Serialowa alternatywa: "Owieczki boże", czyli nietypowa baśń o ucieczce i odkupieniu
Mateusz Piesowicz
10 sierpnia 2019, 19:17
"Owieczki boże" (Fot. Foxtel)
Odizolowana od świata wyspa, a na niej zapomniany przez wszystkich klasztor. Sceneria pod horror? Na pewno, ale australijskie "Owieczki boże" to więcej, niż tylko historia z dreszczykiem.
Odizolowana od świata wyspa, a na niej zapomniany przez wszystkich klasztor. Sceneria pod horror? Na pewno, ale australijskie "Owieczki boże" to więcej, niż tylko historia z dreszczykiem.
Pobieżne oględziny czteroodcinkowego miniserialu produkcji australijskiej stacji Foxtel (w Polsce znajdziecie go w HBO GO), nie pozostawiają żadnych wątpliwości: to musi być kolejna historia grozy czerpiąca garściami z chrześcijańskich motywów. Stary klasztor, w nim przypominające sabat czarownic zgromadzenie zakonnic, a do tego podkreślane na każdym kroku moralne zepsucie – zdecydowanie nie jest to zestaw sugerujący coś wybitnie oryginalnego.
https://www.youtube.com/watch?v=nV-EDrBbuyw
Jeśli jednak nie poprzestaniecie na tej niezbyt wnikliwej obserwacji, "Owieczki boże" ("Lambs of God") mogą was pozytywnie zaskoczyć. Flirtując co prawda całkiem mocno z gotyckim horrorem, serial rodem z antypodów stopniowo odsłania bowiem swoje kolejne twarze, po każdej pozostawiając co najmniej niezłe wrażenie. I niekoniecznie mam tu na myśli tylko twarze na pewno dobrze wam znanych aktorek, choć te same w sobie stanowią niezły magnes na widza.
Owieczki boże — miniserial w świetnej obsadzie
Ale wcale nie jedyny, co łatwo stwierdzić już po pierwszych ujęciach premierowego odcinka, gdy prześlizgując się po morskich falach, kamera płynnie przechodzi do spektakularnego widoku niewielkiej wysepki. Otoczona naturalnym skalistym murem i połączona ze stałym lądem tylko wąskim kamiennym przesmykiem, wydaje się miejscem równie pięknym, co nieprzystępnym. Przynajmniej póki nasz wzrok nie trafia na idealnie wpisujące się w krajobraz klasztorne ruiny.
Tam właśnie, w pozostałościach siedziby zakonu świętej Agnieszki, rozgrywa się akcja serialowej ekranizacji powieści australijskiej pisarki Marele Day, a ja urzeczony niesamowitą scenerią, już po tym krótkim wstępie byłem gotów przymknąć oko na jej mniejsze czy większe wady. Wiedzieli więc co robią twórcy (scenarzystka Sarah Lambert i reżyser Jeffrey Walker), wybierając właśnie takie kadry na otwarcie, bo trudno o lepszy sposób na momentalne kupienie sobie widza. Co bynajmniej nie oznacza, że na tym poprzestali.
Przeciwnie, bo choć australijskie i tasmańskie krajobrazy, które posłużyły za tło opowieści, robią fantastyczne wrażenie, są zaledwie jednym z jej kilku mocnych punktów. Kolejne trzy stanowią siostry zakonne: Iphigenia (Essie Davis, "Zagadki kryminalne panny Fisher"), Margarita (Ann Dowd, "Opowieść podręcznej") i Carla (Jessica Barden, "The End of the F***ing World"), samotnie zamieszkujące wspomniane ruiny, by w zapomnieniu przez cały świat oraz z dala od wścibskich oczu prowadzić zgodne z Bogiem i naturą życie wraz z trzódką swoich owiec. Do czasu, bo ich codzienność zostaje przerwana przez wizytę niespodziewanego gościa, która to może mieć dla siostrzyczek przykre konsekwencje.
Wszystko dlatego, że gościem jest niejaki ojciec Ignatius (Sam Reid), równie urodziwy, co cierpki w obyciu młody ksiądz, wysłany na wyspę przez swojego przełożonego, by ocenić stan kościelnych włości przed ich bliskim zagospodarowaniem na cele bynajmniej niekościelne. Jak można się domyślić, przybycie mężczyzny przynoszącego ze sobą niepożądaną cywilizację (akcja rozgrywa się w 1999 roku), jest naszym bohaterkom bardzo nie na rękę, więc rozwiązują problem w najbardziej oczywisty sposób – "przekonując" Ignatiusa, by został na wyspie nieco dłużej.
