Finał "The Killing": Seattle zastygło w bezruchu
Bartosz Wieremiej
28 czerwca 2011, 09:36
W "The Killing" nic nie jest takie, jak powinno. Brakuje krystalicznie czystych bohaterów, jasnych tropów i klarownych odpowiedzi. Wszystko jest uszkodzone, popsute, niedoskonałe i zastygłe w bezruchu. Możliwe spoilery.
W "The Killing" nic nie jest takie, jak powinno. Brakuje krystalicznie czystych bohaterów, jasnych tropów i klarownych odpowiedzi. Wszystko jest uszkodzone, popsute, niedoskonałe i zastygłe w bezruchu. Możliwe spoilery.
Najnowsza kryminalna produkcja stacji AMC przenosi widzów do wiecznie deszczowego Seattle i pozwala obserwować przebieg śledztwa w sprawie morderstwa 17-letniej licealistki, Rosie Larsen. Czas popełnienia zbrodni nie mógłby być gorszy – dokonano jej w momencie, gdy miasto przeżywa wyścig wyborczy o fotel burmistrza.
Można by się spodziewać, że jak to bywa w amerykańskich kryminałach, widzowie zobaczą szybkie śledztwo rodem z "CSI", pełne: teledyskowych ujęć, spadających z nieba świadków i błyskawicznego dostępu do wszystkich potrzebnych informacji. Co więcej, wina mordercy zostanie bezspornie udowodniona, a co najmniej jeden z głównych bohaterów wypowie złotą myśl na temat spokoju ofiary i ulgi, którą powinna odczuwać wdzięczna policji rodzina.
Rozwój akcji w "The Killing" sugeruje, że nie będzie ani spokoju, ani ulgi. Morderstwo zaskakuje wszystkich bohaterów na chwilę przed istotnymi dla nich wydarzeniami. Przykładowo detektyw Sarah Linden (Mireille Enos) żegna się z pracą w Seattle PD i zamierza rozpocząć nowe życie. Stephen Holder (Joel Kinnaman) ma właśnie przejąć jej stanowisko. Kandydat na burmistrza, Darren Richmond (Billy Campbell) wkracza w krytyczną fazę kampanii, Bennet Ahmed (Brandon Jay McLaren), jeden z nauczycieli Rosie, oczekuje narodzin dziecka, a Stanley Larsen (Brent Sexton) kupił właśnie dom, w którym nikt jeszcze nie zdążył zamieszkać…
I tak naprawdę, przez 13 odcinków wszystko jest niezmiennie "w najbliższym czasie", "jutro", czy "już za chwilę". Bohaterowie snują się po tym popsutym świecie, a samo śledztwo jest ciągiem urwanych tropów i błądzenia po fragmentach życia Rosie, a kiedy coś można już ustalić, pojawi się kolejna biurokratyczna przeszkoda.
Zmuszony do wspólnej pracy duet detektywów podąża złymi tropami. Błędnych wyborów dokonują również potencjalni podejrzani oraz członkowie rodziny ofiary. Wokół czają się, rozgrzane politycznym wyścigiem, szukające winnych media oraz ludzie chcący wykorzystać obecną sytuację do kampanii nienawiści na tle religijnym.
W swoistą blame game zostają również wciągnięci widzowie. W trakcie trwania serialu mogli oni swobodnie publikować swoje typy co do personaliów mordercy, buszować po wirtualnym pokoju Rosie: grzebać w jej szufladach, czytać listy, przeglądać zawartość laptopa oraz oglądać blogowe wpisy.
To wszystko doprowadziło do oczekiwania, że finałowy odcinek produkcji cokolwiek wyjaśni. Rozdzieli winowajców od ofiar, odpowie na postawione pytania i pojawiające się domysły. Trzeba przecież usprawiedliwić medialną nagonkę – wytłumaczyć zniszczenie kilku żyć, skutecznym złapaniem sprawcy.
Wbrew oczekiwaniom, nic takiego się nie zdarzyło w finałowym "Orpheus Descending". Owszem, początek odcinka sugeruje, że wszystko zostało rozwiązane i wystarczy pozbierać porozrzucane wszędzie dowody, a wsadzenie mordercy do więzienia na wiele wiele lat jest wręcz oczywiste.
Jednak końcowe minuty pokazują, że cały dynamizm finału to tak naprawdę tylko chwilowe zawirowanie. Budowany między dwójką detektywów pewien poziom zaufania zostaje zniszczony w jednej chwili, znalezione dowody i poszlaki mogą na nic się nie przydać, a aresztowany potencjalny winowajca prawdopodobnie nie dotrwa do pierwszego przesłuchania.
Przez dwa tygodnie śledztwa w gruncie rzeczy nic się nie zmieniło. Linden nie wyleciała z Seattle, Holderowi wciąż nie można ufać, a wybory na burmistrza jeszcze się nie odbyły. I nie dziwi w tym kontekście krytyka finału i całego sezonu. Nie odpowiadał on oczekiwaniom ferujących wyroki, zbieraczy wskazówek i poszlak. Przecież cały ten wysiłek wkładany w śledztwo powinien doprowadzić do szczęśliwego finału, kolejne odkrywane sekrety skutkować swoistym oczyszczeniem, a zmagania ze stratą bliskiej osoby umożliwić rodzinie Larsenów zbliżyć się do siebie.
Nic takiego się nie stało i chyba nie mogło się stać. Trudno by opowieść o ludzkich błędach zakończyła się w sposób satysfakcjonujący i szczęśliwy.