"Pennyworth", czyli bardziej James Bond niż Batman – recenzja premiery nowego serialu
Mateusz Piesowicz
28 lipca 2019, 19:00
"Pennyworth" (Fot. Epix)
"Batmana" bez Batmana już mieliśmy, więc "Pennyworth" musiał iść krok dalej, poszerzając świat mrocznego rycerza o bardziej egzotyczne rejony. O dziwo, z niezłym skutkiem. Drobne spoilery.
"Batmana" bez Batmana już mieliśmy, więc "Pennyworth" musiał iść krok dalej, poszerzając świat mrocznego rycerza o bardziej egzotyczne rejony. O dziwo, z niezłym skutkiem. Drobne spoilery.
Jeśli byliście fanami zakończonego niedawno "Gotham", to nie możecie narzekać na zbyt długą pustkę w ramówce. Ledwie do historii przeszedł jeden serial rozgrywający się w świecie Batmana, a już premierę ma następny. Co więcej, autorstwa tych samych twórców, ale już w innej stacji. O tyle to istotne, że FOX-owa produkcja była dość typowym dziełem telewizji ogólnodostępnej, ze wszystkimi tegoż wadami, co "Pennyworthowi" w kablówkowym Epix nie grozi.
Pennyworth – serial o młodym lokaju Batmana
A to powinno wyjść wszystkim na dobre, bo że Bruno Heller i Danny Cannon znają się na swojej robocie, to dobrze wiemy, bynajmniej nie od czasów "Gotham" (pierwszy wcześniej stworzył "Rzym" i "Mentalistę", drugi pracował przy serii "CSI"). Ojców miał zatem "Pennyworth" godnych zaufania, gorzej z nim samym, bo o ile hasło "prequel Batmana" brzmiało nieźle, to już dokładniejszy opis (serial o lokaju komiksowego superbohatera) nieco gorzej. Bo co ciekawego może być w historii służącego, nawet tak słynnego jak Alfred?
Jak się okazuje, całkiem sporo, o ile tylko ma się na nią pomysł. A wiele wskazuje na to, że w tym przypadku on naprawdę istnieje i nie, wcale nie jest kolejnym "Batmanem bez Batmana". Przeciwnie, produkcja stacji Epix od początku chce wyraźnie dać nam do zrozumienia, że choć wywodzi się z komiksowego uniwersum, nie zamierza czerpać z niego więcej, niż to absolutnie konieczne.
Pennyworth, czyli nieznana historia Alfreda
Najistotniejszym z tych znanych skądinąd elementów jest rzecz jasna tytułowy bohater. Alfred Pennyworth (w tej roli Jack Bannon) nie jest jednak tutaj słusznego wieku lokajem, lecz młodym mężczyzną, który o karierze służącego nie chce nawet słyszeć. Także dlatego że nie zamierza podążać śladami swojego ojca, ale również z mniej buntowniczych powodów – w końcu jako były żołnierz brytyjskich służb specjalnych ma prawo myśleć o czymś więcej. Ot, choćby założeniu własnej firmy ochroniarskiej.
Rzeczywistość Londynu z lat 60. jest jednak dla sympatycznego Alfreda brutalna i zamiast cieszyć się rozkwitającym biznesem, częściej zdarza mu się obrywać, stojąc na bramce w nocnym klubie. Ale że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, poznaje w ten sposób dwie istotne osoby. Przede wszystkim, wiadomo – kobietę. Dokładnie niejaką Esme (Emma Corrin, czyli przyszła księżna Diana z "The Crown"). Poza tym również człowieka, którego nazwisko może wam coś mówić, a więc Thomasa Wayne'a (Ben Aldridge). Ale spokojnie, ten na razie jest kawalerem, więc o synu możecie w ogóle zapomnieć.
Bardzo dobrze zresztą, bo dzięki temu "Pennyworth" ma znacznie lepsze perspektywy, by zostać produkcją o swoich własnych fundamentach, zamiast podpierać się na cudzych, jak to często prequele mają w zwyczaju. Tu ambicje są większe, choć oczywiście nie ma co z nimi przesadzać. Twórcy zdają sobie sprawę z misji, wiedząc, że w pierwszej kolejności mają dostarczyć dobrą komiksową rozrywkę, najlepiej w miarę oryginalną i nie do bólu schematyczną. Cała reszta to tylko dodatek.
