "Better Things" rozliczała się z metaforycznym widmem byłego męża i bardziej dosłownym widmem swojego ojca. Wybierała między ryzykownym romansem z kobietą a nieco nudnym, ale stabilnym związkiem z miłym psychoterapeutą.
Przekonująco grając Sam w tych wszystkich życiowych dylematach, Adlon wciąż fantastycznie wcielała się też w matkę, która nie potrafi zrozumieć swoich córek, ale bardzo się stara, i w córkę, która widzi, że jej matka radzi sobie coraz gorzej. Do tego doszły wątki mierzenia się ze świadomością zmieniającego się z czasem ciała i ze społecznym postrzeganiem kobiet, gdy przekroczą pewien wiek.
Gdyby nie Adlon, nadmiar pomysłów w 3. serii pewnie bardziej by nas zniechęcał, a tak mimo wątpliwości podziwialiśmy niejednowymiarowo napisaną i zagarną bohaterkę, która potrafi zachować się okropnie, by w kolejnej scenie w subtelny, przekonujący sposób odkryć przed widzem swoje motywacje. Dzięki talentowi Adlon Sam robi duże wrażenie nawet wtedy, gdy sam serial momentami robi nieco mniejsze. [Kamila Czaja]