"Legion" pyta na koniec, kto zasługuje na miłość – recenzja finału serialu
Mateusz Piesowicz
16 sierpnia 2019, 19:38
"Legion" (Fot. FX)
Jeden z najbardziej oryginalnych i najlepszych seriali ostatnich lat jest już historią. Czy na koniec "Legion" znów zdołał nas zaskoczyć? Podsumowujemy finał i cały sezon ze spoilerami.
Jeden z najbardziej oryginalnych i najlepszych seriali ostatnich lat jest już historią. Czy na koniec "Legion" znów zdołał nas zaskoczyć? Podsumowujemy finał i cały sezon ze spoilerami.
Zostawiając na razie z boku kwestie fabularne i realizacyjne, pozwólcie mi powiedzieć, że będę za "Legionem" zwyczajnie tęsknił. W końcu jaki inny serial na samym początku swojego finałowego odcinka uprzejmie poinformowałby oglądających, że "to już koniec"? Jaki inny serial zaraz potem kazałby porzucić głębsze rozmyślania, bo "nie dla nas wiedza, co to wszystko znaczy"? A wreszcie, jaki inny serial darowałby sobie pełne dramaturgii ratowanie świata na rzecz kilku przewrotnych rozwiązań ze śpiewaniem Pink Floyd włącznie?
Odpowiedź w każdym przypadku brzmi oczywiście "żaden", co tylko przypomina, jak wyjątkową pozycją był "Legion" we współczesnym serialowym krajobrazie. Czasem na swoją własną zgubę, gdy oszołomieni bogactwem wyobraźni twórcy tracili z oczu wewnętrzną spójność opowieści, ale znacznie częściej ku uciesze widzów, nigdy niewiedzących, czego można się po produkcji FX spodziewać. Nie inaczej było w ostatnim odcinku, stawiającym na głowie rozwiązania typowe dla historii o superbohaterach.
Legion sezon 3 – przewrotny finał serialu
Te wymagałyby wszak ostatniego aktu przede wszystkim spektakularnego i dramatycznego, do tego trzymającego jak najdłużej w napięciu, no i przynajmniej z jakiegoś rodzaju happy endem. "Chapter 27" owszem, niektóre z tych warunków spełniało, ale na swoich zasadach.
W ostatnią serialową godzinę ruszaliśmy zatem, szykując się na starcie ojca i syna z podwojonym Faroukiem (Navid Negahban) z jednej strony, oraz z Syd (Rachel Keller) i resztą mierzącymi się w nierównej walce z pożerającymi czas demonami z drugiej. Niby więc wszystko było w miarę jasne, ale już przewidzenie konkretnego rozwiązania mogło przysporzyć pewnych trudności. Bo czy zwycięstwo Davida (Dan Stevens) i Charlesa (Harry Lloyd) na pewno przywróciłoby równowagę? A może wręcz przeciwnie, raczej trzeba było kibicować ich przeciwnikom?
Jak się okazało, żadna opcja nie była słuszną, bo "Legion" poszedł w zupełnie inną stronę, kompletnie ignorując gatunkowe prawidła. Banalną walkę na noże zastąpiono więc pogadanką przy piwie. Starcie wielu osobowości Davida z Faroukiem rozstrzygnęło się przy bardzo ładnym duecie tego pierwszego z własną matką (Stephanie Corneliussen) w idealnie pasującym floydowskim repertuarze. A najważniejsze i tak okazało się poznanie prawdziwej istoty czasu w towarzystwie mówiącego w mandaryńskim pana z telewizji. Za dużo nawet jak na tutejsze standardy?
Legion stawia na proste rozwiązania
Niekoniecznie, bo gdy odrzucimy wszelkiego rodzaju ekranowe dziwności, okaże się, że mamy do czynienia z całkiem prostą i logiczną (!) historią. Dokładnie taką, jak cały 3. sezon, który w przeciwieństwie do poprzednika od początku postawił na jasną i klarowną fabułę: David chcąc zmienić przeszłość, używa do tego podróżniczki w czasie, a Syd i Division 3 próbują go powstrzymać, by przez przypadek nie doprowadził do apokalipsy.
Ot, cała filozofia, którą serial porzucił dopiero na sam koniec, czyniąc ze Switch (Lauren Tsai) postać o większym znaczeniu, niż mogło się początkowo wydawać. Kogo dokładnie? Cóż, ostrzegano nas, że wszystkiego nie zrozumiemy, więc zostańmy przy dobrze podkreślającej istotę sprawy zamianie mleczaków na zęby mądrości.
Nic więcej nie jest nam potrzebne, bo jak już wielokrotnie wcześniej "Legion" udowadniał, pod pokręconą otoczką kryje się tu naprawdę prosta historia. Wcale nie o ratowaniu świata przed zagładą czy innych tego typu komiksowych bzdetach, lecz zwykłej potrzebie szczęścia, miłości i bycia zauważonym. Potrzebach, jakie posiada każdy, teoretycznie nawet najgorszy człowiek.
