"Cztery wesela i pogrzeb" to niepotrzebny remake – recenzja serialu twórców "The Mindy Project"
Mateusz Piesowicz
1 grudnia 2020, 17:03
"Cztery wesela i pogrzeb" (Fot. Hulu)
Tęsknicie za naprawdę dobrą komedią romantyczną? Taką w stylu "Czterech wesel i pogrzebu"? Nie szukajcie jej w telewizyjnej wersji filmowego klasyku, bo tylko się rozczarujecie.
Tęsknicie za naprawdę dobrą komedią romantyczną? Taką w stylu "Czterech wesel i pogrzebu"? Nie szukajcie jej w telewizyjnej wersji filmowego klasyku, bo tylko się rozczarujecie.
Musicie przyznać, że już na pierwszy rzut oka nie wyglądało to dobrze. Nie dość że po raz kolejny telewizyjni twórcy poszli na łatwiznę, biorąc na warsztat filmowy klasyk sprzed lat, zamiast opowiedzieć oryginalną historię, to jeszcze wybrali tytuł, który trudno było sobie w nowej wersji wyobrazić. Chciało się raczej zapytać: po co? Po obejrzeniu pierwszych odcinków serialowych "Czterech wesel i pogrzebu" nie tylko nadal tego nie wiem, ale też na usta cisną mi się mocniejsze słowa.
Cztery wesela i pogrzeb to serial inny niż film
I to bynajmniej nie dlatego, że jestem takim fanem filmu z 1994 roku, by uznawać go za świętość nie do ruszenia. Przeciwnie, gdyby tylko Mindy Kaling i Matt Warburton ("The Mindy Project") mieli na jego remake naprawdę dobry pomysł, mógłbym takiej przeróbce przyklasnąć. Zwłaszcza że komedia romantyczna to gatunek wbrew pozorom trudny – przynajmniej jeśli ma się ambicję, by wyjść w nim poza standardowe ramy. A nie ukrywam, że naiwnie sądziłem, iż twórcy serialu takie mają, mierząc się z równie kultowym tytułem.
Szybko zostałem jednak wyprowadzony z błędu, odkrywając, że nowe "Cztery wesela i pogrzeb" nie tylko nie oferują nic odkrywczego, ale też nie mają za grosz uroku oryginału. W gruncie rzeczy to trudno powiedzieć, by poza tytułem i głównym motywem w ogóle miały z nim coś wspólnego. Co innego z nieustannie zalewającą ekrany jednorodną masą tandetnych rom-komów, bo do nich serial Hulu pasuje jak ulał.
Mamy tu bowiem do czynienia nie tyle z prostą przeróbką znanej historii, co swego rodzaju remiksem. Serialem mającym być w zamyśle romantyczną antologią, co sezon opowiadającą inną fabułę kręcącą się wokół pięciu tytułowych wydarzeń i uwikłanych w nie bohaterów. W praktyce dostajemy jednak przesłodzoną i do bólu sztuczną opowieść, której twórcy nie dostrzegają różnicy pomiędzy umiejętnym graniem schematami, a wrzucaniem ich gdzie popadnie.
Cztery wesela i pogrzeb, czyli wszystko to już było
Ale zacznijmy od początku, czyli w tym przypadku od młodej kobiety imieniem Maya. Grana przez równie uroczą, co sztywną Nathalie Emmanuel ("Gra o tron") bohaterka jest Amerykanką, która przybywa do Londynu, by spotkać się z tam z przyjaciółmi ze studiów. Jej przylot szybko owocuje całą serią "zaskakujących" zdarzeń i wywróceniem życia kilku osób do góry nogami.
Nie wikłając się w szczegóły, krok po kroku przechodzimy od romansu z żonatym szefem (w tej roli Tommy Dewey z "Casual"), spotkanie przystojnego Kasha (Nikesh Patel) i odkrycie, że ten jest narzeczonym najlepszej przyjaciółki naszej bohaterki, Ainsley (Rebecca Rittenhouse), aż do przełomowego punktu. Maya postanawia bowiem w końcu rzucić wszystko i zmienić swoje życie. Rzecz jasna w Londynie, gdzie już szykuje się ślub Ainsley i Kasha.
