"Terror: Dzień hańby" to znajomy koszmar w nowym wydaniu – recenzja 2. sezonu serialu
Mateusz Piesowicz
13 sierpnia 2019, 20:02
"Terror: Dzień hańby" (Fot. AMC)
Inne czasy, temat i otoczka, ale horror ten sam. Bo choć "Terror" porzucił XIX-wieczną Arktykę na rzecz czasów II wojny światowej, źródłem największego zła wciąż są tutaj ludzie.
Inne czasy, temat i otoczka, ale horror ten sam. Bo choć "Terror" porzucił XIX-wieczną Arktykę na rzecz czasów II wojny światowej, źródłem największego zła wciąż są tutaj ludzie.
Czy opowieść o XIX-wiecznych marynarzach ścierających się z własnymi słabościami i nienaturalnym zagrożeniem może wykonać stylistyczną i tematyczną woltę bez większych obaw o utratę jakości? Jak najbardziej, czego przykładem jest 2. sezon serialu "Terror" – już nie inspirowana faktami i powieścią Dana Simmonsa historia tragicznych poszukiwań Przejścia Północno-Zachodniego, a horror czerpiący garściami ze wstydliwych dziejów USA i… japońskiej mitologii.
Terror: Dzień hańby – historia oparta na faktach
"Terror: Dzień hańby", bo tak brzmi pełna nazwa nowej odsłony teraz już antologii stacji AMC (widziałem dwa pierwsze odcinki), to serial inny od poprzednika pod praktycznie każdym względem. Dość powiedzieć, że zmienili się nawet twórcy (showrunnerem jest Alexander Woo, a jednym z producentów wykonawczych Max Borenstein), a w fabule czy klimacie opowieści ze świecą szukać jakichkolwiek odniesień do 1. sezonu. Przynajmniej tych bezpośrednich, bo wystarczy nieco wgryźć się w tę historię, a podobieństwa od razu staną się oczywiste.
Począwszy od tych dotyczących materiału źródłowego, bo tak jak wcześniej i tutaj za inspirację posłużyły prawdziwe wydarzenia. Ba, w przypadku "Dnia hańby" była ona znacznie większa, ponieważ nie mówimy o faktach historycznych sprzed ponad 150 lat, lecz zdarzeniach, których uczestnicy sami dali im świadectwo. Choćby George Takei ("Star Trek"), wcielający się w serialu w rolę nestora lokalnej społeczności, a w rzeczywistości mający za sobą dzieciństwo spędzone w japońsko-amerykańskich obozach dla internowanych po wybuchu II wojny światowej.
Właśnie wokół nich krąży akcja serialu, która rozpoczynając się w przededniu ataku na Pearl Harbor, towarzyszy swoim bohaterom – członkom japońskiej mniejszości w Stanach Zjednoczonych – w ich drastycznie zmieniającej się w związku z wojną codzienności. Oto bowiem całe rodziny zamieszkujące spokojnie Terminal Island u wybrzeży Kalifornii muszą w jednej chwili porzucić swoje domy, by przenieść się do specjalnie przygotowanych obozów. W najlepszym przypadku, bo jeśli ktoś miał pecha być dorosłym mężczyzną z pierwszego pokolenia imigrantów, od razu zatrzymywało go FBI z podejrzeniem o szpiegostwo na rzecz wroga. Mniejsza o to, że jeszcze przed momentem był tylko prostym, nikogo nieinteresującym rybakiem.
Terror: Dzień hańby – różne wymiary horroru
Brzmi jak wystarczający koszmar, prawda? A na nim się bynajmniej historia w "Dniu hańby" nie kończy, gdyż już od pierwszych scen premierowego odcinka daje się nam jasno do zrozumienia, że tutejszy horror nie ma w stu procentach ludzkiego wymiaru. Przez to możemy się poczuć już całkiem jak w domu, przypominając sobie, jak podobnie obydwa motywy łączył poprzedni "Terror", pod płaszczykiem grozy snując ponure rozważania na temat człowieczeństwa i jego braku.