Pennyworth – komiks z brytyjskim sznytem
Póki co mogę z przyjemnością stwierdzić, że zadaniu podołali, bo "Pennyworth" prezentuje się naprawdę smakowicie. Pozbawiony ciężaru bliskiego związku z obowiązkowo mrocznym mścicielem, jest serialem zaskakująco lekkim i mającym wyrazisty, lecz nie przesadnie groteskowy styl. Pomaga w tym umieszczenie akcji w klimatycznym Londynie sprzed lat (czasami aż zanadto "poprawianym" przez CGI) i unosząca się nad wszystkim aura historii szpiegowskiej w starym dobrym stylu. Tak, tak, ten James Bond w tytule recenzji to zdecydowanie bardziej Sean Connery niż Daniel Craig.
Nie zdziwi was więc, że już w pierwszej godzinie (dokładnie w 70 minutach) nasz bohater zostaje wciągnięty w dość dziwaczną aferę z brytyjskimi spiskowcami chcącymi obalić rząd; spotyka na swojej drodze nietypowych przeciwników (szczególnie uroczą gra wokalistka Paloma Faith); a nawet staje oko w oko z najwyższymi szychami w kraju. A wszystko to z klasą, którą gdy trzeba, da się całkiem wyraźnie nagiąć. Nie unikają więc twórcy ani komiksowej akcji, ani zaskakująco brutalnej przemocy, ani słowa na F.
Z niczym jednak nie przesadzają, tworząc urzekającą świeżością mieszankę znanych elementów. Pędzącą naprzód, ale robiącą to z głową i zawadiacką pewnością siebie, która pozwala przymknąć oko na scenariuszowe niedostatki czy czasami niezbędne przerysowanie. Łatwo te wady "Pennyworthowi" wybaczyć, bo odwdzięcza się czystą, nienaciąganą frajdą. No i ma Jacka Bannona.
Jack Bannon – Alfred pierwszej klasy
Aktora, którego raczej nie kojarzycie (występował m.in. w "Medyceuszach", "Endeavourze" i "Grze tajemnic"), ale wkrótce powinno się to zmienić, bo ten ma wszystko, by zaistnieć na większą skalę. Poczynając od wyglądu i uroku osobistego, poprzez talent, a kończąc na swobodzie, z jaką przychodzi mu wcielanie się w Alfreda. Postać niby doskonale znaną z komiksowych i ekranowych wcieleń, ale tutaj naszkicowaną praktycznie na nowo, bo nie ma mowy o tanim naśladownictwie.
Bannon stanął więc przed trudnym zadaniem, musząc sprostać konkretnym oczekiwaniom, a jednocześnie w jakimś stopniu się od nich odcinając. Bo przecież co innego być pełnym energii i wkraczającym w najlepsze lata swojego życia mężczyzną, a co innego wprawdzie żywotnym, ale sędziwym lokajem. Prościej rzecz ujmując, trzeba było sprawić, byśmy uwierzyli, że z tego młodziaka wyrośnie kiedyś Michael Caine. I chyba najlepszym możliwym komplementem dla młodego aktora będzie, jak napiszę, że jest na dobrej drodze do osiągnięcia celu.
Mam nadzieję, że w podobnych superlatywach będę mógł wypowiadać się o serialu z jego udziałem, gdy ten rozkręci się na dobre. Początek jest bez wątpienia obiecujący, zapewniając na razie głównie niczym nieskrępowaną zabawę, ale mając też zadatki na coś więcej. W świecie przeludnionym przez zamaskowanych herosów i pokręconych łotrów historia zwykłego faceta, który nie musi zakładać kostiumu, by zostać bohaterem, może być właśnie tym, czego nam trzeba. I to nawet mimo tego, że wiadomo, jak się to prędzej czy później skończy.