"GLOW", czyli szukając tożsamości w Las Vegas – recenzja 3. sezonu serialu Netfliksa
Mateusz Piesowicz
11 sierpnia 2019, 17:00
"GLOW" (Fot. Netflix)
Stolica hazardu, świątynia kiczu i pokus oraz… dobre miejsce, by zadać sobie kilka ważnych pytań. Podróż do Las Vegas z dziewczynami z "GLOW" nie mogła przecież odbyć się w typowy sposób. Drobne spoilery.
Stolica hazardu, świątynia kiczu i pokus oraz… dobre miejsce, by zadać sobie kilka ważnych pytań. Podróż do Las Vegas z dziewczynami z "GLOW" nie mogła przecież odbyć się w typowy sposób. Drobne spoilery.
Gdy pod koniec poprzedniego sezonu pozbawione swojego telewizyjnego show bohaterki "GLOW" ruszały w poszukiwaniu szczęścia do Las Vegas, można było zakładać, że czeka je podróż życia. W końcu miały nie tylko stanąć przed szansą kontynuowania programu, który otworzył im drzwi do kariery, ale jeszcze zrobić to w miejscu, które wydawało się do tego wprost stworzone. Kiczowate wrestlerki w mieście grzechu? Połączenie idealne!
Tak przynajmniej sądziłem, lecz 3. sezon netfliksowego serialu szybko wyprowadził mnie z błędu. Owszem, Las Vegas przyjęło dziewczyny i ich show z otwartymi ramionami, błyskawicznie znajdując dla nich miejsce pośród szeregu oferowanych przez siebie zakazanych atrakcji, ale wcale nie oznaczało to, że potem wszystko poszło już jak z płatka. Przeciwnie, nowe odcinki zastały nasze bohaterki na jeszcze większych życiowych rozstajach niż dotychczas, zmuszając je do przewartościowania swoich decyzji.
3. sezon GLOW zaprasza do Las Vegas z lat 80.
Podobnie rzecz ma się z całym serialem, który w najnowszej odsłonie nie tylko zmienił scenerię, ale też zaczął wyraźnie zastanawiać się, dokąd zmierza. Bo wychodzenie zwycięsko ze starcia ze stereotypami i wrogim światem, nawet w najbardziej atrakcyjnym wydaniu, nie może przecież trwać wiecznie. Prędzej czy później musi bowiem nadejść moment, gdy dawny ogień zacznie przygasać, a napędzająca do działania pasja zamieni się w zgubną rutynę – rzecz w tym, by go nie przespać.
Kwestią dyskusyjną jest jednak, czy w przypadku "GLOW" powinien on nadejść już teraz. A nie ulega wątpliwościom, że tak właśnie musiały myśleć twórczynie serialu, zabierając swoje bohaterki do Vegas. Miasta rozrywek dobrego na kilka(naście) upojnych wieczorów, ale znacznie gorszego, gdy przychodzi spędzić w nim kilka miesięcy, dzień w dzień powtarzając ten sam schemat.
A w takim właśnie położeniu znalazły się w tym sezonie dziewczyny, którym zamiana telewizyjnego studia na występy na żywo przed gośćmi hotelu i kasyna Fan-Tan miała przynieść wielką odmianę. Nieważne że zaczęło się najgorzej jak mogło, gdy cudowne, antyamerykańskie kpiny Ruth (Alison Brie) w roli Zoyi zgrały się z katastrofą Challengera. To tylko drobny wypadek przy pracy, niemogący rzutować na sukces, jaki wrestlerki miały odnieść chwilę potem, przebojem podbijając Las Vegas. Nic tylko triumfować? Tak jakby.
GLOW zadaje trudne pytania w nieoczywisty sposób
Bo jak przekonują kolejne odcinki, pobyt w stolicy hazardu to tylko pretekst do zadania sobie szeregu trudnych pytań. Na czele z tymi o własną tożsamość i życiowy cel, który bynajmniej nie musi kończyć się na rzucaniu po ringu w spandeksowych strojach ku uciesze odpoczywających chwilowo od tracenia pieniędzy gości hotelu. A do zawodowych i osobistych ambicji dochodzą jeszcze inne kwestie, począwszy od uczuciowych, a skończywszy na tych dotykających homofobii czy przepracowywania dawnych traum.
Na nudę narzekać zatem nie można i to pomimo tego, że same walki zeszły jak nigdy dotąd na drugi plan. Istotne i zapadające w pamięć zapaśnicze sekwencje policzyć można na palcach jednej ręki, co przeniosło ciężar opowieści niemal w stu procentach na barki aktorskiego talentu obsady, pozwalając w jeszcze większym stopniu rozbłysnąć poszczególnym wykonawczyniom. Udało się więc naprawić nieco szwankujące w poprzednich sezonach proporcje pomiędzy bohaterkami i choć to wciąż Ruth oraz Debbie (Betty Gilpin) grają pierwsze skrzypce, obok nich pojawia się tym razem więcej istotnych postaci.