Tutaj póki co nie ma jednak na nie za wiele miejsca, które w dużym stopniu zajmuje po pierwsze odpowiednie wprowadzenie do historii, a po drugie bardziej dosłowny horror, mogący przypaść do gustu szczególnie fanom straszenia opartego na japońskim folklorze. Straszenia dodajmy, całkiem skutecznego, przynajmniej w kwestii atakowania upiornymi (na szczęście w dość dobrym guście) obrazkami i dźwiękami nienaturalnie wyginanych ciał.
Ale oczywiście to nie tak, że "Dzień hańby" trzeba będzie do samego końca postrzegać głównie jako tradycyjny horror. Przeciwnie, twórcy robią, co mogą, by jak najdokładniej przedstawić nam społeczne i osobiste tło historii, po której przewodnikiem czynią młodego Chestera Nakayamę (Derek Mio) – studenta i imigranta drugiego pokolenia, który zdążył się już mocno zasymilować z amerykańską społecznością. Co nie oznacza, że całkowicie odciął się od swojego pochodzenia, ani tym bardziej, że skończyły z nim duchy i wierzenia ze starego kraju.
Bo jak przekona się nasz bohater, gdy różnego rodzaju okoliczności postawią go pod ścianą, ucieczka od przeszłości nie jest taka prosta. Zwłaszcza w kraju, który co prawda szczyci się gwarantowanymi wolnościami obywatelskimi, ale w praktyce nawet posiadanie właściwego paszportu na niewiele się w nim zdaje, jeśli ma się niewłaściwe korzenie. Ot, American dream.
Terror: Dzień hańby to bardzo aktualny serial
Wszystko to może i powinno budzić oczywiste skojarzenia, bo jasnym jest, że podział ludzi na różne kategorie czy zsyłanie ich do obozów to nie przypadkowo wybrane motywy, ale tematy pasujące jak ulał do tu i teraz (a "Terror" nie jest jedynym ostatnio serialem, który głośno o tym mówi). Wracając do jednej z haniebnych kart z niedalekiej przecież przeszłości Stanów Zjednoczonych, twórcy pokazują więc nie tylko, że historia stale się powtarza, ale przede wszystkim, jak łatwo przychodzi ludziom o niej zapominać.
Nieważne zatem, czy mowa o obywatelach, którzy w jednej chwili stracili dorobek życia, bo na mocy politycznej decyzji stali się ludźmi gorszego sortu, czy o tych, którzy zawinili wiarą w kraj, jaki znali z pięknych opowieści. Wszyscy są ofiarami nieludzkiego systemu i krótkiej pamięci tych, którzy go tworzyli. Od innych różniącymi się tylko tym, że akurat mieli szczęście urodzić się we właściwym miejscu. Tu naprawdę nie potrzeba niezwykłych straszydeł, by włos jeżył się na głowie.
"Dzień hańby" z nich jednak nie rezygnuje i na razie trudno przewidzieć, co konkretnie mu z tego przyjdzie. Mniejsza subtelność opowieści niż w poprzednim sezonie wcale nie musi okazać się jej słabością, o ile pójdą za nią odpowiednie wnioski. Inaczej rzecz ujmując, muszą twórcy znaleźć odpowiednią metaforę dla swojego własnego Tuunbaqa (spoiler: w tym sezonie jest o wiele bardziej urodziwy), najlepiej jak najszybciej, by obydwa wymiary ich historii się połączyły. W przeciwnym razie trudno będzie bowiem uniknąć poczucia oglądania dwóch seriali w jednym.
A to raczej nikomu nie wyjdzie na dobre, zwłaszcza że o ile poprzedni "Terror" nadrabiał braki w fabule ogólną widowiskowością i doskonałymi kreacjami aktorskimi, "Dzień hańby" takich ułatwień nie ma. O ile klimat z dreszczykiem robi swoje, a w większości nieznanej obsadzie trudno coś zarzucić, o tyle sama obyczajowa historia początkowo trzyma się dość standardowych torów i brakuje w niej mocnego emocjonalnego zaczepienia. To jednak z czasem może ulec zmianie i trzymam kciuki, żeby właśnie tak się stało – potencjał jest ogromny.