"Orange Is the New Black" udowadnia na do widzenia, że jest serialem wielkim — recenzja finałowego sezonu
Marta Wawrzyn
28 lipca 2019, 21:02
"Orange Is the New Black" (Fot. Netflix)
Jeśli seriale poznaje się po tym jak kończą, możemy być spokojni o miejsce "Orange Is the New Black" w historii. Recenzujemy 7. sezon, który jest jedną z najlepszych ostatnio rzeczy na Netfliksie.
Jeśli seriale poznaje się po tym jak kończą, możemy być spokojni o miejsce "Orange Is the New Black" w historii. Recenzujemy 7. sezon, który jest jedną z najlepszych ostatnio rzeczy na Netfliksie.
Stary dobry Netflix — chciałoby się powiedzieć po spędzeniu ostatnich 13 godzin w towarzystwie więźniarek z Litchfield. To był seans pełen emocji, śmiechu, autentycznych wzruszeń i przesympatycznych powrotów do przeszłości, na czele z akcją z naszym dawnym znajomym kurczakiem, który być może jest magiczny, a może skrywa mroczną tajemnicę. "Orange Is the New Black", drugi z seriali będących niegdyś synonimem nazwy "Netflix" kończy zupełnie inaczej niż "House of Cards" — pięknie, mądrze, poruszająco i pod każdym względem triumfalnie.
To nie był serial idealny. Właściwie tylko pierwszy sezon pokochałam bez granic, do kolejnych miałam mniejsze i większe zastrzeżenia, nie zawsze kupując pomysły scenarzystów. I trudno żeby było inaczej, bo utrzymanie równego, wysokiego poziomu przez tyle sezonów jest po prostu trudne. Przekonali się o tym fani niejednego świetnego serialu — choćby "Trawki", którą z "Orange Is the New Black" łączy nazwisko showrunnerki Jenji Kohan. Ale ponieważ OITNB kończy się jednym z najlepszych sezonów w swojej historii, wszystko co złe zostaje wybaczone i zapomniane. Bo nawet mimo wad to jest serial wielki, przełomowy i mający więcej do powiedzenia o współczesnym świecie, niż niejeden superpoważny dramat.
Orange Is the New Black mówi prawdę o Ameryce
W 7. sezonie "Orange Is the New Black" gra na emocjach widzów aż miło, fundując nam prawdziwą jazdę bez trzymanki z bohaterkami, które kochamy także wtedy, kiedy zaliczają upadki. Odpalane jedna za drugą emocjonalne bomby, mocny skręt w bardziej gorzkim kierunku i ciągłe przypominanie widzom, że więzienie nie jest bajką, to znaki firmowe finałowej trzynastki. Choć proporcje komedii i tragedii nieco się zmieniły, nie brakuje momentów, kiedy można tak po prostu się pośmiać. Ale najczęściej są one jak łyżka miodu w beczce dziegciu.
Cudownie absurdalny wątek z Suzanne (Uzo Aduba) i kurczakami, nowy romans Nicky (Natasha Lyonne) polegający przynajmniej w 50 procentach na przerzucaniu się dowcipnymi tekstami, zmagania Piper (Taylor Schilling) na wolności i z wolnością — to wszystko mnie szczerze bawiło, podobnie jak błyskotliwe one-linery, których jak zwykle nie brakowało. Ale nawet dowcipy w tym sezonie są bardziej podszyte okrutnymi diagnozami niż kiedykolwiek wcześniej. Wszystko dlatego, że serial Nefliksa postanowił na koniec powiedzieć nam prosto w oczy kilka ważnych i trudnych prawd, jednocześnie fundując mnóstwo bolesnych pożegnań i ciężkich do zaakceptowania, choć niewątpliwie satysfakcjonujących zakończeń.
Przez cały sezon przewija się motyw American dream jako wielkiego kłamstwa, iluzji, która bywa bardzo zgubna. Brutalny wątek z Imigracyjnym Centrum Detencyjnym, prowadzonym przez tę samą koszmarną korporację co więzienie — i jej okropną szefową, Lindę (Beth Dover) — wygląda jak wyjęty prosto z nagłówków prasowych. To miejsce, gdzie prawo nie obowiązuje, a człowiek przestaje być człowiekiem. Historie Blanki (Laura Gómez), powracającej po dwóch sezonach Maritzy (Diane Guerrero), a także nowej w tym gronie Karli (Karina Arroyave) składają się na obraz Ameryki daleki od tego, jaki mamy w głowach. Ameryki, która zdaje się nie wiedzieć, że przecież wszyscy Amerykanie są imigrantami.
To bardzo mocny wątek, przypominający, że "Orange Is the New Black" najlepsze jest wtedy, kiedy z pazurem walczy o równe prawa i uwypukla społeczne niesprawiedliwości, których kraina mlekiem, miodem i rasizmem płynąca jest pełna. Bez bawienia się w subtelności, szczerze i prosto w oczy serial Netfliksa mówi, że nie, to wcale nie jest kraj równych szans, gdzie z nikogo w pięć minut staniesz się kimś, jeśli tylko masz wielkie marzenia i ciężko pracujesz, żeby je spełnić. Król jest nagi. Idealizm umarł. Rzeczywistość zawsze znajdzie sposób, żeby ci dokopać.
