"Veronica Mars", czyli całkiem potrzebny powrót — recenzja 4. sezonu
Kamila Czaja
22 lipca 2019, 19:41
"Veronica Mars" (Fot. Hulu)
"Veronica Mars" – wielki powrót czy kolejny przykład żerowania na tęsknocie widzów? Nie bez zastrzeżeń, ale zdecydowanie to pierwsze. Recenzujemy 4. sezon z małymi spoilerami.
"Veronica Mars" – wielki powrót czy kolejny przykład żerowania na tęsknocie widzów? Nie bez zastrzeżeń, ale zdecydowanie to pierwsze. Recenzujemy 4. sezon z małymi spoilerami.
Mam wrażenie, że poprzednie trzy sezony tego serialu Roba Thomasa ("Party Down", "iZombie") oglądałam w innej rzeczywistości. Wikipedia podpowiada, że musiał to być rok 2007, kiedy stacja TVN wyemitowała pierwsze dwie serie w Polsce. Nie nastąpiło to od razu po premierze w Stanach – "Veronica Mars" to produkcja rozpoczęta piętnaście lat temu, a w roku 2007 skasowana. Cóż, wiele się od tego czasu zmieniło w krajobrazie telewizyjnym, a i ja jestem tych naście lat starsza…
Veronica Mars sezon 4 — raczej spełnione nadzieje
Mimo pewnych wątpliwości, czy będę się bawić równie dobrze jak dawniej, bardzo czekałam na streamingowe zmartwychwstanie opowieści o dziewczynie, która prowadzi z ojcem agencję detektywistyczną w Neptune – słonecznym mieście, które mimo swojego wakacyjnego klimatu pod względem przestępczości przypomina raczej mroczne Gotham. Wprawdzie film z 2014 roku, efekt finansowego wsparcia fanów, obejrzałam bez większym emocji (nie czytałam natomiast dwóch wydanych potem powieści, do których w paru miejscach serial nawiązuje), ale zwiastuny zapowiadały, że w 4. serii dostaniemy dużo tego, co znajome, doprawionego na dodatek jakością, z jakiej znane jest Hulu.
I w dużej mierze nadzieje się spełniły. Nie upieram się, że 4. sezon serialu Thomasa to perfekcyjne arcydzieło, bo jest tu trochę problemów, o których za moment. Ale mimo kilku braków, oceniając złożoną z ośmiu odcinków całość, muszę przyznać, że bawiłam się co najmniej bardzo dobrze, a w porywach nawet świetnie.
Ogromna w tym zasługa Kristen Bell ("The Good Place"), która nie tylko wygląda, jakby czas się dla niej zatrzymał, ale też fantastycznie, bez widocznego wysiłku wraca do roli bohaterki, dla której faktycznie czas pod wieloma względami stanął. Veronica, o czym wciąż ktoś jej przypomina, porzuciła prawnicze ambicje i robi to samo, co robiła w liceum. A przy tym broni się przed jakąkolwiek pracą nad sobą, zagłuszając tylko złość i frustrację, by jakoś przetrwać. Równocześnie jednak pewne rzeczy się zmieniły – choćby to, że bohaterka już nie wierzy, że Neptune jej potrzebuje. Zawsze była wściekła na świat, bo ten nie oszczędzał jej ciosów. Teraz, chociaż jej życie w dużej mierze się unormowało, wciąż jest wściekła, a na dodatek coraz bardziej cyniczna i trudna dla tych przyjaciół, którzy mieli siłę, by swoje życie zmienić.
Veronica Mars, czyli skomplikowany kryminał
Veronica w 4. sezonie ma jednak tyle pracy, że może przez jakiś czas odsuwać od siebie myśl o zmierzeniu się z samą sobą. W Neptune dochodzi do serii ataków bombowych wymierzonych w przyjeżdżających na wiosenną przerwę turystów oraz w zarabiające na nich lokale. W tle toczy się walka o kształt miasta: czy będzie ono coroczną atrakcją dla pijanej młodzieży, czy raczej kurortem dla uprzywilejowanych? Z jednej strony hordy pijanych studentów molestujących dziewczyny w klubach, z drugiej – uniemożliwienie biedniejszym mieszkańcom przetrwania w świecie tylko dla bogaczy. Żadna opcja nie ma samych zalet, ale takie właśnie jest Neptune: tu każde wyjście okazuje się złe, wszystko polega w najlepszym razie na wyborze mniejszego zła.
Ścigając zamachowca, Veronica i jej ojciec, Keith (Enrico Colantoni), opowiadają się po stronie lokalnych przedsiębiorców, chociaż nie cierpią tego, co z miastem robi spring break. Sama sprawa wypada ciekawie i jest maksymalnie zagmatwana. Wśród ofiar znajdują się narzeczona brata kongresmena, działacz przeciwko gentryfikacji, krewny meksykańskiego mafiosa i nagabujący pijane dziewczyny student.
Motywy zbrodni się mnożą, osobiste urazy towarzyszą intrygom biznesowym, a w to wszystko wmieszane zostają kolejne osoby, między innymi Matty (Izabela Vidovic, "The Fosters"), czyli córka jednej z ofiar, dwaj żywcem wyjęci z filmów Tarantino mordercy (Clifton Collins Jr. z "Westworld" i Frank Gallegos), Clyde (J.K. Simmons, "Odpowiednik"), a więc prawa ręka próbującego kupić wybrzeże bogacza, i amatorsko rozwiązujący sprawy kryminalne dostawca pizzy (Patton Oswalt, "A.P. Bio").