Kolejne aktorki błyszczą w 3. sezonie GLOW
Możemy zatem przyjrzeć się trudom łączenia kariery z posiadaniem bądź chęcią założenia rodziny, czy to na przykładzie obawiającej się utraty kontaktu z synem Debbie, czy niepewnej swojej przyszłości Cherry (Sydelle Noel). Obserwujemy całkiem dosłowną przemianę zachodzącą w Sheili (Gayle Rankin – moje małe MVP tego sezonu), z niepokojem przyglądamy się igrającej z własnym zdrowiem Tammé (Kia Stevens) i zastanawiamy się, ile jest prawdy w związku Rhondy (Kate Nash) z Bashem (Chris Lowell) czy Arthie (Sunita Mani) z Yolandą (Shakira Barrera).
Wreszcie miotamy się pomiędzy próbami podjęcia jakiejkolwiek decyzji przez jeszcze bardziej rozbitą niż zwykle Ruth. Niby mającą życie uporządkowane przez stabilne zajęcie, rozwiązany konflikt z najlepszą przyjaciółką i w miarę zdrowy związek (na odległość, ale zawsze), a jednak wciąż potrafiącej w sobie znany sposób unikać zaznania prawdziwego szczęścia. Świetną robotę wykonała tutaj zarówno niepopadająca ani na moment w przesadę Alison Brie, jak i scenarzystki, dzięki którym jej wątek unika banalnych rozwiązań. A o takie nie było przecież trudno, wystarczyło położyć mocniejszy nacisk na romans z Samem (Marc Maron) i już mielibyśmy klasyczne "zejdą się czy nie?".
Na szczęście "GLOW" nie jest serialem, który lubi iść na łatwiznę, zamiast tego wybierając mozolniejszą, ale na koniec bardziej satysfakcjonującą ścieżkę pełną drobnych wątpliwości i skomplikowanych charakterów. Nawet jeśli miałoby to oznaczać brak jasnych odpowiedzi w wielu przypadkach, a dobrze wam radzę, że powinniście się na to nastawić.
GLOW w 3. sezonie wciąż potrafi mocno zaszaleć
Tak samo jak na dobrą zabawę, bo odstawiając na bok poważniejsze kwestie, "GLOW" nadal pokazuje, że brak pomysłów mu nie grozi. Potrafi choćby zabawić się w dziką improwizację na ringu albo zafundować nam nieco zimy w środku lata (i pośrodku pustyni). Dla przełamania rutyny może też zabrać nas na biwak, rodzinną wycieczkę po Hollywood albo bal, którego nie powstydziłby się sam Ryan Murphy. Miesza przy tym beztroską, odlotową komedię z dramatem w tonacji całkiem na serio w mistrzowskim stylu, nigdy nie pozwalając, by któraś z nich zbyt długo przeważała.
A przy tym wszystkim krok po kroku posuwa się naprzód, nie pozwalając sobie nawet na moment stania w miejscu – co może być dobrą odpowiedzią na pytanie, czy już w tym sezonie nadszedł czas na ucieczkę od rutyny. Pewnie dałoby się zrobić kolejne dziesięć odcinków utrzymujących względne status quo, ale czy o to w gruncie rzeczy chodzi? Na pierwszy rzut oka nowe odcinki mogą wydawać się mniej dynamiczne i nie tak szalone jak wcześniejsza odsłona serialu, ale być może właśnie w tym należy dopatrywać się jego największej siły, że stale szuka czegoś nowego. Choćby miało to oznaczać pozorny krok wstecz.
"GLOW" wcale go bowiem nie wykonuje, mimo że całościowo ten sezon jest mniej zapadający w pamięć od poprzedniego. Nie unika też słabszych punktów, choćby w niepełnym wykorzystaniu nowych bohaterów, na czele z kierującą kasynem Sandy (Geena Davis), której pozwolono mocniej zabłyszczeć dopiero pod koniec i świetnym Kevinem Cahoonem w roli drag queen Bobby'ego Barnesa.
Nie są to jednak wady, które odbierałyby choć gram przyjemności z seansu tak wypakowanego drobnymi atrakcjami, że obejrzeć raz to zdecydowanie za mało na wyłapanie ich wszystkich. Tak jak trzy sezony to o wiele za krótko na opowiedzenie pełnej historii tylu wspaniałych postaci, więc oglądajcie jak najprędzej i trzymajcie kciuki, by Netflix nie wystąpił po raz kolejny w roli bezdusznej, przedwcześnie kasującej znakomite seriale korporacji.