Ogromne znaczenie mają więc słowa Switch skierowane do Syd, w których ta podkreśla wartość jej istnienia i cierpienia w ogólnym wymiarze. "Nic wartościowego nie jest stracone" – mówi do bohaterki, która miała przecież pełne prawo zwątpić w swoje czyny, a zamiast tego dostała potwierdzenie, że trud się opłacał. Pojawiające się w jej oczach łzy są zatem znacznie bardziej wyrazem ulgi i szczęścia, niż smutku związanego z zakończeniem tego życia. Wszak dowiedziała się, że naprawdę było warto to wszystko przejść, a my nie mamy żadnego powodu, by jej nie wierzyć.
Legion, czyli każdy ma swój happy end
Podobnie jak w przypadku innych bohaterów, bo szczęśliwych, choć nieoczywistych zakończeń w tym finale nie brakowało. Począwszy od Kerry (Amber Midthunder), dorównującej wreszcie wiekiem Cary'emu (Bill Irwin) po stoczeniu wcześniej ostatniej wspólnej walki ("To tylko lekki artretyzm. Nadal jesteśmy zabójczy"), poprzez dostających nową szansę Charlesa i Gabrielle, aż po przechodzącego szybką, acz zadziwiająco autentyczną przemianę Farouka.
I choć kilka razy w trakcie tych trzech sezonów można było poddawać w wątpliwość emocjonalną wiarygodność niektórych rozwiązań wybieranych przez twórców, tak w finałowym odcinku czepić się absolutnie nie ma czego. Po raz kolejny stawiając na banalne środki, "Legion" zdołał bowiem do nich wreszcie w pełni przekonać, pokazując, że w tym szaleństwie naprawdę była metoda. Skoro przecież nawet kreowany od zawsze na okrutnego złoczyńcę Farouk objawił się jako kierująca się uczuciami, skomplikowana postać to musi o czymś świadczyć (warto przy tym podkreślić, jak genialnie aktorsko sprzedał to w scenie z samym sobą Navid Negahban).
David Haller przedstawiony w Legionie na nowo
Co jednak najciekawsze, sztuki tej dokonano nie w klasyczny sposób, czyli choćby pozwalając nam spojrzeć na danego bohatera pod innym kątem, ale niejako naokoło. A kluczem do wszystkiego okazał się rzecz jasna David – bohater, o którym teoretycznie wiedzieliśmy bardzo dużo, lecz w praktyce ciągle niewystarczająco.
Bardzo istotnym punktem, który trzeba po tym sezonie dopisać do jego charakterystyki, są wszak rodzice. Bezpośrednie źródło nie tylko mutanckich zdolności, ale również psychicznych problemów, które siedzący mu w głowie przez trzydzieści lat nieproszony gość tylko zintensyfikował. Na zgubę Davida, ale swoją korzyść, bo trzeba przecież zakładać, że gdyby nie bliska więź z niestabilnym chłopakiem, pozytywne, wręcz ojcowskie oblicze Shadow Kinga mogło nigdy nie ujrzeć światła dziennego.
Sam David jawi się więc tutaj nie tyle jako ofiara potwora czy typowy antybohater, co po prostu chłopak, który pozbawiony rodziców miał do tego wielkiego pecha, natrafiając na szereg niesprzyjających okoliczności. Nie ulega zatem najmniejszym wątpliwościom, że choć popełnił po drodze wiele błędów, za które nie może obwiniać nikogo innego oprócz siebie, najzwyczajniej w świecie zasługuje na drugą szansę. Tak samo jak jego rodzice, Syd, Farouk i cała reszta bohaterów, którzy będą mieli okazję na nowo przeżyć swoje życia, choćby i bez siebie nawzajem.
Legion kończy szaloną podróż optymistyczną nutą
Czy można zatem mówić o zakończeniu doprawionym odrobiną goryczy? Myślę, że nie, ewentualnych słabości dopatrując się tylko w braku pewnych postaci, których wątki już wcześniej dostały lepsze (Lenny) bądź gorsze (Clark) konkluzje. Nie wpływa to jednak na obraz finału, będącego jednym z tych odcinków "Legionu", w których mimo że nie wszystko wydaje się do siebie idealnie pasować, całość wypada aż nadspodziewanie poruszająco.
Do nich właśnie, a także znakomitej obsady i nade wszystko nieporównywalnej z niczym wyobraźni Noah Hawleya, która mogła tu w pełni rozwinąć skrzydła (i której najdoskonalszym przejawem ciągle jest dla mnie ta sekwencja), będę z pewnością tęsknić najmocniej. Cieszy jednak, że ta psychodeliczna podróż, która w pewnym momencie wydawała się nawet na dobre wypaść z torów, ostatecznie nie tylko się w nich utrzymała, ale jeszcze dobrnęła do szczęśliwego końca, by móc zamknąć wszystko klamrą z The Who w tle.
No dobrze, ale co w takim razie z zawartym w tytule pytaniem? Kto zasługuje na miłość? Odpowiedź jest równie banalna, co niepasująca do "zwykłej" komiksowej ekranizacji, bo piękna, pełna nadziei i nieco naiwnego optymizmu: wszyscy. Nawet jeśli czasami nie będą dobrymi chłopcami.