Jako kryminał mylący tropy 4. sezon Veroniki Mars sprawdza się bardzo dobrze, chociaż zdarzają się momenty, kiedy poziom zagmatwania wydaje się nadmierny. Stawki emocjonalne przez większość czasu też nie są takie jak w poprzednich sezonach, kiedy Veronica była osobiście zaangażowana w sprawę. Tu, owszem, chce złapać sprawcę, ale bardziej dla pieniędzy i zawodowej dumy – chociaż nawiązuje więź zarówno z Matty (tu twórcy przesadzili w upodobnieniu jej do nastoletniej Veroniki), jak i z właścicielką jednego z zagrożonych lokali, Nicole (Kirby Howell-Baptiste, czyli trudna tu do poznania Simone z "The Good Place").
Mimo paru wad to wciągający kryminał, a obok zwrotów akcji pojawia się tu nie bardzo nachalny komentarz społeczny. Problem tego, ile w Neptune uchodzi na sucho bogatym, zawsze był w serialu obecny, tu jednak nabiera wyraźniejszej formy, często dość zniuansowanej. Najlepiej widać to w miejscami wzruszającej relacji Veroniki i Weevila (Francis Capra), w której to Veronica jest uprzywilejowana, ale zdaje się tego nie zauważać, porównując się zawsze do najbogatszych i niesprawiedliwie oceniając ludzi, którzy, nie zawsze legalnymi metodami, próbują po prostu jakoś przetrwać.
Veronica Mars sezon 4 – znajome i nowe twarze
Obok trudnej przyjaźni z Weevilem dobrze, po staremu dowcipnie i ciepło, wypadają przekomarzania bohaterki z Keithem. Gorzej jest w jej związku z Loganem (Jason Dohring), ten bowiem dojrzał, zmienił się właściwie w Jamesa Bonda, tylko takiego po terapii – i nieco przestał pasować do pogubionej, nawet jeśli pozornie twardej partnerki. Mamy tu dobre riposty między parą, ale różnice w poziomie przepracowania traum z przeszłości są mocno widoczne. Fani LoVe muszą się przygotować na emocjonalną huśtawkę.
Przy całej dobrej zabawie podczas maratonu z 4. sezonem stwierdzam, że twórcy nie do końca poradzili sobie z "klęską urodzaju". Chcąc zadowolić tęskniących za serialem przez tyle lat fanów ściągnęli masę dawnych bohaterów. Nie zdradzę, kto wraca, ale czasem ma to sens, a czasem nieszczególnie. Zawsze miło zobaczyć aktorów, którzy grając w pierwszych seriach byli właściwie nieznani, a potem zrobili wielkie telewizyjne kariery. Chwilami jednak zamiast sensownego rozwijania fabuły jest 4. seria "Veroniki Mars" czymś na kształt zjazdu absolwentów.
Zwłaszcza że wrażenie nadmiaru potęguje jeszcze dołączenie wielu nowych postaci. Jasne, jeśli ma się do dyspozycji J.K. Simmonsa, Pattona Oswalta czy masę znanych aktorów pojawiających się tu nawet tylko w epizodach, to kusi, by z nich skorzystać. Ale nie ma szans, żeby w ośmiu odcinkach oddać sprawiedliwość wszystkim, a chwilami odbywa się to ze stratą dla nadmiernie rozcieńczonych głównych wątków.
Veronica Mars – noir to nie bajka
Chwilami przytrafiają się więc w 4. sezonie Veroniki Mars dłużyzny, zwłaszcza w środku serii, po 3. odcinku. Zamiast kilku zbędnych powrotów i paru fałszywych tropów w śledztwie za dużo wyszłaby serialowi na korzyść selekcja. Ale całość jest jednak dla mnie przekonująca, głównie dzięki nadal fascynującej, nawet jeśli bardziej dziś frustrującej swoimi wyborami bohaterce, błyskotliwym dialogom pełnym (pop)kulturowych nawiązań oraz połączeniu mrocznego klimatu z humorem. Brakowało mi tej ciętej narracji z offu, a pointy wciąż działają.
Domyślam się, że pewne drastyczne wybory twórców niektórych widzów zirytują, ale ja mimo drobnych narzekań kupuję to, jak poprowadzono "zmartwychwstały" serial. Trzeba pamiętać, że mówimy o opowieści wykorzystującej przede wszystkim konwencję noir – a ta ma się w 4. sezonie świetnie. Trafiamy wszak do miasta, w którym ludzkie życie jest bardzo tanie, i towarzyszymy walczącej o sprawiedliwość, ale wewnętrznie znękanej pani detektyw.
"Veronica Mars", nawet kiedy akcja toczyła się w licealnej scenerii, nigdy nie była typowym, wygładzonym dramatem o szkolnych problemach nastolatków. Tym bardziej nie jest bajką dla grzecznych dzieci teraz, w swojej dorosłej, jeszcze bardziej cynicznej odsłonie.