Owieczki boże — piękne zdjęcia i przewrotna historia
O dalszych konsekwencjach wspominał nie będę, by nie psuć wam zabawy, ale zapewniam, że nie będą one tak oczywiste, jak może się początkowo wydawać. "Owieczkom bożym" łatwo wprawdzie przypiąć jedną czy drugą łatkę, ale znacznie trudniej je utrzymać, gdy fabuła wykonuje kolejne zwroty w zaskakujących kierunkach. Skutecznie bawiąc się zarówno widzowskimi przyzwyczajeniami, jak też tonacją i wydźwiękiem swojej historii, twórcy opowiadają ją na przemian całkiem poważnie i nieco mniej (tak, tak, humoru też tu nie brakuje), nie pozwalając tym samym, by utonęła w prostych schematach.
To zaś sprawia, że "Owieczki boże" wymykają się jednoznacznej ocenie, niekiedy zachwycając pomysłowością i twórczą wyobraźnią, a kiedy indziej obierając drogę za bardzo na skróty. Tego ostatniego zresztą nie sposób uniknąć, gdy chce się połączyć w jedną całość gotycki horror, przewrotną baśń, dramat obyczajowy i społecznie zaangażowaną historię. Można się również na takiej gatunkowej mieszance mocno przejechać, czego tutaj udało się jednak zgrabnie uniknąć, w jakiś sposób sprawiając, że poszczególne elementy nie tylko się ze sobą nie gryzły, ale też całkiem przyzwoicie wzajemnie uzupełniały.
I tak, wywołujące gęsią skórkę fragmenty płynnie przechodziły tu w groteskową baśniowość (bardzo podobną do twórczości Neila Jordana), która za pośrednictwem prostych metafor przenosiła nas na grunt obyczajowy, skąd już prostą drogą zmierzaliśmy ku bardzo aktualnym diagnozom społecznym. Niby banalne, ale i robiło wrażenie, i przede wszystkim działało, nawet jeśli dosłowność niektórych rozwiązań była aż nazbyt nachalna.
Owieczki boże – dziwne i zapadające w pamięć
A tego typu brak subtelności w "Owieczkach bożych" się niestety zdarzał, czy to w kreacji postaci (właściwie nie ma tu bohaterki czy bohatera, który byłby w stu procentach przekonujący), czy w obieraniu sobie łatwego celu i waleniu w niego jak w bęben. Nie będzie żadnym spoilerem, jeśli napiszę, że chodzi rzecz jasna o kościół katolicki, tutaj sprowadzony do kilku duchownych z piekła rodem, co z jednej strony wpisuje się w baśniową konwencję wymagającą oczywistego złego, ale z drugiej nieco kłuje w oczy banałem i przerysowaniem.
Inna sprawa, że to co gdzie indziej nijak by nie przeszło, do tego australijskiego dziwactwa zdaje się pasować jak ulał. Tutaj można bezproblemowo postawić niemal heretycką wiarę sióstr w kontrze do problemów współczesnego Kościoła (wiadomo, kto wypada w tym porównaniu korzystniej) bez obaw o czysty absurd, a także opowiedzieć poruszające indywidualne historie, sięgając przy tym po wykoślawione motywy z bajek i nie wyjść na grafomana.
Ba, "Owieczki boże" są nawet w tych szaleństwach dość wiarygodne, z niezłym skutkiem opowiadając o ucieczce przed bolesną przeszłością, poszukiwaniach odkupienia czy utracie i ponownym odnalezieniu dziecięcej wrażliwości. Wciąż mało? To może zachęci was konflikt starego świata z nowym, męskiego z kobiecym albo natury z technologią? Nie będzie przesadą powiedzieć, że znalazło się tu miejsce dosłownie dla wszystkiego – a upchnąć to w niespełna czterech godzinach bez poczucia przesytu to naprawdę spora sztuka.
Co najmniej taka, jak sprawić, by z pokręconej fabuły przebijała szczera, wielowarstwowa i działająca na różnych poziomach opowieść, z której każdy może w gruncie rzeczy wyciągnąć coś dla siebie. Nieważne, czy będzie to przypowieść o walce o duszę młodego duchownego, czy historia przepracowywania dawnych traum, czy wreszcie swoista opowieść w opowieści – rzecz o tym, jak w słowach zaklęte są życiowe wybory, niezrealizowane plany i niespełnione marzenia.
Dodajmy do tego pierwszorzędne aktorstwo (trudno wybrać najlepszą z trójki pań w głównych rolach, a i Sam Reid w niczym im nie ustępuje), przepiękne zdjęcia oraz przesiąknięty metafizyką, symboliką i czystą niezwykłością klimat, jakiego ze świecą szukać w produkcjach z innych rejonów świata, a otrzymamy serial absolutnie wyjątkowy. Daleki od doskonałości, a dla wielu zapewne nawet odrzucający ze względu na bijący z formy i treści surrealizm, ale jednocześnie mający w sobie coraz rzadziej spotykany w telewizji pierwiastek najprawdziwszej ekranowej magii.