Orange Is the New Black — bez szans na happy end
Pesymizm, jeśli chodzi o szanse takich kobiet jak bohaterki "Orange Is the New Black" na happy end, przewija się przez cały sezon. Wiele bohaterek (i niektórzy bohaterowie) serialu próbuje w tym sezonie pracować nad sobą i robią naprawdę dużo, żeby się zmienić na lepsze. Ale nieważne, czy chodzi o przygotowania do szkolnych egzaminów, czy uczenie się empatii i dostrzegania własnych błędów, czy też tworzenie zdrowszych relacji międzyludzkich, bardzo często mozolne próby kończą się porażką, a w najlepszym razie powrotem do punktu zero .
W najbardziej chyba gorzkim i tragikomicznym ze wszystkich sezonów przez mniejsze lub większe piekło przechodzą Piper, Alex (Laura Prepon), Taystee (Danielle Brooks), Red (Kate Mulgrew), Lorna (Yael Stone), Pennsatucky (Taryn Manning), Aleida (Elizabeth Rodriguez), Cindy (Adrienne C. Moore), Caputo (Nick Sandow) i jeszcze kilka osób, z których jedne zasłużyły na swój los mniej, inne bardziej, a większość wcale. A system tylko śmieje im się w twarz. Popełniłeś przestępstwo? Nie oczekuj, że będziesz traktowany jak istota ludzka. I nieważne, czy twoim ciężkim grzechem jest morderstwo, czy bycie w kraju, który cię nie chce.
Wśród ważnych tematów znalazło się w tym sezonie także miejsce na #MeToo, zaprezentowane w dość przewrotny sposób, bo sprawa dotyczy człowieka, który owszem, kiedyś zachowywał się paskudnie wobec podwładnej, ale poza tym jest po prostu przyzwoity. I robi wiele dobrego dla tych, którym mniej się powiodło. Jak na to reagować? Zwolnić go? Skazać na społeczny ostracyzm? Traktować jak przestępcę seksualnego? "Orange Is the New Black" z rozwagą zagłębia się w skomplikowany temat, oferując wszystko, tylko nie oczywiste diagnozy i proste rozwiązania.
Nowe bohaterki w 7. serii Orange Is the New Black
Choć wątków do zamknięcia było bardzo dużo — o niektórych, przyznam, kompletnie zapomniałam i nie zawsze potrafiłam prawidłowo wskazać, kiedy i w jakich okolicznościach pożegnaliśmy bohaterkę, która teraz na chwilę wróciła — a występów gościnnych jeszcze więcej, to zadziwiająco spójny sezon, płynnie rozwijający historie znanych nam bohaterek i dodający nowe, wcale nie gorsze. A to wcale nie było normą w ostatnich latach, wystarczy przypomnieć irytującą Badison, która porządnym czarnym charakterom niegodna jest buty czyścić.
Wspomniana wyżej Karla, a także pochodząca z Egiptu Shani (Marie Lou-Nahhas) i należąca nowojorskich do wyższych sfer Zelda (Alicia Witt) wprowadzają dużo świeżości i nowej energii do jednego z najbardziej energetycznych seriali w telewizji. Jest też miejsce na nieoczekiwane duety (Taystee i Pennsatucky!), wzruszające powroty oraz dziwne podróże po lasach, galach, kurnikach i ulicach Manhattanu. A najlepsze, że wszystko to znajduje sposób, żeby ze sobą współegzystować. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio "Orange Is the New Black" tak sprawnie łączyło różne wątki, pomysły i stylistyki. I kiedy wywoływało aż tyle autentycznych emocji.
Nawet miłosne wielokąty z udziałem Piper i Alex mają swój urok, podobnie jak powrót naszej uprzywilejowanej blondynki do bycia uprzywilejowaną blondynką, ale jednak trochę lepszą, mądrzejszą i doroślejszą. To od niej i jej zamiłowania do kąpieli wszystko się zaczęło i to na niej musiało się skończyć, nawet jeśli nie zawsze była naszą ulubienicą. Tak, barwny tygiel narodów w Litchfield najczęściej miał do zaoferowania więcej, niż historia dziewczyny takiej jak my, która wylądowała w tym miejscu przez własną głupotę. Ale koniec końców Piper jest mi tak samo bliska, jak wszyscy ci fikcyjni ludzie. To samo dotyczy nawet Fig (Alysia Reiner), mającej w tym sezonie zaskakująco dużo do roboty i niekoniecznie takiej, jaką ją zapamiętałam.
7. sezon Orange Is the New Black to koniec epoki
7. sezon "Orange Is the New Black" przypomina, jak dużo do powiedzenia miał serial, który pomógł ukształtować obecną erę telewizyjnego dobrobytu. Jak inteligentnie wyśmiewał się z bezlitosnego systemu, jak bezbłędnie potrafił łączyć rzeczy lekkie i przyjemne z wątkami naprawdę ciężkiego kalibru i jak skutecznie nas przywiązał do swoich świetnie napisanych (anty)bohaterek — kobiet często do nas podobnych, tylko bardziej potłuczonych i mających mniej szczęścia w życiu.
W czasach trzech sezonów po dziesięć odcinków taki serialowy moloch z tak zróżnicowaną obsadą już by nie powstał, w każdym razie nie na Netfliksie. Jeśli finałowy sezon "Orange Is the New Black" dopiero przed wami, przygotujcie chusteczki, bo to nie jest tylko pożegnanie z dziewczynami z Litchfield. To także pożegnanie z Netfliksem, który miał ambicje tworzyć seriale takie jak kablówki.