Czym się on skończy, można przewidzieć oczywiście na długo wcześniej, podobnie zresztą, jak ma to miejsce w większości tutejszych wątków, choć to nie przewidywalność stanowi ich największy problem. Większym jest fakt, że błahe, najczęściej bardzo wymuszone historyjki, ani nie angażują emocjonalnie, ani nie bawią, ani zwyczajnie nie wciągają. Chyba że pociąga was wyłapywanie gatunkowych klisz, bo tych jest tu całe mnóstwo.
Czy to w postaci od lat beznadziejnie zakochanego w Mayi Duffy'ego (John Reynolds). Czy kobieciarza Craiga (Brandon Mychal Smith) odkrywającego, że jest ojcem. Czy próbującego iść za głosem serca Kasha. Czy drobnych, aczkolwiek pozbawionych grama subtelności wskazówek, byśmy nie mieli najmniejszych wątpliwości, kto jest tu sobie ostatecznie przeznaczony. Wszystko oczywiście w towarzystwie pięknych, uśmiechniętych młodych ludzi, jakby żywcem wyciągniętych z katalogu mody.
Cztery wesela i pogrzeb nie bawią ani nie wzruszają
Wygląda to pod każdym względem bardzo standardowo, co jednak w tym przypadku nie musiało stanowić ogromnej wady. Wystarczyło iść znanym tropem (podpowiadam: 25 lat temu był taki jeden film), stawiając na sympatycznych bohaterów, autentyczne emocje i szczyptę dramatu, a w najgorszym wypadku powstałaby urocza serialowa drobnostka. Nie wiedzieć czemu, twórcy serialu uznali jednak, że takie rozwiązanie ich nie interesuje, zaprzeczając wszystkiemu, co czyniło filmowy oryginał tak wyjątkowym.
Zamiast dynamicznie opowiedzianej, prostej i urzekającej naturalnym wdziękiem historii, mamy sztucznie rozwleczoną (po co tutaj ponad 40-minutowe odcinki?), banalną, a często też durną fabułę, której śledzenie nie ma nic wspólnego z przyjemnością. Grupkę charakterystycznych postaci, o których nie wiedzieliśmy wiele, ale z miejsca lubiliśmy, zastąpił tłum nijakich bohaterów z kompletnie nieinteresującymi problemami (nie tylko sercowymi). Umilające seans błyskotliwe i żartobliwe dialogi zniknęły, a na ich miejsce pojawiły się nienaturalne kwestie i dowcipy rodem z taniego sitcomu.
Wreszcie nic nie ostało się z na pozór niezbędnej tutaj brytyjskości, czy to w kwestii poczucia humoru, czy emocjonalnej wrażliwości. Dość powiedzieć, że twórców stać głównie na wyśmiewanie stereotypowej sztywności angielskiej klasy wyższej, co nie jest zabawne nawet za pierwszym razem, o kolejnych nie wspominając. Za to całkiem skutecznie obdziera serial i jego bohaterów z resztek sympatii.
Cztery wesela i pogrzeb to bezsensowny remake
Tych ewentualnie można się doszukiwać w niewątpliwym zamiłowaniu twórców do komedii romantycznych, co widać tu na każdym kroku. Szkoda tylko, że objawia się ono w najprostszy sposób, bo zamiast licznych nawiązań do klasycznych tytułów, wolałbym emocje choć w małym stopniu porównywalne do tych, jakie one wywoływały. To już jednak wyzwanie ponad siły serialu, którego nawet określanie mianem "Czterech wesel i pogrzebu" wywołuje we mnie dyskomfort.
Na nic zatem fakt, że wśród producentów znalazł się guru brytyjskiej komedii romantycznej i scenarzysta oryginału Richard Curtis. Na nic gościnny występ Andie MacDowell. Na nic pocałunki w deszczu, śluby z (nie)oczekiwanym zakończeniem, zaaranżowane randki, niezwykły pogrzeb, ładny cover "Fix You", a nawet oryginał "Love Is All Around". Na nic też podpieranie się znanym tytułem, gdy nie ma się w zanadrzu absolutnie nic własnego do powiedzenia – i to akurat może być dobra wiadomość. O ile tylko nie będzie kolejnego sezonu.